[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przełożyła Małgorzata Grabowska
Wydawnictwo Da Capo Warszawa
Serdeczne podziękowania składam
Johnowi Kettleyowi meteorologowi
Feliksowi Francisowi fizykowi
Merrickowi Francisowi znawcy koni i
Normie Jean Bennett
Ethel Smith
Frankowi Roulstone’owi
Caroline Green
Alanowi Griffinowi
Andy’emu Hibbertowi
Pilar Bush Gordon
Steve’owi Pickeringowi
Narodowemu Archiwum Wysp Kajmana oraz
Anne Francis za tytuł
Prolog
D
elirium przynosi ulgę umierającym.
Żyłem w uporządkowanym świecie. Myślałem o pensji, pilnowałem rozkładu dnia. Do
tego świata należała także, wraz ze swymi obawami, moja babunia.
- Czy to nie jest niebezpieczne? Jasne, że tak.
- Nie - odparłem. - Nie jest niebezpieczne.
- Ależ to musi być niebezpieczne tak lecieć prosto w huragan.
- Wrócę zdrów i cały - zapewniłem.
Ale teraz byłem o trzy ćwierci od śmierci, rozszalałe pod batem wichury morze
miotało mną jak bezwolnym kawałkiem drewna, wzbierało z głębin niewyobrażalnymi
masami wody i pędziło płynnymi górami szybciej niż galopujące w derbach konie. Ogromne
fale porywały mnie co chwila bezlitośnie i zatapiały, pękające z bólu płuca domagały się ulgi
i gotowe były wchłonąć cokolwiek, nawet wodę, choć tylko powietrze podtrzymywało pracę
silnika.
Połknąłem dławiące ilości karaibskiej soli.
Otaczała mnie ciemna noc bez żadnego rozbłysku światła. Traciłem rozeznanie gdzie
góra, gdzie dół. Gdzie jest powietrze! Ręce i nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa.
Coraz gorzej pracujący mózg tworzył wielobarwne migotliwe wizje istniejące jedynie w
mojej głowie.
Wyraźnie widziałem babunię, bezpieczną na suchym lądzie. Jej wózek inwalidzki. Jej
srebrne pantofle. Zatroskane oczy. Słyszałem zrodzoną ze złych przeczuć żałosną prośbę.
„Nie jedź, Perry. Ciarki mnie przechodzą, kiedy myślę o tej wyprawie. A kto by tam
słuchał babci.
Kiedy mówiła te słowa w mojej głowie, ruch jej warg rozmijał się z głosem.
Tonę, pomyślałem. Fale są coraz większe. Sztorm się nasila. Zaraz zasnę.
Delirium przynosi ulgę umierającym.
Rozdział 1
N
a początku zapowiadała się niezła zabawa.
Kris Ironside i ja - dwaj kawalerowie po trzydzieści jeden lat, obaj meteorologowie,
których praca polegała na interpretowaniu niewidocznych ruchów i zderzeń około-ziemskich
mas powietrza dla potrzeb telewidzów i słuchaczy radiowych - stwierdziliśmy bez
entuzjazmu, że przyznane nam urlopy częściowo się na siebie nakładają.
Pracowaliśmy w Centrum Meteorologicznym BBC, skąd na zmianę z kilkoma innymi
synoptykami obwieszczaliśmy narodowi dobre lub złe wieści z frontów atmosferycznych. Od
śniadania do północy nasze głosy rozbrzmiewały znajomo, a nasze twarze uśmiechały się
bądź pochmurniały w milionach domów, co doprowadziło do tego, że dokądkolwiek
poszliśmy, wszędzie nas rozpoznawano.
Krisowi nawet to odpowiadało i mnie kiedyś też, ale od dawna nie odczuwałem
satysfakcji, a czasem wręcz przeszkadzało mi, że jestem natychmiast rozpoznawany.
- Czy pan jest...?
- Na to wygląda.
Na wakacje jeździłem do krajów, gdzie mnie nie znano. Tydzień w Grecji. Słonie w
Serengeti. W górę Orinoko wydłubaną w pniu łódką. Małe przygody. Żadnych wielkich,
zapierających dech w piersi niebezpieczeństw. Prowadziłem uporządkowane życie.
Kris dźgnął palcem wywieszony na tablicy ogłoszeń grafik urlopów.
- Październik i listopad! - burknął ze złością. - A prosiłem o sierpień.
Był wtedy styczeń - sierpniowe urlopy dawano na ogół tym, którzy mieli dzieci w
wieku szkolnym. Realnie rzecz biorąc, szanse Krisa na urlop w sierpniu równały się zeru, lecz
jego nadzieje często zagłuszały głos rozsądku.
Właśnie dzięki tej dzikości, nieprzewidywalnym zachowaniom - objawom wpisanym
w maniakalną stronę jego charakteru - był świetnym kompanem do kielicha, ale kiedy raz
spędziłem w jego towarzystwie tydzień u podnóży Himalajów, cieszyłem się, stanąwszy znów
na ojczystej ziemi.
Moje nazwisko, Stuart, zgodnie z alfabetycznym porządkiem widniało u dołu listy,
wyprzedzając jedynie Williamsa i Yatesa. W końcu października mogłem wziąć należne mi
dziesięć dni roboczych, a na ekran miałem powrócić przed Nocą Fajerwerków piątego
listopada. Wzruszyłem ramionami i westchnąłem. Rok w rok wybierano właśnie mnie, można
więc powiedzieć, że zaszczycano mnie obowiązkiem poprowadzenia wielkiej loterii „będzie
padać czy nie w ten wieczór, kiedy niebo rozjaśniało się wielobarwnymi fajerwerkami
wystrzeliwanymi na pamiątkę Guya Fawkesa, który chciał wysadzić w powietrze parlament.
Rok w rok, jeżeli trafnie przewidziałem ulewne deszcze, wzdrygałem się na widok
znoszonych workami listów od rozczarowanych dzieci, które uznały mnie za winnego
niepogody i robiły mi gorzkie wyrzuty.
Kris podążył za moim spojrzeniem na dół listy i postukał w moje nazwisko.
- Październik i listopad - powiedział bez zdziwienia. - Niech zgadnę! Znów
zmarnujesz połowę urlopu na babcię.
- Tak zapewne będzie.
- Przecież widujesz się z nią co tydzień.
- Mhm.
Kris miał rodziców, braci i gromadę kuzynów, natomiast ja tylko babunię. Wyciągnęła
mnie, małego berbecia, z ruin domu zawalonego po wybuchu gazu, osuszyła łzy rozpaczy po
moich zabitych rodzicach i wzięła mnie na wychowanie.
Koledzy meteorologowie mieli żony, partnerki na stałe albo na jedną noc, natomiast ja
- z rzadka - zbliżałem się do pielęgniarek babuni. Nie byłem kawalerem z rozmysłu, raczej nie
odczuwałem pilnej potrzeby ożenienia się ani nie natrafiłem na odpowiednią kandydatkę.
I
m bliżej jesieni, tym bardziej pogłębiało się maniakalno-depresyjne przygnębienie
Krisa. Rzuciła go dziewczyna, odziedziczony po matce - wraz z bladą cerą, wydłużoną
szczęką i kościstą twarzą - norweski pesymizm kazał mu częściej niż zwykle przy spadku
ciśnienia o jeden hektopaskal przewidywać niż atmosferyczny.
Niewielkie sektory szerokiej publiczności, mające specjalne potrzeby, ciążyły ku
poszczególnym meteorologom. Na przykład koleżanka Beryl Yates obsługiwała wesela,
Sonny Rae w wolnych chwilach doradzał budowniczym i malarzom pokojowym, a
pompatyczny George, nasz senior, mówił urzędnikom władz lokalnych, kiedy będą mogli na
sucho odkopać rury wodociągowe.
Właściciele małych i dużych włości mieli takie zaufanie do Krisa, że gotowi byli na
jego polecenie zacząć sianokosy z dokładnością do pół godziny.
Ponieważ głównym hobby, któremu oddawał się z maniackim zapamiętaniem, było
prowadzenie własnej awionetki, w wolne dni latał na lunch w różne zakątki kraju, gdzie
farmerzy witali go z otwartymi ramionami. Zganiali owce z pól, przygotowując lądowisko, a
nawet przycinali rząd wierzb, żeby umożliwić bezpieczny niski start.
Poleciałem z nim ze trzy razy na taki wypad w teren, chociaż moi zwolennicy, nie
licząc dzieci czekających na przyjęcia urodzinowe w ogrodzie, rekrutowali się spośród
koniarzy. Zwracali się do mnie po radę - mimo że podawaliśmy osobne komunikaty
poświęcone poszczególnym zawodom - zwłaszcza trenerzy koni wyścigowych, którym
zależało na idealnym podłożu dla szybkonogich wychowanków.
Trener nagrywał na automatycznej sekretarce na przykład: „Mam upatrzonego konia
na środę wieczór w Windsorze, jakie są szanse na twardy grunt? albo „Zgłoszę najlepszego
konia na trzy mile na jutrzejszy bieg, jeżeli przysięgnie pan, że w nocy popada. Zwracali się
też do mnie organizatorzy obozów z kucykami, pokazów końskich, a nawet zawodów polo,
błagając o obietnicę słonecznej pogody. Mógł też zadzwonić wybierający się do Irlandii
przewoźnik klaczy, który martwił się, czy będzie miał spokojną przeprawę, ale przede
wszystkim dzwonili menedżerowie torów wyścigowych, pragnący porady, czy w najbliższych
dniach podlać ziemię, żeby koniom lepiej się biegło. Dobrze przygotowany tor zachęcał
trenerów do przysyłania koni. A wyścigi z udziałem wielu zwierząt ściągały tłumy widzów.
Dobry, szybki tor był złotodajną żyłą w branży wyścigowej; biada meteorologowi, który źle
odczytał pismo chmur.
Ale żaden synoptyk, choćby posiadł rozległą wiedzę i miał świetną intuicję, nie może
zawsze trafnie odgadywać przyszłych stanów nieba - zwłaszcza nad Wyspami Brytyjskimi,
gdzie kapryśne wiatry zmieniają kierunek bez uprzedzenia - i utrafienie z prognozą
osiemdziesiąt pięć razy na sto graniczy z cudem.
Wczesnojesienna depresja Krisa wzmagała się z każdym dniem, więc, powodowany
chęcią podniesienia przyjaciela na duchu, zgodziłem się polecieć z nim do Newmarket na
niedzielny lunch. Zapewnił mnie, że nasz gospodarz będzie przyjmował co najmniej
dwadzieścioro gości, więc moje przybycie nie sprawi mu kłopotu.
- Poza tym przywieziesz skarb, swoją słynną twarz - dodał z lekkim sarkazmem. -
Caspar będzie ci nadskakiwał.
- Caspar?
- Caspar Harvey, to on wydaje lunch.
- Ach tak.
Caspar Harvey był nie tylko jednym z najbogatszych znajomych farmerów Krisa, lecz
także właścicielem kilku koni wyścigowych, których trener wwiercał mi się do uszu
nerwowym ćwierkaniem od poniedziałku do soboty. Oliver Quigley, trener nienadający się do
żadnego stresującego trybu życia, nie mówiąc już o codziennym szarpiącym nerwy
kołowrocie z folblutami, odnosił się do Caspara Harveya z pełnym lęku respektem -
czytelnym w poczcie głosowej - a na takim podłożu naprawdę trudno zbudować zdrowe
relacje między właścicielem a trenerem.
Nigdy nie widziałem pana Harveya i niezbyt miałem ochotę go poznać, ale dzień
proszonego lunchu zbliżał się, a ja co rusz natrafiałem na wzmianki: „Ta perła wśród
koniarzy, Caspar Harvey, „Caspar Harvey w czołówce zwycięskich stajni, „Caspar Harvey
wydaje miliony na targach roczniaków, obstawiając przyszłych zwycięzców derbów, więc w
miarę jak rosła moja wiedza i zainteresowanie, miałem także coraz więcej zrozumienia dla
tremy Quigleya.
Tak się akurat złożyło, że w tygodniu poprzedzającym lunch u Harveya podawałem co
wieczór dwie najważniejsze prognozy - o wpół do siódmej i o wpół do dziesiątej - codziennie
wyliczając prawdopodobny kierunek ruchu mas powietrza i stając przed kamerami w
godzinach największej oglądalności, żeby wystawić swoje domysły na ryzyko rozminięcia się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl