[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C. S. FORESTER
Okręt liniowy
Tłumaczyła: HENRYKA STĘPIEŃ
„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK
„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł oryginału angielskiego: A Ship of the Line
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta: Teresa Kubica
© First published by Michael Joseph Ltd. 1938
ISBN 83-215-5790-2 „WM” ISBN 83-85297-48-0 „Tekop”
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1722/K
Rozdział I
Kapitan Horatio Hornblower przeglądał zamazaną odbitkę, którą drukarze dostarczyli mu właśnie do mieszkania.
„Do wszystkich Młodych Ludzi Dzielnych D u c h e m — czytał. — Marynarzy, Mężczyzn z lądu i Chłopców pragnących walczyć o sprawę wolności i przyczynić się do tego, aby tyran z Korsyki przeklął chwilę, w której ściągnął na siebie gniew Wysp Brytyjskich. »Sutherland«, dwupokładowy okręt Jego Królewskiej Mości Króla Brytanii, uzbrojony w siedemdziesiąt cztery działa, jest właśnie doprowadzany w Plymouth do stanu gotowości bojowej i zostało jeszcze kilka w o l n y c h m i e j s c do kompletu załogi. Dowódca, kapitan H o r a t i o H o r n b l o w e r, wrócił ostatnio z wyprawy na M o r z e P o ł u d n i o w e, podczas której, dowodząc fregatą »Lydia«, uzbrojoną w trzydzieści sześć dział, związał walką i z a t o p i ł d w a k r o ć s i l n i e j s z y dwupokładowy okręt hiszpański »Natividad«. Oficerowie, podoficerowie i marynarze z »Lydii«, wszyscy przeszli za nim na »Sutherlanda«. Jakiż człowiek mężny mógłby się oprzeć wezwaniu, by przyłączyć się do tej Kompanii Bohaterów i dzielić z nimi dalsze czekające ich splendory? Kto pokaże monsieur J e a n o w i C r a p a u d, że morza należą do Brytanii i że żaden francuski zjadacz żab nie ma tam czego szukać? Kto pragnie kapelusza pełnego złotych ludwików tytułem p r y z o w e g o? Będą na okręcie s k r z y p k o w i e i tańce co wieczór, i zaprowiantowanie — po pełnych s z e s n a ś c i e uncji w funcie — najlepszy gatunek wołowiny, najwspanialszy chleb, a do tego g r o g, każdego dnia w południe i co niedziela. I to wszystko jako dodatek do ż o ł d u wypłacanego pod g w a r a n c j ą Jego Najmiłościwszego Majestatu Króla J e r z e g o! W m i e j s c u, gdzie przeczytacie to ogłoszenie, będzie oficer z królewskiego okrętu »Sutherland«, który wpisze na listę załogi wszystkich o c h o t n y c h z u c h ó w łaknących Sławy.”
Czytając odbitkę kapitan Hornblower walczył z opanowującym go uczuciem beznadziejności. W każdym mieście, gdzie odbywają się jarmarki, można przeczytać tuziny takich apeli. Trudno się spodziewać, że uda mu się przyciągnąć rekrutów na zwykły liniowiec, gdy po kraju grasują dziarscy kapitanowie fregat o dwakroć głośniejszej reputacji, mogący podać sumy pryzowego istotnie zdobytego w poprzednich wyprawach. Wysłanie czterech poruczników, każdego w towarzystwie pół tuzina ludzi, na objazd południowych hrabstw z zadaniem werbowania rekrutów zgodnie z tym obwieszczeniem będzie go kosztowało niemal cały żołd, należny mu za czas ostatniej kampanii, i obawiał się, że pieniądze te okażą się wyrzucone na marne.
Jednakże coś trzeba było robić. „Lydia” dała mu dwustu wykwalifikowanych marynarzy (plakat nic nie mówił o tym, że przeniesiono ich pod przymusem, nie dawszy stanąć stopą na ziemi angielskiej po powrocie z dwuletniej wyprawy), lecz do kompletu załogi potrzebował jeszcze pięćdziesięciu marynarzy oraz dwustu szczurów lądowych, dorosłych mężczyzn i chłopców. Statek strażniczy nie znalazł nikogo. Niemożność uzupełnienia załogi mogła oznaczać utratę stanowiska dowódcy, a co za tym idzie, bezrobocie i połowę pensji — osiem szylingów dziennie — do końca życia. Nie miał absolutnie pojęcia, jak dalece jest w łaskach u Admiralicji, i przypuszczał, rzecz dla niego naturalna, iż jego zatrudnienie wisi na włosku.
Siedział postukując ołówkiem w odbitkę, a niepokój i przemęczenie wywołały przekleństwa na jego usta — idiotyczne złorzeczenia, z których bezsensowności zdawał sobie w pełni sprawę w momencie, gdy je wypowiadał. Pilnował się jednak, by mówić przyciszonym głosem; Maria odpoczywała w sypialni za podwójnymi drzwiami i nie chciał jej obudzić. Maria (chociaż to jeszcze za wcześnie, aby mieć co do tego pewność) była przekonana, że jest w ciąży, i Hornblower czuł przesyt jej nadmierną tkliwością. Gdy sobie o tym przypomniał, rozdrażnienie jego wzrosło jeszcze bardziej; nienawidził lądu, konieczności pogoni za rekrutami, dusznej bawialni i utraty niezależności, w której zasmakował w czasie miesięcy swej ostatniej wyprawy. Ze złością sięgnął po kapelusz i wyszedł na palcach z pokoju. Posłaniec od drukarza czekał w hallu z czapką w ręku. Hornblower przechodząc wręczył mu odbitkę i szorstkim tonem polecił przygotowanie jednego grosa plakatów, po czym ruszył w hałaśliwe ulice.
Na widok jego munduru mostowy przy barierze pomostu Halfpenny przepuścił go bez pobierania myta. Dwunastu wioślarzy u przewozu znało go jako kapitana „Sutherlanda” i każdy usiłował ściągnąć na siebie jego wzrok — za przewiezienie kapitana na okręt poprzez całą długość Hamoaze mogli się spodziewać hojnej zapłaty. Hornblower zajął miejsce w dwuwiosłowej łodzi; odczuł pewną satysfakcję, że nie odezwał się ani słowem, gdy odpychali łódź od brzegu i ruszali w długą, powolną żeglugę przez gąszcz stateczków, statków i okrętów. Wzorowy przesunął prymkę w kącik ust i już miał rzucić jakąś banalną uwagę, lecz widząc nachmurzone oblicze pasażera i gniewną zmarszczkę na jego czole zreflektował się i zamiast słów wydał z siebie kaszlnięcie. Hornblower, który ani razu nie spojrzawszy otwarcie na wioślarza, doskonale widział, co się dzieje, poczuł, że humor poprawia mu się trochę. Zauważył grę muskułów w brązowych ramionach, kiedy człowiek ten wiosłował co sił; miał tatuowany nadgarstek, a w lewym uchu błyszczące cienkie kółko ze złota. Musiał być marynarzem, zanim zaczął pracować jako przewoźnik — Hornblower zapragnął niewymownie wziąć go ze sobą na pokład „Sutherlanda”; gdyby tylko mógł dostać w swe ręce kilka tuzinów prawdziwych marynarzy, skończyłyby się jego kłopoty. Ale ten właśnie na pewno ma zaświadczenie zwalniające go od służby wojskowej, w przeciwnym razie absolutnie nie mógłby uprawiać swego zawodu tu, gdzie zjeżdża się jedna czwarta personelu Brytyjskiej Marynarki Wojennej w poszukiwaniu załóg.
W składzie aprowizacyjnym i w stoczni, które mijali po drodze, roiło się także od mężczyzn; wszyscy nadawali się do służby wojskowej, a połowa z nich to marynarze — cieśle okrętowi i takielarze — Hornblower patrzył na nich pożądliwie i beznadziejnie, jak kot na złotą rybkę w akwarium. Przepłynęli wolno mimo dużego placu, gdzie splatano liny, obok masztówki i kadłuba hulka, na którym zamontowano dźwig nożycowy, minęli dymiące kominy fabryki sucharów. Oto i „Sutherland”, przycumowany do beczki za cyplem Bull; przypatrując się swemu okrętowi poprzez szerokość lekko rozhuśtanej wody Hornblower stwierdził, że w całkiem naturalnej dumie, jaką napełniało go nowe stanowisko, jest dziwna domieszka konserwatywnej niechęci. Obły kształt dziobu wyglądał dziwacznie w okresie, gdy każdy liniowiec budowany w Anglii miał galion, do którego od dawna przywykło jego oko; linie okrętu były niezgrabne i zdradzały (co Hornblower zauważał, ilekroć patrzył na „Sutherlanda”), że budując go zrezygnowano z innych zalet na rzecz małej głębokości zanurzenia. Wszystko na nim — oprócz kolumn masztowych będących pochodzenia angielskiego — wskazywało, że zbudowany został w Holandii z przeznaczeniem do żeglowania pomiędzy glinianymi obwałowaniami kanałów i po płytkich ujściach rzek wybrzeża holenderskiego. „Sutherland” — faktycznie dawny siedemdziesięcioczterodziałowy holenderski „Eendracht”, który zdobyto pod Texel — teraz, po przezbrojeniu, był najbrzydszym i najmniej mile widzianym dwupokładowcem na liście okrętów Brytyjskiej Marynarki Wojennej.
Niech Bóg ma mnie w swej opiece — pomyślał Hornblower patrząc na okręt z niesmakiem tym silniejszym, że wciąż jeszcze brakło mu ludzi do skompletowania załogi — jeśli miałbym kiedykolwiek manewrować na nim blisko brzegu po zawietrznej. Dryfowałby na zawietrzną jak papierowa łódeczka, a potem, na rozprawie sądu wojennego, nikt nie uwierzyłby w żadne gadanie o niedostatecznej dzielności morskiej okrętu.
— Lżej wiosłować! — rzucił do przewoźników i ludzie spoczęli, a wiosła przestały trzeć o dulki; odgłos fal bijących o burty łodzi stał się naraz wyraźniejszy.
Dryfowali na rozkołysanej wodzie, a Hornblower kontynuował nie zadowalające go oględziny. Okręt był świeżo pomalowany, ale w stoczni poskąpili farby — ponurej żółci i czerni nie ożywiała ani odrobina bieli czy szkarłatu. Zamożny kapitan albo pierwszy oficer uzupełniliby ten niedostatek z własnej kieszeni i kazaliby tu i ówdzie pacnąć pozłotą, ale Hornblower nie miał na to pieniędzy i wiedział, że Bush, utrzymujący ze swej pensji cztery siostry i matkę, też ich nie ma — choćby nawet jego zawodowa przyszłość zależała w pewnej mierze od wyglądu „Sutherlanda”. Niektórzy kapitanowie — co sobie Hornblower szczerze w duchu powiedział — nie przebierając w środkach wydusiliby ze stoczni więcej farby, a także pozłotę, jeśli już o to chodzi. Ale on nie nadawał się do tego i nawet perspektywa posiadania całej pozłoty świata nie mogłaby go skłonić, aby zaczął poklepywać po ramieniu urzędnika stoczni i zdobywać jego względy pochlebstwem i udawaną dobrodusznością; powstrzymałoby go nie sumienie, lecz nieśmiałość.
Ktoś na pokładzie już go wypatrzył. Usłyszał świergot gwizdków towarzyszących przygotowaniom na jego przyjęcie. Niech poczekają jeszcze trochę; nie miał zamiaru dziś się śpieszyć. Pusty wewnątrz „Sutherland” unosił się wysoko na wodzie, ukazując szeroki pas miedzianych blach poszycia. Są nowe, dzięki Bogu. Idąc pełnym wiatrem to brzydkie stare okręcisko może rozwijać niezłą szybkość. W tej chwili wiatr obrócił go w poprzek pływu i wtedy odsłoniły się linie jego rufy. Oceniając wzrokiem kształt okrętu Hornblower zastanawiał się, jak można by wydobyć zeń maksimum tego, na co go stać. Pomagało mu w tym dwudziestodwuletnie doświadczenie w pływaniu po morzach. Przywoływał na myśl skomplikowany układ wszelkich sił, jakie będą działać na okręt w morzu, nacisk wiatru na żagle, równoważenie wpływu kliwrów odchyleniem steru, boczny opór stępki, tarcie powierzchniowe, uderzenia fal o dziób. Obmyślił w ogólnych zarysach wstępne ustawienie próbne, postanawiając (zanim próby praktyczne nie dadzą mu więcej danych), jak odchyli maszty od pionu i wytrymuje okręt. Natychmiast jednak przypomniał sobie z goryczą, że nie ma na razie ludzi do skompletowania załogi i że póki ich nie znajdzie, wszystkie te plany na nic się zdadzą.
— Naprzód! — krzyknął do przewoźników, którzy znów nacisnęli na wiosła z całą siłą.
— Złóż wiosło, Jake — powiedział bosakowy do wzorowego, oglądając się przez ramię.
Łódź zakręciła pod rufą „Sutherlanda” — miał nadzieję, że ci ludzie wiedzą, jak dobić do burty okrętu wojennego — ukazując Hornblowerowi galerię rufową, jedno z najbardziej dla niego atrakcyjnych miejsc na okręcie. Był zadowolony, że stocznia nie usunęła jej, jak to uczyniono na tylu liniowcach. Tam, na tej galerii będzie mógł napawać się wiatrem, morzem i słońcem w odosobnieniu nieosiągalnym na pokładzie. Każe sobie zrobić leżak i tam ustawić. Będzie mógł nawet robić gimnastykę poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku — galeria ma osiemnaście stóp długości i tylko pod nawisami balkonów bocznych trzeba się będzie nieco schylać. Hornblower tęsknił niewymownie do chwili, gdy znajdzie się na morzu, z dala od wszystkich dokuczliwych kłopotów lądu, przechadzając się po swej galerii rufowej w samotności, w której tylko mógł teraz szukać odprężenia. Lecz bez kompletnej załogi cała ta błoga perspektywa oddalała się na czas nieokreślony. Musi gdzieś zdobyć ludzi.
Pogrzebał w kieszeni, żeby zapłacić przewoźnikom, i chociaż tak bardzo brakowało mu srebra, nieśmiałość kazała mu dać im więcej, niż się należało, gdyż uważał, że tak właśnie postępują jego koledzy, kapitanowie okrętów liniowych.
— Dziękujemy, sir, dziękujemy — powiedział wzorowy kłaniając się uniżenie.
Hornblower wspiął się po trapie i wszedł przez furtę burtową, pomalowaną na brudnobrązowy kolor, która za czasów służby pod banderą holenderską musiała pięknie błyszczeć złoceniami. Rozświergotały się donośnie gwizdki bosmańskie, kompania piechoty morskiej sprezentowała broń, trapowi stanęli wyprężeni na baczność. Gray, zastępca oficera nawigacyjnego — porucznicy nie mieli wacht w porcie — który był oficerem służbowym, zasalutował, gdy kapitan przechodząc przez pokład rufowy dotknął swego kapelusza. Mimo że Gray był jego ulubieńcem, Hornblower nie raczył odezwać się do niego; postanowił twardo bronić się przed swoją skłonnością do zbytniej rozmowności. Rozejrzał się dookoła w milczeniu.
Pokłady zawalone były osprzętem, gdyż zakładano właśnie olinowanie, lecz Hornblower nie mógł nie zauważyć, że pod powierzchownym bałaganem kryje się porządek. Zwoje lin, grupy ludzi zajętych pracą na pokładzie, pomocnicy żaglomistrza zszywający marsel na baku — wszystko to dawało wprawdzie wrażenie nieładu, lecz był to nieład zdyscyplinowany. Surowe rozkazy wydane oficerom przynosiły owoce. Załoga „Lydii” usłyszawszy, że ma być przeniesiona w komplecie na „Sutherlanda” nie spędziwszy nawet ani dnia na lądzie, omal się nie zbuntowała. Teraz znów trzymał ją w garści.
— Oficer żandarmerii pragnie złożyć raport, sir — powiedział Gray.
— Proszę więc posłać po niego — odrzekł Hornblower.
Oficerem odpowiedzialnym za wdrażanie dyscypliny był człowiek nowy, nie znany Hornblowerowi, o nazwisku Price. Hornblower domyślił się, że chce on złożyć skargę na brak zdyscyplinowania, i westchnął, układając przy tym twarz w wyraz bezlitosnej surowości. Pewnie zajdzie konieczność chłosty, a on nienawidził myśli o krwi i katuszach. Jednakże obejmując dowództwo w tego rodzaju wyprawie, mając pod rozkazami krnąbrną załogę, musi bez wahania wymierzać chłostę w razie potrzeby — tak aby skóra schodziła z pleców winowajcy.
Price szedł już ku niemu po schodni na czele bardzo dziwnej procesji złożonej z trzydziestu mężczyzn, skutych parami ze sobą, z wyjątkiem dwóch ostatnich, którzy podzwaniali posępnie łańcuchami u nóg. Wszyscy niemal byli w łachmanach, niczym nie przypominających odzieży marynarskiej. Przeważnie składały się na nie strzępy worków, czasem sztruksu, a przyjrzawszy się baczniej Hornblower zobaczył, że jeden z ludzi ma na sobie resztki spodni moleskinowych. Inny odziany był w coś, co było niegdyś przyzwoitym ubraniem z pierwszorzędnego czarnego sukna — przez dziurę na plecach przeświecała biała skóra. Wszyscy mieli szczeciniaste brody, czarne, brązowe, rudawe i siwe, a ci spośród nich, którzy nie byli łysi, mieli ogromne wiechcie skołtunionych włosów. Dwaj kaprale żandarmerii okrętowej zamykali pochód od tyłu.
— Stój! — krzyknął Price. — Czapki z łbów!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]