[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dick Francis
Pewniak
Dick Francis (1920), Walijczyk, jest jednym z najpopularniejszych w Wielkiej Brytanii pisarzy sensacyjnych. Po kilkuletniej służbie w RAF-ie zadebiutował na wyścigach jako jeździec amator, po czym został zawodowym dżokejem. Miał tytuł mistrza dżokejów. Po kilku latach został sprawozdawcą wyścigowym dla “Sunday Express” i zaczął pisać. Pierwsza była książka “Sport Królowych” (1957), po niej nastąpiły liczne kryminały, zawsze związane z wyścigami. Za “Forfeit” otrzymał nagrodę E.A. Poego jako za najlepszy kryminał 1969 roku w Ameryce.
1
Głęboko wciągnąłem nosem zapach rozgrzanego konia i zimnej nadrzecznej mgły. Słyszałem tylko świst i łomot galopujących kopyt i czasem brzęk podkowy o podkowę. Za mną jechali rozciągniętą grupą mężczyźni ubrani jak ja w białe jedwabne spodnie i jaskrawe swetry, a przede mną, wyraźnie czerwono-zielony na tle mlecznej zasłony mgły, jeden samotny jeździec osadzał konia do skoku przez czerniejącą na torze brzozową faszynę.
Wszystko właściwie odbywało się tak, jak się spodziewano. Swój dziewięćdziesiąty siódmy bieg przeszkodowy wygrywał Bill Davidson. Admirał, jego kasztan, dowodził bez trudu, że wciąż jest najlepszym koniem przeszkodowym królestwa, a ja, jak tyle razy przedtem, przez kilka minut podziwiałem ich obu z tyłu.
Potężny kasztanowaty zad przede mną zebrał się w sobie, naprężył i odbił. Admirał przeleciał nad przeszkodą bez wysiłku, jak przystało na prawdziwego championa. I kiedy skakałem za nim, stwierdziłem, że zyskał przewagę dalszych dwóch długości. Byliśmy na najdalszym krańcu toru wyścigowego w Maidenhead, ponad pół mili od celownika. Nie miałem cienia nadziei, że go dogonię.
Lutowa mgła gęstniała. Dalej niż od jednej przeszkody do drugiej nic nie sposób było dojrzeć, a cicha, otaczająca wszystko biel jak gdyby izolowała nas, samotny sznurek jeźdźców, w odciętej od świata otchłani. Jedyną rzeczywistością był pęd. Celownik, tłumy, trybuny i członkowie komisji technicznej, pozostawione w tyle w tej mgle, niewidoczne, znów na nas czekały, ale na tym długim, półtoramilowym zakolu wręcz trudno było uwierzyć, że są tam rzeczywiście.
Był to jakiś nierealny, oderwany świat, w którym wszystko mogło się zdarzyć. I zdarzyło się.
Okrążyliśmy pierwszy odcinek zakola i wyprostowali przed następną przeszkodą. Bill o dobre dziesięć długości wyprzedzał mnie i inne konie, i nie wysilał się. Rzadko musiał się wysilać. Torowy przy następnej przeszkodzie przeszedł od jej skraju ku środkowi toru przeciągając po drodze ręką nad faszyną i dał nura pod bandę. Bill się obejrzał przez ramię i dojrzałem błysk jego zębów, kiedy uśmiechnął się z zadowoleniem widząc mnie tak daleko za sobą. Potem spojrzał w stronę przeszkody i ocenił odległość.
Admirał wszedł na przeszkodę doskonale. Poderwał się przed nią, jak gdyby latanie nie było wyłączną domeną ptaków.
I runął.
Osłupiały, widziałem, jak kasztanowate nogi biją powietrze, kiedy koń wywijał kozła spadając. Mignęła mi jaskrawa postać Billa lecącego głową w dół ze szczytowego punktu skoku i usłyszałem łomot, z jakim Admirał wylądował na nim na grzbiecie.
Automatycznie dałem w prawo i wziąłem konia na siebie przed przeszkodą. Z góry, przelatując nad faszyną, spojrzałem w dół na Billa. Leżał bezwładnie na ziemi z ręką odrzuconą w bok. Oczy miał zamknięte. Admirał upadł ciężko na grzbiet, na niczym nie osłonięty brzuch Billa i szarpał się teraz w tył i w przód, gorączkowo starając się wstać.
Mignęło mi coś pod nimi, coś dziwnego, czego nie powinno tam być. Ale za szybko przelatywałem, żeby się dobrze przyjrzeć.
Kiedy mój koń przyspieszył za przeszkodą, zemdliło mnie, jakbym ja sam dostał w żołądek. W tym upadku było coś takiego, co go niewątpliwie kwalifikowało jako morderczy.
Rzuciłem okiem za siebie. Admirałowi udało się wstać i pocwałował luzem, a torowy podszedł i nachylił się nad Billem, który wciąż leżał na ziemi bez ruchu. Odwróciłem głowę, żeby skupić uwagę na wyścigu. Wyszedłem na prowadzenie i nie powinienem go stracić. Poboczem toru nadbiegł i minął mnie ktoś z pierwszej pomocy w czarnym garniturze i białym szaliku. Dotychczas stał przy przeszkodzie, do której się właśnie zbliżałem, a teraz biegł na pomoc Billowi.
Przeprowadziłem konia przez następne trzy przeszkody, ale nie wkładałem już w to serca, i kiedy przed zatłoczonymi trybunami pojawiłem się jako zwycięzca, witające mnie westchnienie i jęk wydały mi się dość stosownym przyjęciem. Minąłem celownik, poklepałem konia po szyi i spojrzałem na trybuny. Większość głów wciąż zwrócona była w stronę ostatniej przeszkody, wypatrując w nieprzeniknionej mgle Admirała, niewątpliwego pewniaka, który od dwóch lat po raz pierwszy przegrywał gonitwę.
Nawet miła starsza pani, której konia dosiadałem, powitała mnie pytaniem:
- Co się stało Admirałowi?
- Upadł.
- Cóż za szczęśliwy traf - powiedziała pani Mervin śmiejąc się radośnie.
Ujęła uzdę, żeby odprowadzić konia do rozsiodłania. Zsunąłem się na ziemię i rozpiąłem popręg niezręcznymi od szoku palcami. Głaskała konia i dalej szczebiotała, jak to się cieszy, że wygrała, i jakie to nieoczekiwane i jakie to szczęście, że dla odmiany zawiódł Admirał, choć z drugiej strony oczywiście wielka szkoda.
Kiwałem głową, uśmiechałem się i nie odpowiadałem, to bowiem, co mógłbym powiedzieć, zabrzmiałoby brutalnie i niegrzecznie. Niech się nacieszy swoją wygraną, myślałem. Nieczęsto jej się zdarza. A Bill, ostatecznie, może wyjdzie z tego cało.
Ściągnąłem z konia siodło i zostawiając promienną panią Mervin przyjmującą zewsząd gratulacje, przecisnąłem się przez tłum do wagi. Zważyłem się i kiedy uznano moją wagę za prawidłową, wyszedłem do szatni i położyłem swój ekwipunek na ławie.
Zjawił się Clem, służący wyścigowy, który opiekował się moimi rzeczami. Był niewysoki i już starszy, bardzo dziarski i schludny, miał ogorzałą twarz i ścięgna na przegubach rąk jak mocno naciągnięte postronki.
Podniósł siodło i pieszczotliwie przeciągnął dłonią po skórze. Nabrał tego zwyczaju przez długie lata pielęgnowania miękkich skór. Głaskał siodło tak, jak kto inny głaskałby policzek ładnej dziewczyny, rozkoszując się jego miękkością i meszkiem.
- Dobra robota, psze pana - powiedział, choć nie wyglądał na zachwyconego.
Nie chciałem gratulacji. Zauważyłem szorstko:
- Admirał powinien był wygrać.
- Upadł? - zapytał z niepokojem Clem.
- Tak.
Po zastanowieniu nie mogłem tego pojąć.
- A majorowi Davidsonowi nic się nie stało, psze pana? - zapytał Clem. Usługiwał również Billowi i wiedziałem, że traktuje go jak bożka.
- Nie wiem - przyznałem.
Ale twardy łęk siodła wbił mu się w brzuch pod ciężarem wielkiego konia walącego się z szybkością trzydziestu mil na godzinę. Jaką, biedak, miał szansę, pomyślałem.
Zarzuciłem kożuszek i poszedłem do gabinetu pierwszej pomocy. Pod drzwiami stała Scilla, żona Billa, blada i roztrzęsiona, ze wszystkich sił starając się opanować lęk. Jej mała zgrabna postać przybrana była w wesoły szkarłat, a na chmurze czarnych loków tkwiła wyzywająco czapka z norek. Strój stosowny z okazji sukcesu, nie zmartwienia.
- Alan - powiedziała z ulgą na mój widok. - Doktor go ogląda i prosił, żebym tu zaczekała. Co myślisz? Źle z nim?
Błagała, a ja niewiele mogłem jej dać pociechy. Objąłem ją.
Spytała, czy widziałem, jak Bill spadł, więc jej powiedziałem, że spadł na głowę i może mieć lekki wstrząs mózgu.
Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich wysoki, szczupły i zadbany mężczyzna. Lekarz.
- Czy pani Davidson? - zwrócił się do Scilli. Skinęła głową. - Obawiam się, że mąż pani musi jechać do szpitala - oznajmił. - Nie byłoby rozsądne odsyłać go do domu bez prześwietlenia. - Uśmiechnął się pocieszająco, a ja poczułem, jak Scilla trochę się odpręża.
- Czy mogę wejść go zobaczyć? - zapytała.
- Doktor się zawahał.
- Proszę - zgodził się wreszcie ale on jest prawie nieprzytomny. Doznał silnego uderzenia w głowę. Proszę nie próbować go budzić.
Kiedy ruszałem już za Scillą, doktor zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
- Pan York?
To on przeprowadzał regulaminowe badania po moim wczorajszym lekkim upadku.
- Tak.
- Czy to pana bliscy znajomi?
- Tak, prawie przez cały czas u nich mieszkam.
Ciasno zwarł wargi, zamyślony. Po czym powiedział:
- Jest niedobrze. Wstrząs to głupstwo, ale on ma krwotok wewnętrzny, prawdopodobnie z pękniętej śledziony. Dzwoniłem do szpitala, żeby go przyjęto jako pilny przypadek, kiedy tylko zdołamy go tam dowieźć.
Jeszcze gdy mówił, podjechała do nas tyłem jedna z wyścigowych karetek pogotowia. Pielęgniarze wyskoczyli, otworzyli tylne drzwi, wyciągnęli wielkie nosze i wnieśli je do gabinetu pierwszej pomocy. Lekarz wszedł za nimi. Wkrótce wszyscy znów się pojawili z Billem na noszach. Scilla szła za nimi z wyraźnym, głębokim i w pełni uzasadnionym wyrazem lęku na twarzy.
Zwarta, opalona i pogodna twarz Billa, teraz sinobiała i pokryta drobnymi kropelkami potu, przetaczała się bezwładnie na boki. Otwartymi ustami słabo chwytał powietrze, a ręce niespokojnie pociągały za koc. Wciąż miał na sobie wyścigowe barwy w zielono-czerwoną kratę, co wyglądało najbardziej złowieszczo.
- Jadę z nim karetką - zwróciła się do mnie Scilla. - Możesz przyjechać?
- Biorę jeszcze udział w ostatnim biegu - powiedziałem. - Zaraz potem przyjadę do szpitala. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Ale nie wierzyłem w to, tak samo jak ona.
Kiedy odjechali, minąłem budynek z wagą i przez parking wyszedłem nad rzekę. Wezbrana świeżo stopniałym śniegiem Tamiza płynęła szybko, płowa jak piasek, niosąc na sobie białe szumowiny. Wody wytaczały się z mgły jakieś sto jardów na prawo ode mnie, kotłowały się wokół zakrętu, przy którym stałem, i znowu znikały we mgle. Były wzburzone i zmącone, a droga przed nimi ukryta we mgle. Zupełnie jak przede mną.
W domu, w Bulawayo, gdzie chodziłem do szkoły, nauczyciel matematyki poświęcił wiele godzin (za wiele, jak sądziłem w młodości), żeby nauczyć nas wyciągać właściwe wnioski z paru znanych faktów. Dedukcja nie tylko należała do wykładanego przez niego przedmiotu, ale była także jego hobby i czasami udawało się nam go podpuścić, żeby zamiast problemów geometrii czy algebry wykładał nam metody Sherlocka Holmesa. Jedną po drugiej wypuszczał całe klasy chłopców zdolnych bystrym okiem dostrzec zdarte noski w bucikach posługaczek i księży albo odciski na czubkach palców harfistów. I poziom matematyki w szkole był wyjątkowo wysoki.
Dziś, oddalony o tysiące mil i siedem lat od rozprażonej słońcem szkolnej klasy, stojąc w angielskiej mgle i wściekle marznąc, przypomniałem sobie mojego nauczyciela, zebrałem fakty i przyjrzałem się im.
Znane fakty... Admirał, znakomity koń przeszkodowy, nagle w połowie skoku upadł bez żadnej widocznej przyczyny. Kiedy Bill i ja nadjeżdżaliśmy, przez tor za przeszkodą przeszedł torowy, ale w tym nie było nic niezwykłego. A kiedy brałem płot i spojrzałem na Billa, gdzieś na skraju pola widzenia dojrzałem nikły, wilgotny szary i metaliczny błysk. Zastanowiłem się nad tymi faktami przez dłuższą chwilę.
Wniosek nasuwał się oczywisty, ale nie do przyjęcia. Trzeba sprawdzić, czy to właściwy wniosek.
Wróciłem po rzeczy i żeby zważyć się przed ostatnią gonitwą, ale kiedy wkładałem do woreczków obciążenie, żeby dorównać wadze ustalonej przez handikapera, włączono głośniki i ogłoszono, że wskutek gęstniejącej mgły ostatni bieg zostaje odwołany.
W szatni zrobił się ruch, herbata i placek owocowy zniknęły w przyspieszonym tempie. Od śniadania minęło już wiele czasu, toteż przebierając się wepchnąłem do ust parę kanapek z wołowiną. Załatwiłem z Clemem przesłanie mojego ekwipunku do Plumpton, gdzie startowałem za cztery dni, i wybrałem się na niemiły spacer. Chciałem się bliżej przyjrzeć miejscu, w którym upadł Bill.
Pieszo od trybun do końca toru wyścigowego Maidenhead było daleko, toteż zanim tam dotarłem, buty, skarpety i nogawki od spodni miałem zupełnie przemoczone od mokrej trawy. Było bardzo zimno, bardzo mgliście. Dokoła nikogo.
Doszedłem do przeszkody, niewinnej, łagodnej, łatwej do przesadzenia faszyny - ustawionych na sztorc gałęzi czarnej wierzby. Jej głębokość u podstawy wynosiła trzy stopy, u szczytu zmniejszała się o połowę, wysokość sięgała czterech stóp i sześciu cali, szerokość około czterech jardów. Zwyczajna i łatwa.
Starannie zbadałem teren wzdłuż faszyny po stronie zeskoku. Wszystko jak zwykle. Okrążyłem ją i przeszedłem na drugą stronę. Nic. Zajrzałem w skrzydło naprowadzające konia na przeszkodę, od wewnętrznej strony toru, tam gdzie leżał Bill. Też nic.
Dopiero pod skrzydłem od zewnętrznej strony toru znalazłem to, czego szukałem. Leżało w wysokiej trawie, na wpół schowane, zroszone kroplami mgły, zwinięte i zabójcze.
Drut.
Było go sporo, srebrnoszary zwój o średnicy mniej więcej stopy leżał przyciśnięty kawałkiem drewna. Jeden jego koniec prowadził do głównego słupka w skrzydle, gdzie był uwiązany na wysokości dwóch stóp ponad poziomem brzozowej faszyny. Uwiązany, jak stwierdziłem, szczególnie mocno, rzeczywiście bardzo mocno. Nie mogłem go odwiązać palcami.
Wróciłem do wewnętrznego skrzydła i przyjrzałem się słupkowi z tej strony. Dwie stopy nad faszyną w drewnie znajdował się rowek. Ten słupek był kiedyś pomalowany na biało i ślad rysował się wyraźnie.
Dla mnie było jasne, że tylko jedna osoba mogła przeciągnąć ten drut. Torowy. Ten, którego sam widziałem, jak przechodził z jednej strony toru na drugą. Ten, pomyślałem z goryczą, którego zostawiłem, żeby udzielił pomocy Billowi.
W gonitwie na trzy mile w Maidenhead okrążało się tor dwa razy. W pierwszym okrążeniu nie było żadnego kłopotu z tą przeszkodą. Bezpiecznie przeskoczyło ją dziewięć koni, Admirał jako trzeci, w kontrolowanym czasie, a ja obok niego. Zdążyłem rzucić Billowi uwagę, jak mało jestem zachwycony angielskim klimatem.
W drugim okrążeniu Admirał prowadził o kilka długości. Torowy, skoro tylko zobaczył, że Bill wziął poprzednią przeszkodę, musiał przejść przez tor z luźnym końcem drutu i okręcić go o słupek z drugiej strony, napinając w powietrzu, prawie niewidoczny, dwie stopy nad faszyną. Na tej wysokości Admirał musiał zaczepić piersią.
Ta bezwzględność wzbudziła we mnie powolny, głęboki gniew, który, choć wtedy tego nie wiedziałem, miał mi towarzyszyć jako bodziec do działania przez wiele jeszcze tygodni.
Nie mogłem mieć pewności, czy koń zerwał drut, kiedy o niego uderzył, czy ściągnął go z palika. Nie znajdując jednak luźnych kawałków i widząc, że zwój leżący przy zewnętrznym skrzydle nie jest porwany, uznałem za prawdopodobne, że upadający koń zerwał słabiej uwiązany koniec drutu. Żaden z biegnących za mną siedmiu koni się nie potknął. Podobnie jak ja wszyscy musieli przeskoczyć nad resztkami pułapki. Był to rozmyślny zamach na określonego konia i jeźdźca, chyba że torowy byłby szaleńcem, czego w żaden sposób nie można było wykluczyć. W tym stadium gonitwy Bill na Admirale wychodził zwykle na prowadzenie, często zyskując przewagę dwudziestu długości, a jego czerwono-zielone barwy nawet w mglisty dzień były dobrze widoczne.
W tym momencie, bardzo wzburzony, ruszyłem z powrotem. Ściemniało się już. Zabawiłem przy przeszkodzie dłużej, niż przypuszczałem, i kiedy wreszcie znalazłem się przy wadze, zamierzając powiedzieć o drucie dyrektorowi toru, przekonałem się, że wszyscy poza stróżem jż wyszli.
Stróż, niemiły staruch bezustannie wysysający coś spomiędzy zębów, oświadczył, że nie wie, gdzie można by znaleźć dyrektora. Dodał, że dyrektor pięć minut temu odjechał w stronę miasta. Nie wiedział, dokąd się udał ani kiedy wróci. Następnie, narzekając, że musi doglądać pięciu osobnych pieców poza centralnym bojlerem i że ta mgła szkodzi mu na oskrzela, stróż poczłapał pilnie w stronę ciemno majaczącej bryły trybuny głównej.
Patrzyłem, jak odchodzi, niezdecydowany. Wiedziałem, że powinienem komuś z władz powiedzieć o tym drucie. Ale komu? Członkowie komisji technicznej, którzy towarzyszyli gonitwom, wszyscy byli już w drodze do domu i wlekli się mozolnie przez tę mgłę, nieosiągalni. Dyrektor wyjechał. Drzwi od jego biura, jak się przekonałem, były zamknięte. Dużo bym potrzebował czasu, żeby kogoś odnaleźć, przekonać do powrotu na tor i skłonić, aby podjechał w głąb toru w ciemnościach i po tym wyboistym terenie. A potem czekałyby mnie dyskusje, powtarzanie i oświadczenia. Minęłoby wiele godzin, zanim mógłbym się urwać.
Tymczasem w szpitalu w Maidenhead Bill walczył ze śmiercią, a ja bardzo chciałem wiedzieć, czy mu się uda. Scillę czekały godziny rozdzierającego niepokoju i obiecałem, że będę z nią tak prędko, jak tylko zdołam. Już za długo zmitrężyłem. Drut, osłonięty mgłą i mocno przyczepiony do palika, poczeka do jutra, pomyślałem. A Bill może nie doczekać.
Na parkingu stał samotnie jaguar Billa. Wsiadłem, włączyłem światła i ruszyłem. Z bramy skręciłem w lewo, ostrożnie przejechałem drogą dwie mile, znowu skręciłem w lewo, za rzekę, i krętymi, jednokierunkowymi ulicami Maidenheadu dotarłem wreszcie do szpitala.
W jasno oświetlonym ruchliwym hallu nie było śladu Scilli. Zapytałem portiera.
- Pani Davidson? Mąż dżokej? Zgadza się, jest w środku, w poczekalni. Czwarte drzwi na lewo.
Odnalazłem ją. Czarne oczy Scilli wydawały się olbrzymie, podkreślone szarymi cieniami. Jej smutna i napięta twarz była poza tym zupełnie bezbarwna. Zdjęła też swoją frywolną czapkę.
- Jak Bill? - zapytałem.
- Nie wiem. Tylko mi powtarzają, żebym się nie martwiła.
Była bardzo bliska łez.
Usiadłem obok i ująłem ją za rękę.
- Dodajesz mi otuchy, Alan - powiedziała.
Niedługo drzwi się otworzyły i wyszedł jasnowłosy młody lekarz z dyndającym na piersi stetoskopem.
- Myślę, pani Davidson... - zaczął i urwał. - Myślę, że powinna pani wejść i posiedzieć z mężem.
- Jak on się czuje?
- Nie... niezbyt dobrze. Robimy wszystko, co możemy. - Zwracając się do mnie, zapytał: - Pan jest krewnym?
- Przyjacielem. Odwiozę panią Davidson do domu.
- Tak. Zaczeka pan, czy wróci po nią? Później wieczorem...
Ten ostrożny głos, te neutralne słowa coś przekazywały. Popatrzyłem mu uważniej w twarz i już wiedziałem, że Bill umiera.
- Zaczekam.
- Dobrze.
Czekałem cztery godziny, zapoznając się dokładnie ze wszystkimi szczegółami wzoru na zasłonach i pęknięciami w brunatnym linoleum. Ale głównie myślałem o tym drucie.
Na koniec zjawiła się poważna, młoda i ładna pielęgniarka.
- Tak mi przykro... Major Davidson nie żyje.
Może zechcę udać się za nią, powiedziała, pani Davidson chciałaby, żebym wszedł go zobaczyć. Przeprowadziła mnie przez długie korytarze i wpuściła do białego, niezbyt dużego pokoju, w którym przy wąskim łóżku siedziała Scilla.
Spojrzała na mnie. Nie mogła mówić.
Leżał tam Bill, szary i nieruchomy, martwy. Najlepszy przyjaciel, jakiego można sobie wymarzyć.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]