[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frank Peretti
SYNOWIE BUNTU
Rozdział 1
To mogło zdarzyć się wszędzie. Bacon's Corner nie jest żadnym
nadzwyczajnym miejscem - jedno z wielu rolniczych miasteczek na
dalekiej prowincji, maleńkie kółeczko na mapie samochodowej
Amerykańskiego Stowarzyszenia Automobilistów. Znaki przy
wjeździe informują o możliwości kupienia paliwa i zjedzenia
czegokolwiek, nie ma tu żadnego hotelu i to chyba wszystko.
A jednak zaczęło się właśnie w Bacon's Corner.
Był zwyczajny wtorkowy wieczór. Wszyscy wrócili już z pracy, na
większości stołów pojawiła się kolacja, zamykano ostatnie sklepy,
zapełniała się gospoda. Pracownicy Zakładów Stolarki Budowlanej
Bergena już wyszli, a strażnik sprawdzał, czy wszystko zostało
pozamykane. W sklepie rolniczym Myersa syn właściciela chował do
środka kosiarki do trawy i sprzęt ogrodniczy, gasły światła w
miejscowym domu towarowym. Na krzesełkach przed zakładem
fryzjerskim siedzieli dwaj emeryci, wspólnie spędzając wolny czas.
Pola i farmy po drugiej stronie trasy Toe Springs - Claytoroille z
każdym dniem stawały się bardziej zielone i kwitnące, a teraz, o
zmroku, wieczorny powiew przynosił całe bogactwo kwietniowych
zapachów: woń kwiatów jabłoni i czereśni, świeżo zaoranej ziemi,
mieszankę zapachów błota, bydła i nawozu.
Zwykły wtorkowy wieczór. Nikt nie oczekiwał niczego
nadzwyczajnego. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Zresztą i tak
byłoby to niemożliwe.
Zamieszanie rozpoczęło się za wynajmowanym przez kogoś
niewielkim, posępnym, wiejskim domkiem, tuż przy gospodarstwie
Freda Pottera. Jakaś szamotanina, trzepot skrzydeł, a potem krzyk,
długi, przeraźliwy wrzask, odbijające się echem bełkotliwe wycie,
mknące przez las jak świst lokomotywy: głośniej, ciszej, głośniej,
ciszej. To coś kluczyło między drzewami jak ścigana zwierzyna.
Wtem - błysk światła, ognista kula lśniąc i płonąc pędziła między
drzewami z oszałamiającą szybkością w ślad za świdrującą uszy
syreną, niemal na karku tej wyjącej istoty.
Znów wrzaski i wycie, znów błyski światła. Wypełniły już cały las.
Wkrótce pościg przeniósł się na otwartą przestrzeń.
Najpierw spomiędzy drzew wypadł jakby nietoperz, czarny stwór z
wybałuszonymi oczami, tłukąc skrzydłami powietrze i ziejąc długą,
żółtą wstęgą gazu. To coś nie potrafiło latać dość szybko, drapało
jedynie powietrze nieudolnymi ruchami pajęczych łap. Za wszelką
cenę chciało poruszać się szybciej i w panice wyło przeraźliwie.
Tuż za nim, bliziutko, niebezpiecznie blisko, z lasu wypadło jakby
słońce, lśniąca kometa o ognistych skrzydłach, ciągnąca za sobą
migocącą smugę. Muskularne, brązowe ramiona dzierżyły miecz -
piorun.
*
Czarny stwór i kometa wzbiły się w niebo ponad Bacon's Corner,
mknąc tu i tam zwariowanymi zygzakami niczym fajerwerki.
Po chwili las - niby rząd armat - wypluł kolejne makabryczne istoty,
dwadzieścia lub więcej, a każda uciekała w śmiertelnym przerażeniu
przed nacierającymi nieustępliwie rozjarzonymi postaciami.
Straszydła rozproszyły się na wszystkie strony, niczym deszcz
meteorytów.
Pierwszemu demonowi zaczęło już brakować wybiegów i sztuczek,
nieustannie czuł na karku żar bijący od miecza ścigającego go
wojownika.
- Dobra, poczekaj już! - rzucił przez ramię.
Płonące ostrze zatoczyło łuk w powietrzu. Demon odparował cios, ale
siła uderzenia odrzuciła go w tył w zawrotnych koziołkach.
Powstrzymał pęd rozkładając skrzydła, zawrócił i wrzeszcząc
przeraźliwie stanął twarzą w twarz z prześladowcą. W ognistych
oczach, patrzących na niego, było więcej mocy, więcej chwały, więcej
świętości, niż w wyobrażeniu, przed którym do tej pory drżał. Widział
wyraźnie: ten wojownik nie cofnie się nigdy. Nigdy!
Demon zniknął, zanim ostrze zdążyło wymierzyć ostatni cios.
Ześliznął się ze sfery ziemskiej, ze świata ludzi, w zewnętrzną
ciemność, rozwiał się w eksplozji czerwonego dymu.
Wojownik zawrócił i poszybował jeszcze wyżej, zatoczył nad głową
koło swym długim mieczem, rysując w powietrzu okrąg światła.
Gorzał gorączką bitwy, żarem sprawiedliwości, który ogarnął również
jego towarzyszy. Uderzali na demony z wysokości, ścigali je
wytrwale, nieczuli na zaklęcia i błagania.
Po prawej stronie jakiś obły, oślizły duch po raz ostatni zamierzył się
na swego niebiańskiego prześladowcę - po chwili zwinął się w
bezmiernym bólu i zniknął.
Po lewej jakiś jazgotliwy, chełpliwy bies przeklinał i urągał
przeciwnikowi, aż powietrze zgęstniało od bluźnierstw. Był szybki,
pewny, coraz bardziej przekonany, że zyskuje przewagę, gdy nagle
jego ucięta głowa powirowała hen daleko, wciąż z pyszałkowatym,
szyderczym uśmiechem wykrzywiającym twarz.
Pozostał ostatni. Kręcił się i miotał z jednym tylko skrzydłem.
- Już idę! Idę! - zaklinał się.
- Twoje imię? - zażądał anioł.
- Rozpacz.
Wojownik uderzył demona płazem klingi. Ten uciekł, na darowaną
mu jeszcze wolność, wciąż gotów do czynienia zła. Było po
wszystkim.
- Nic jej nie jest? - zapytał Nathan, Arab, chowając miecz do pochwy.
Armoth, Afrykańczyk, sprawdził dokładniej.
- Żyje, jeśli o to ci chodziło.
- Ranna i przerażona - dodał Mota, ogromny Polinezyjczyk. - Chce
stąd uciekać. I to natychmiast.
- A Rozpacz ma teraz wolną rękę, żeby ją dręczyć - powiedział Signa,
wojownik o orientalnych rysach.
- A więc zaczęło się - stwierdził Armoth - i nic już tego nie
powstrzyma.
Sally Roe leżała w trawie. Kurczowo trzymała się za gardło i łapała
powietrze, próbowała oddychać głęboko i powoli, starała się
opanować zamęt w głowie i zebrać myśli. Na szyi pulsowała otwarta
rana, koszula w szkocką kratę poczerwieniała od krwawiącego barku.
Nie spuszczała wzroku z zagrody dla kóz, ale nie usłyszała stamtąd
żadnego dźwięku. Nie było tam już niczego żywego, niczego, co
mogłoby ją skrzywdzić.
„Muszę się stąd zabrać, natychmiast stąd uciekać. Nie mogę tu zostać
ani chwili dłużej".
Podniosła się z wielkim trudem i momentalnie oparła się o ścianę
zagrody. Świat wirował jej przed oczami. Nadal czuła mdłości, choć
już dwa razy zwymiotowała.
„Nie czekaj. Rusz się. Idź już".
Ruszyła z miejsca chwiejnym krokiem, potknęła się i wywróciła, ale
za chwilę szła dalej. Nie weźmie za dużo ze sobą. Nie może. Nie ma
czasu.
Edowi i Mose'owi było bardzo przyjemnie - a jak! - siedzieć sobie
przed zakładem fryzjerskim Maxa i patrzeć na ulicę Frontową -jak
nazywali trasę Toe Springs - Claytonville przechodzącą przez miasto.
Ed miał sześćdziesiąt osiem lat, Mose nigdy nikomu nie zdradzał
swojego wieku, więc w końcu przestano go o to pytać. Ich świętej
pamięci żony już odeszły. Obaj mieli całkiem przyzwoite emerytury i
zasiłki, życie toczyło się teraz miłym, leniwym tempem.
- Nie biorą, Ed.
- Bo trzeba iść w dół rzeki, Mose. W dół rzeki. Zanim podpłyną do
twojego miejsca, dostają bzika. Trzeba je łapać jak mają humor.
Mose słyszał pierwszą część rady, ale drugiej już nie. Przykuł wzrok
do zielonego plymoutha, który mknął poprzez miasto wioząc na
tylnym siedzeniu dwójkę rozzłoszczonych dzieci.
- Ty, Ed, pamiętasz te dzieciaki, o tam?
- Gdzie?
- No tam, gdzie pokazuję!
Ed popatrzył, ale zdążył dojrzeć jedynie tył plymoutha i czubki
jasnowłosych głów na tylnym siedzeniu.
- No - powiedział przysłaniając oczy dłonią - akurat dużo widziałem.
- Ee, bo nigdy nie patrzysz, kiedy do ciebie mówię! Ja je znam. To
dzieciaki tego nauczyciela, tego... no, jakże mu tam...
*
Irena Bledsoe pędziła trasą Toe Springs - Claytonville tak skrzywiona,
że wdawało to jeszcze z dziesięć lat jej, i tak już pokrytej siecią
zmarszczek twarzy. Kurczowo zacisnęła dłonie na kierownicy i
dociskała gaz, popędzając zielonego plymoutha, bez względu na to,
czy Ruth i Jozjaszowi Harrisom to się podoba czy nie.
- Cicho tam! - wrzasnęła przez ramię. - To tylko dla waszego dobra,
nie rozumiecie?!
Słowa Bledsoe nie były jednak dla sześcioletniej Ruth i
dziewięcioletniego Jozjasza żadnym pocieszeniem.
- Ja chcę do tatusia! - nie przestawała płakać Ruth.
Jozjasz siedział cicho, oszołomiony. Wciąż nie wiedział, czy to
wszystko dzieje się naprawdę.
Bledsoe z całej siły nacisnęła gaz. Chciała wydostać się z miasta,
zanim narobi sobie nowych kłopotów czy zwróci czyjąś uwagę.
Właściwie to zadanie nie sprawiało jej przyjemności. „Co też ja muszę
dla nich robić!"
Sally wyszła na tylny ganek. Nie przestawała się trząść i podejrzliwie
rozglądać naokoło. Zmieniła koszulę i założyła na wierzch niebieską
kurtkę. W jedną dłoń chwyciła poplamioną krwią kraciastą koszulę,
zwiniętą w wałek, w drugą - papierową chusteczkę umoczoną w oleju
kuchennym.
Na zewnątrz jest cicho i spokojnie, tak jakby nic się nie stało. Stary
pick-up stoi już gotowy, ale ona musi zrobić jeszcze jedno.
Popatrzyła w stronę zagrody dla kóz. Brama otwarta na oścież, kozy
już dawno uciekły. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby opanować
powracające mdłości. Musi jeszcze raz iść do tej komórki. Po prostu
musi.
Nie trwało to długo. Serce waliło jak młot. W dłoniach nie trzymała
już nic, natomiast kieszenie miała wypchane. Wypadła na zewnątrz i
pobiegła w kierunku samochodu. Szybko wspięła się do środka. Wóz
szczęknął, jęknął i zapalił. Gwałtownie zwiększając prędkość i
rozpryskując żwir na wszystkie strony, potoczył się długą ścieżką w
kierunku szosy.
Irena Bledsoe pędziła pełną szybkością, na szczęście nie było policji. -
Ograniczenia szybkości i tak są niewłaściwe, po prostu niedorzeczne.
Dojechała do znaku „stop" na skrzyżowaniu dróg równorzędnych,
kolejnego idiotycznego wynalazku na tym kompletnym bezludziu.
Zwolniła nieco pedał gazu i stwierdziła, że prześliźnie się bez
problemu.
- Co?! Skąd...!
Uderzyła w hamulce, koła zatrzymały się w miejscu z piskiem opon,
samochód zarzuciło. Jakiś skończony dureń w niebieskim pick-upie
skręcił jak szaleniec na skrzyżowanie, próbując uniknąć zderzenia.
Mała Ruth nie była zapięta pasami. Rąbnęła głową w przednie
siedzenie i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
Po kilku podskokach plymouth zatrzymał się niemal przodem do
kierunku, z którego nadjechał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl