[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ariana Franklin
Tajemnica grobowca
Adelia Aguilar 03
Przekład: Katarzyna Przybyś-Preiskorn
Tytuł oryginału:
Grave Goods
Datchworthowi
Rozdział 1
Wtedy rozgniewał się Pan na swój lud w Somerset i pokarał go za grzechy trzęsieniem
ziemi, które spadło na nas zaraz po dniu świętego Stefana, roku Pańskiego 1154...”, zapisał
pośpiesznie brat Caradoc, przysiadłszy w kącie kaplicy świętego Michała na szczycie
wzgórza Tor w Glastonbury. Przed dwoma dniami wdrapał się na nie z trudem, dysząc i
jęcząc, byle znaleźć się dalej od zniszczeń, do jakich spodobało się Bogu doprowadzić w
dolinach. Od tego czasu tkwił na szczycie wzgórza wraz ze współbraćmi z zakonu, nie
odważywszy się pójść na dół z powodu wstrząsów wtórnych, od których drżały ściany
świątyni. Z przerażeniem patrzyli, jak kolejne, potężne morskie fale zalewają maleńkie, nisko
położone sadyby, rozrzucone na wysepkach wśród mokradeł Avalonu.
Dwa dni minęły, a chuderlawy, wiekowy Caradoc, wciąż mokry od morskiej wody,
dalej narzekał na ćmiący ból w piersi. Kiedy ziemia zadrżała, mnisi porzucili swoje zajęcia w
dygocących murach opactwa i zaczęli umykać na wzgórze Tor, które zawsze było ich opoką
w czasach zagłady. Pobiegł wraz z nimi, choć w uszach brzmiał mu srogi głos świętego
Dunstana. Święty, choć zmarł z górą sto sześćdziesiąt lat temu, napominał braciszka surowo,
by zawrócił i zabrał ze sobą kronikę Glastonbury, mówiąc: „Caradocu, Caradocu, spełnij
swoją powinność, choćby niebo miało ci spaść na głowę”.
Ale z góry leciały kawałki muru, zapewne znacznie cięższe od nieba, więc brat
Caradoc nie odważył się pobiec do biblioteki opactwa i zabrać z niej księgi w oprawie
nabijanej drogimi kamieniami. Zresztą i tak nie dałby rady wnieść ciężkiego wolumenu po
stromiźnie. Nawet łupkowe tabliczki, które zawsze miał przywiązane do sznura habitu,
okazały się ciężarem niemal ponad siły starca, gdy z trudem wdrapywał się na stożkowate
wzgórze, wznoszące się ponad sto pięćdziesiąt metrów nad doliną. Trochę pomógł mu
siostrzeniec Rhys, który pchał go, ciągnął, i zachęcał okrzykami do dalszych wysiłków, ale
wspinaczka i tak była okropna, po prostu okropna.
Teraz, skulony w zimnej, suchej, nienaruszonej wstrząsami kaplicy, którą zbudował
sam Józef z Arymatei, by umieścić w niej naczynie z Ziemi Świętej ze świętą krwią i potem
Chrystusa, brat Caradoc wypełniał obowiązek klasztornego kronikarza. Przepraszając w myśli
świętego Michała, że używa jego ołtarza jako stołu i wysilając zmęczone oczy, spisywał
wydarzenia z ostatnich dni na łupkowych tabliczkach oświetlonych wątłym płomykiem
świeczki. Później przepisze je na czysto na welinowych stronicach Wielkiej Księgi.
„I rozlegał się głos Pana pośród krzyku ludzkiego i bydlęcego ryku, gdy zatrzęsła się
ziemia i otwarła czeluść pod nimi, a drzewa potężne zaczęły upadać, zaś od przewróconych
świec zajęły się domy i sczezły w pożodze i trzasku płomieni”.
Ból w piersi nasilił się, a cień świętego Dunstana znów zaczął go napominać:
„Pamiętaj o Księdze. Musisz ocalić Księgę, Caradocu. Historia wszystkich naszych świętych
nie może odejść w zapomnienie”.
– Jeszcze nie doszedłem do wielkiej fali, mój panie. Niech choć zapiski na łupku o niej
wspominają – odparł i pisał dalej.
„Najgłośniej zaś słychać było głos Pana w huku nadchodzącej fali, która wzniosła się
w zatoce wyżej niż wieże katedry i jak błyskawica pomknęła w górę ujść rzek na nizinie
Somerset, zrywając mosty i zatapiając wszystko po drodze. Dzięki boskiemu miłosierdziu
ogarnęła jeno dolne poziomy naszego opactwa, więc mury jego wciąż stoją, lecz zaiste...”
„Księga, Caradocu. Poślij po nią choćby tego nicponia, swojego bratanka”.
Brat Caradoc spojrzał na współbraci, którzy spali skuleni jeden przy drugim, by choć
trochę się ogrzać. Niektórzy chrapali.
– Ale on śpi, panie.
„A kiedyż ten chłopak nie śpi? – odparł nieco sarkastycznie święty Dunstan. – Albo
chrapie, albo śpiewa pieśni nieodpowiednie dla pobożnych uszu. Żaden z niego mnich.
Kopnij go tęgo, niech się obudzi”.
Brat Caradoc delikatnie trącił stopą chude kostki młodzika.
– Rhys, Rhys. Obudź się,
bach.
Rhys, nowicjusz, był na swój sposób dobrym chłopcem, a w dodatku Pan obdarzył go
cudownym tenorem, ale święty Dunstan miał rację: bardziej pociągało go śpiewanie
świeckich pieśni niż psalmów. Mnisi bezustannie go za to strofowali i starali się go zająć
pracą, by nie folgował swojemu lenistwu. Młodzik był tak zmęczony, że tylko mruknął coś
pod nosem i spał dalej.
– Dobrze już, dobrze, odpoczywaj sobie...
Caradoc wrócił do pisania. Nie wspomniał jeszcze o rozpadlinie, jaka powstała na
cmentarzu. Tak, trzeba o tym koniecznie opowiedzieć. Zaiste, gdy uciekał byle dalej od
kołyszących się budynków, ujrzał, jak rozstępuje się ziemia na cmentarzu opactwa, pomiędzy
dwiema piramidami, które tkwiły tam od początku świata. „Zdało się – pisał – że nadchodzi
koniec świata i Wszechmogący zaraz zagrzmi w trąby Sądu Ostatecznego, aby martwi
powstali z mogił”.
„Księga, mnichu! – huknął święty Dunstan. – Caradocu, czyż pozostawisz zapis dni
naszych na pastwę grabieżcom?”
Nie, za nic by do tego nie dopuścił. Tak więc odłożył rysik i ruszył ku drzwiom
kaplicy, choć jego ciałem wstrząsało drżenie nie do opanowania, a ból w piersi wzmógł się,
jakby ktoś wbił mu tam żelazny pręt. Wyszedł na zewnątrz i potykając się, powędrował krętą
ścieżką. Nagle zdał sobie sprawę, że dla niego trąby dnia ostatecznego zagrały już ostatni
capstrzyk i że musi podjąć próbę uratowania Księgi, choć będzie go to kosztowało życie.
Poczuł też, że pragnie wydać ostatnie tchnienie w murach ukochanego opactwa, w którym
spędził trzydzieści lat swego życia.
Jego oddech słabł coraz bardziej, gdy niepewnym krokiem schodził ze wzgórza,
potykając się co krok na nierównej ścieżce i jęcząc tak, że pasące się po obu stronach owce
płoszyły się i rozbiegały pędem na wszystkie strony. Siła ciążenia tym razem jednak mu
sprzyjała i zawiodła go pod bramę opactwa, która otwarła się na oścież pod dotykiem jego
dłoni, przeprowadziła pod ozdobnym, normańskim sklepieniem łukowym i powiodła aż do
warzywnika, gdzie padł na ziemię wśród główek sałaty, uprawianych pracowicie przez brata
Petera. Nie miał już sił iść dalej.
Z łagodnego zbocza roztaczał się widok na kościół. Tu i ówdzie widoczne były
zniszczenia: stara dzwonnica legła w gruzach, a w niektórych miejscach mur popękał tak, że
można było zajrzeć przez dziurę do świątyni. Jednak fala nie dotarła tak daleko, więc Wielka
Księga i wszystkie relikwie świętych pozostawały bezpieczne. W dali, za murami opactwa,
majaczyły zabudowania wioski – ciche i spokojne. Z kominów nie unosiła się ani jedna
smużka dymu, a zielone pastwisko pokrywały brudnobiałe plamy – ciała potopionych owiec.
Caradoca chwycił za gardło żal z powodu tych martwych ludzi i zwierząt, zamokłych
stogów siana, zgniecionego zboża. Tych, co przeżyli, czekały ciężkie lato i jeszcze cięższa
zima.
Ale święte Glastonbury uniknęło klęski. Opactwo było piękne, niewiarygodnie piękne:
lśniło w blasku księżyca jak kryształ i odbijało się w otaczających je wodach. Prawdziwa
szklana wyspa, Szklana Wyspa...
Gorączkowo wciągał powietrze, które z trudem docierało do płuc. Odwrócił głowę, by
spojrzeć na cmentarz, który wkrótce miał go przyjąć na spoczynek.
Kątem oka zauważył ruch. Od strony bramy głównej opactwa zbliżały się trzy
zamaskowane postacie, z wysiłkiem ciągnąc na sznurze jakiś ciężar. Były zbyt daleko, by
mógł coś usłyszeć. Wyglądały zupełnie jak duchy. I może rzeczywiście to duchy, pomyślał,
bo komu chciałoby się trudzić wśród tego zniszczenia, i to w dodatku w nocy, gdy pomilkły
nawet sowy i słowiki?
Nie miał pojęcia, czym było brzemię ciągnięte na sznurze. Wyglądało z daleka jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]