[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ARIANA FRANKLIN
Mistrzyni sztuki śmierci
Przekład MACIEJ NOWAK-KREYER
Tytuł oryginału
Mistress of the Art of Death
Helen Heller, mistrzyni sztuki przerażania
Prolog
Oto nadchodzą. Słyszymy brzęk uprzęży dobiegający od strony gościńca i widzimy kurz
unoszący się ku niebu w ciepły wiosenny dzień.
To pielgrzymi wracający z Canterbury, gdzie spędzili Wielkanoc. Do płaszczy i kapturów
przypięli wizerunki świętego Tomasza, męczennika w mitrze - mnisi z Canterbury pewnie
zarabiają na nich sporo grosza.
Pątnicy stanowią przyjemną odmianę wśród strumienia wozów, których furmani i
ciągnące je woły są ponurzy i znużeni sianiem i oraniem. Ci wędrowcy zaś są dobrze
odżywieni, hałaśliwi, rozradowani łaską, jaka spłynęła na nich dzięki odbytej wyprawie.
Lecz jednym z nich, równie wesołym jak reszta, jest morderca dzieci. Łaska Boża nie
spływa na tych, którzy zabijają niewiniątka.
Na czele procesji jedzie kobieta - tęga niewiasta na wielkiej dereszowatej klaczy, do
zawoju ma przypiętą srebrną pielgrzymią plakietkę. Znamy ową białogłowę. To przeorysza
klasztoru Świętej Radegundy w Cambridge. Mówi coś. Głośno. Towarzysząca jej mniszka na
potulnym koniku milczy. Mogła sobie pozwolić tylko na cynowego świętego Tomasza.
Między nimi podąża wysoki rycerz, sprawnie kierując rumakiem - na kolczugę włożył
tunikę z krzyżem, a więc był na krucjacie. Podobnie jak przeorysza, wykosztował się, aby
kupić srebrną plakietkę. Po cichu komentuje głośne słowa przeoryszy. Ona tego nie słyszy,
ale młoda zakonnica się uśmiecha. Nerwowo.
Za tą grupą idą muły ciągnące wóz. A na wozie jest tylko jedna rzecz: prostokątna, nieco
zbyt mała jak na miejsce, które dla niej przeznaczono. Rycerz i giermek najwyraźniej jej
strzegą. Ową rzecz okrywa sukno ozdobione znakami herbowymi. Ruch wozu przesunął
nieco materiał, odsłonił róg szkatuły z rzeźbionego złota - dużego relikwiarza albo małej
trumny. Giermek pochyla się na koniu i naciąga sukno, tak że tajemniczy przedmiot zostaje
znowu zakryty.
Jest też królewski urzędnik. Jowialny, rosły, zbyt otyły jak na swój wiek, ubrany jak
zwykły monarszy poddany. Czymś się jednak wyróżnia. Po pierwsze, jego sługa nosi
królewską tunikę z wyhaftowanymi lwami Andegawenów, po drugie, z wypchanej sakwy
przy siodle mężczyzny wystają liczydło i ostra krawędź wagi do pieniędzy.
Jeśli nie liczyć giermka, jedzie sam. Nikt wszak nie lubi poborców podatków.
Teraz przeor. Poznajemy go po fioletowej komży, jaką noszą wszyscy kanonicy od
Świętego Augustyna.
To przeor Gotfryd z Barnwell, klasztoru Świętego Augustyna, który razem ze znacznie
mniejszym konwentem Świętej Radegundy wznosi się po drugiej stronie wielkiego zakola
rzeki Cam. Zrozumiałe, że on i przeorysza się nie cierpią. Zakonnikom towarzyszy trzech
mnichów, a także rycerz -jeszcze jeden krzyżowiec, sądząc po tunice - oraz giermek.
Och, przeor jest chory. Powinien jechać na czele procesji, ale zdaje się, że jego brzuch -
pokaźnych rozmiarów - przysparza mu strasznych katuszy. Duchowny jęczy, zupełnie
ignoruje kleryka z tonsurą, który próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. Biedak, dopóki nie
dotrze do swojego klasztoru, nikt nie zdoła ulżyć mu w cierpieniu, nie ma nawet gospody.
Mieszczanin o czerwonej twarzy i jego żona - tych dwoje stara się troszczyć o przeora i
udziela rad jego mnichom. Jakiś minstrel śpiewa, przygrywając sobie na lutni. Za nim jedzie
łowczy, z włóczniami i psami - ogary są równie pstre jak angielska pogoda.
Potem grupa mułów i sług. Zwyczajna, barwna tłuszcza.
Ach, jeszcze coś. Na samiuteńkim końcu procesji. Coś jeszcze bardziej pstrokatego od
całej reszty pospólstwa. Wóz z płócienną budą, na której wymalowano kabalistyczne
symbole, a na koźle dwóch mężczyzn, jeden duży, drugi mały, obaj smagli, głowę i policzki
większego okrywa saraceński turban. Z tyłu wozu siedzi kobieta, niczym chłopka wymachuje
okrytymi spódnicą nogami. Uważnie przypatruje się każdemu drzewu, każdemu spłachetkowi
trawy, zdaje się zadawać pytania: ,jak się nazywasz?", „czy do czegoś się przydasz?", "jeśli
nie, to dlaczego?" Niby jakiś dworski uczony. Albo wiejski głupek.
Na szerokim poboczu, które dzieli nas od tych wszystkich ludzi (bo nawet na Wielkim
Trakcie Północnym, nawet w owym roku 1171, żadne drzewo nie rośnie bliżej drogi niż na
odległość strzału z łuku, tak by nie dawać schronienia rabusiom), stoi mała przydrożna
kapliczka, zwyczajna wiejska rzeźba poświęcona Maryi Dziewicy.
Niektórzy jeźdźcy szykują się już, żeby minąć ją z ukłonem i pozdrowieniem dla
Najświętszej Panny, przeorysza jednak robi cały pokaz, wzywa pachołka, by pomógł jej
zsiąść z konia. Następnie wlecze się po trawie, klęka i głośno się modli.
Jeden po drugim, nieco niechętnie, przyłączają się do niej pozostali. Przeor Gotfryd
przewraca oczyma i jęczy, kiedy pomagają mu zsiąść z konia.
Nawet ta dziwna trójka schodzi z wozu, pada na kolana, chociaż ukryty z tyłu smaglejszy
mężczyzna zdaje się kierować swoje modlitwy na wschód. Niech Bóg ma nas w swojej
opiece, skoro po traktach Henryka II bezkarnie wędrują Saraceni i inni bezbożnicy.
Usta mruczą modlitwy do świętej, ręce kreślą niewidzialne krzyże. Bóg, choć zapewne z
bólem, pozwala, aby dłonie, które oprawiały ciała niewiniątek, pozostały czyste.
Cała kawalkada, już z powrotem na wozach i koniach, rusza ku Cambridge. Rozmowy
cichną wśród skrzypienia furmanek ze zbożem i poćwierkiwania ptaków.
Jednak my mamy teraz w rękach kłębek nici, która poprowadzi nas prosto do owego
zabójcy dzieci. Aby ją jednak odwinąć, musimy cofnąć się w czasie o dwanaście miesięcy...
Rozdział I
Anglia, rok 1170
Do roku krzyku. Król krzyczał, aby uwolnić go od jego arcybiskupa. Mnisi z Canterbury
krzyczeli, kiedy rycerze monarchy rozbryzgali mózg arcybiskupa na posadzce jego katedry.
Papież krzyczał, aby król odprawił pokutę. Angielski Kościół krzyczał triumfalnie - teraz
miał już króla w garści.
A gdzieś daleko, w Cambridgeshire, krzyczało dziecko. Krzyczało przenikliwym,
cieniutkim głosikiem, który jednak zajął ważne miejsce między innymi krzykami.
Najpierw w owym krzyku brzmiała nadzieja. Był sygnałem, który oznaczał: „chodź i
zabierz mnie, boję się". Albowiem aż do teraz dorośli trzymali dziecko z dala od
niebezpieczeństw, odciągali od pszczelich uli, bulgoczących kociołków i paleniska kowala.
Dorośli po prostu musieli być gdzieś blisko. Zawsze byli.
Słysząc ten dźwięk, sarny pasące się na łące zalanej księżycowym światłem uniosły głowy
i popatrzyły uważnie - ale to nie żadne z ich młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół
ruchu, z uniesioną łapą, aby nasłuchiwać i upewnić się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Gardło, z którego wydobył się krzyk, było za małe, a jego właściciel znalazł się w miejscu
zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyjść z pomocą. Krzyk się zmienił: pojawiło się w
nim niedowierzanie, z owego zdumienia stał się cienki, piszczący niczym myśliwski gwizdek
wzywający psy.
Sarny uciekły, rozpierzchły się między drzewami, białe kuse ogony niczym kamienie
domina poleciały w mrok.
Teraz krzyk stał się błaganiem, może skierowanym do oprawcy, może do Boga. „Proszę,
nie, proszę, nie". Potem złamał się, przechodząc w monotonny jęk agonii i utraty nadziei.
Dźwięk wreszcie ucichł, a jego miejsce znów zajęły zwyczajne odgłosy nocy - wietrzyk
szumiący w krzakach, pomrukiwanie borsuka, setki cichych krzyków małych ssaków i
ptaków, ginących w paszczach drapieżników.
W Dover ponaglany starzec spiesznie przemierzał zamek, z szybkością, która zadziwiała
przy jego reumatyzmie. W ogromnej zimnej warowni echem odbijały się gwałtowne dźwięki.
Mimo szybkiego tempa starca przenikał chłód - może dlatego, że się bał. Dworzanin
prowadził go do człowieka, którego bali się wszyscy.
Mijali kamienne korytarze, otwarte drzwi, za którymi czasem było światło i ciepło,
rozlegały się rozmowy i dźwięki wioli, a czasem drzwi pozostawały zamknięte, by ukryć to,
co starzec wyobrażał sobie jako bezbożne sceny.
Ich przemarsz sprawiał, że zamkowa służba chowała się po kątach albo zmykała z drogi;
zostawiali za sobą szlak upuszczonych tac, rozlanych nocników i rzucanych pod nosem,
pełnych urazy przekleństw.
Jeszcze ostatnie, kręcone schody i już znaleźli się na długiej galerii, w której ustawiono
pod ścianami pulpity i jeden wielki stół o blacie przykrytym zielonym suknem, podzielonym
na kwadraty. Porozkładano na nich stosy żetonów. W pomieszczeniu było mniej więcej
trzydziestu klerków, skrzypiących piórami po pergaminie. Po drutach liczydeł śmigały i
klikały kolorowe kulki, unosił się nad tym zgiełk, niczym nad polem pełnym sztucznych
świerszczy.
W owym miejscu odpoczywał tylko jeden człowiek, siedzący na okiennym parapecie.
- Przybył Aaron z Lincoln, panie - oznajmił szambelan.
Aaron z Lincoln przyklęknął na obolałe kolano i dotknął czoła palcami prawej dłoni,
następnie pełnym szacunku gestem wyciągnął dłoń wnętrzem ku mężczyźnie na parapecie.
- Wiesz, co to jest? - zapytał mężczyzna. Aaron niezgrabnie obejrzał się za siebie,
popatrzył na olbrzymi stół.
Nie odpowiedział. Wiedział, co to jest, pytanie zadane przez Henryka II było czysto
retoryczne.
- Nie służy do zabawy, to pewne - powiedział król. - To szachownica. Każdy z tych
kwadratów odpowiada jednemu z moich angielskich hrabstw, a żetony na nich pokazują, ile
każde z nich powinno oddać do królewskiego skarbca. Wstań. - Chwycił starca i zaprowadził
go do stołu, wskazując jeden z kwadratów. - To Cambridgeshire. - Puścił Aarona. - Aaronie,
użyj swojej wielkiej wiedzy o pieniądzach i powiedz mi, jak myślisz, ile jest tu żetonów?
- Za mało, panie?
- W rzeczy samej - odparł Henryk. - Dochodowe hrabstwo Cambridge. Zazwyczaj. Nieco
płaskie, ale wytwarza pokaźną ilość ziarna, bydła i ryb i wpłaca niemałe sumy do skarbca.
Zazwyczaj. Mieszka w nim sporo Żydów, którzy też wpłacają niemałe sumy. Zazwyczaj.
Zatem rzekłbyś, że liczba żetonów nie równa się jego rzeczywistemu bogactwu?
Raz jeszcze starzec nie odpowiedział.
- A czemuż tak jest? - zapytał Henryk. Aaron tym razem się odezwał, zmęczonym głosem:
- Domyślam się, mój panie, że to przez te dzieci. Śmierć dzieci jest zawsze opłakiwana...
- Zaiste, jest. - Król podźwignął się na krawędź stołu, tak aby móc majtać nogami. - A
kiedy staje się sprawą ekonomii, jest już czymś katastrofalnym. Mieszkańcy Cambridge
buntują się, a Żydzi... Gdzie oni są?
- Skryli się na zamku, panie.
- Raczej w tym, co z niego zostało - zgodził się Henryk. - Tam rzeczywiście są. Na moim
zamku, jedząc moją strawę z mojej łaski i wydalając ją od razu, bo srają ze strachu. A to
wszystko znaczy, Aaronie, że nie zarabiają dla mnie żadnych pieniędzy.
- Nie, mój panie.
- A zbuntowani chłopi spalili wschodnią wieżę zamku, w której były wszystkie
dokumenty o długach należnych Żydom, a przez to należnych mnie, nie wspominając już o
aktach danin. Albowiem wierzą oni, że Żydzi torturują i zabijają ich dzieci.
Po raz pierwszy, wśród grzmotu werbli dudniących w głowie starca jak na egzekucję,
rozległ się świst nadziei.
- Ale ty nie, panie?
- Co ja nie?
- Nie wierzysz, że to Żydzi zabijają dzieci?
- Ja tego nie wiem, Aaronie - łagodnie odparł król. Nie odrywając oczu od starca, uniósł
dłoń. Skryba wetknął mu w nią zwój pergaminu. - Oto zeznanie pewnego Rogera z Acton,
wedle którego takie postępki są dla was czymś zwyczajnym. Wedle zacnego Rogera Żydzi,
zazwyczaj w czas Wielkanocy, zamęczają na śmierć co najmniej jedno chrześcijańskie
dziecko, wsadzają je do zamykanej na zawiasy baryłki nabitej od wewnątrz ostrymi
gwoździami. Zawsze to robili i zawsze będą.
Spojrzał na pergamin.
- „Wsadzają dziecię do baryłki, zamykają je tak, aby gwoździe wbiły mu się w ciało. Owe
diabły zbierają potem krew, która spływa do naczyń, żeby mieszać ją z obrzędowym
chlebem". - Henryk II uniósł wzrok. -
To niezbyt przyjemne, Aaronie. - Wrócił do lektury pergaminu. - Och, i jeszcze bardzo się
przy tym śmiejecie.
- Wiesz, że to nieprawda, mój panie.
Król zwrócił na te słowa równie małą uwagę, jak na kolejne kliknięcie liczydła.
- Ale tej Wielkanocy, Aaronie, właśnie tej Wielkanocy zaczęliście je ponoć krzyżować.
Oczywiście nasz zacny Roger z Acton twierdzi, że dziecię, które znaleziono, zostało
ukrzyżowane. Jak ono miało na imię?
- Piotr z Trumpington, mój panie - podpowiedział usłużny skryba.
- Ówże Piotr z Trumpington został ukrzyżowany i dlatego ten sam los mógł także spotkać
pozostałą dwójkę zaginionych dzieci. Zostały ukrzyżowane, Aaronie.
Król wypowiedział łagodnie to potężne i straszliwe słowo, które wędrując wzdłuż
chłodnej galerii, nabierało mocy.
- Pojawiają się żądania, aby uczynić małego Piotra świętym, tak jakby już nie było ich
wystarczająco dużo. Na razie mamy, Aaronie, dwoje zaginionych dzieci oraz jedno
pozbawione krwi okaleczone ciałko, znalezione wśród mokradeł. Starczyłoby tego na
mnóstwo macy.
Henryk wstał od stołu i powędrował galerią, starzec szedł za nim, zostawiając gdzieś z
tyłu pole sztucznych świerszczy. Król wyciągnął spod okna stołek i kopniakiem posłał go w
stronę Aarona.
- Siadaj. Tutaj było ciszej. Wilgotne zimne powietrze płynące przez okna bez szyb
sprawiło, że starzec zadrżał. Z nich dwóch to Aaron był kosztowniej odziany. Henryk II nosił
się jak myśliwy, niedbale. Dworzanie królowej namaszczali włosy wonnymi pomadami i
pachnieli olejkiem różanym, monarcha jednak cuchnął końmi i potem. Skórę dłoni miał
stwardniałą, rude włosy na głowie okrągłej jak kamienna kula przycięte krótko. Aaron jednak
pomyślał, że mimo to nikt nigdy nie wziął go za kogoś innego niż władcę imperium
rozciągającego się od granicy ze Szkocją po Pireneje.
Aaron mógłby nawet miłować Henryka, gdyby tylko nie był on tak straszliwie
nieprzewidywalny. Kiedy król wpadał w szał, gryzł dywany, a ludzie umierali.
- Aaronie, Bóg nienawidzi was, Żydów - powiedział Henryk. - Zabiliście Jego Syna.
Aaron zamknął oczy, czekał.
- I Bóg nienawidzi mnie. Aaron otworzył oczy. Król podniósł głos, jego słowa stały się
lamentem rozbrzmiewającym w całej galerii jak rozpaczliwy odgłos trąby.
- Słodki Boże, wybacz nieszczęsnemu i skruszonemu królowi. Ty wszak wiesz, jak
Tomasz Becket przeciwstawiał mi się we wszystkim z takim uporem, że w szale poprosiłem o
jego śmierć.
Peccavi, peccavi
za owych rycerzy, którzy źle odczytali mój gniew i ruszyli, aby
go zabić, sądząc, że zadowolą mnie takim bezeceństwem. Ty, w Twej prawości, odwróciłeś
ode mnie Swoją twarz. Jam robakiem, mea culpa, mea culpa, mea culpa. Pełzam rażony
Twym gniewem, zaś arcybiskup Tomasz jest już przyjęty do Twej chwały i zasiada po
prawicy Twego Łaskawego Syna, Jezusa Chrystusa.
Odwróciły się twarze. Pióra zastygły w pół wyrazu, zatrzymały się liczydła.
Henryk przestał bić się w piersi. A potem dodał, już ciszej:
- I jeśli się nie mylę, jest dla Ciebie takim samym wrzodem na tyłku, jak dla mnie.
Pochylił się do przodu, delikatnie podetknął palec pod podbródek Aarona z Lincoln i
uniósł jego twarz.
- Gdy ci nikczemnicy posiekali Becketa, stałem się wrażliwy na ciosy. Kościół pragnie
zemsty, chce mojej wątroby, ciepłej i dymiącej, chce rekompensaty i musi ją dostać. A
najbardziej chce, zawsze chciał, wygnania was, Żydów, z chrześcijańskich ziem.
Skryba powrócił do swojej pracy.
Król pomachał Żydowi dokumentem przed nosem.
- To jest, Aaronie, petycja o wypędzenie z mojego królestwa wszystkich Żydów. Teraz
właśnie jej faksymile, pióra Rogera z Acton, niechaj piekielne psy przeżują mu jajca, jest już
w drodze do papieża. Dziecko zamordowane w Cambridge i ta zaginiona dwójka mają być
pretekstem do żądania wygnania twojego ludu, co zważywszy na śmierć Becketa, może się
okazać czymś, czemu nie zdołam się przeciwstawić. Bo jak się przeciwstawię, Jego
Świątobliwość będzie zmuszony ekskomunikować mnie i obłożyć całe królestwo
interdyktem. Wyobrażasz sobie, co to jest interdykt? To jest rzucenie w ciemność. Dzieciom
odmawia się chrztu, nie błogosławi małżeństw, zmarli mają pozostać niepogrzebani, bez
błogosławieństwa Kościoła. A każdy mądrala w zasranych gaciach może podważyć moje
prawo do sprawowania rządów.
Henryk wstał i zaczął się przechadzać. Przystanął, by wyprostować róg arrasu,
przesuniętego wiatrem.
- Czyż nie jestem dobrym królem, Aaronie? - rzucił przez ramię.
- Jesteś, mój panie - padła stosowna odpowiedź. I prawdziwa.
- Czyż nie jestem dobry dla swoich Żydów, Aaronie?
- Jesteś, mój panie, zaiste jesteś.
I znowu prawda. Henryk ciągnął podatki od Żydów niczym chłop mleko od dojnej krowy,
lecz żaden inny monarcha na świecie nie był dla nich sprawiedliwszy. Żaden też nie
utrzymywał w swoim niewielkim królestwie takiego ładu, Żydzi czuli się w nim chyba
bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Z Francji, Hiszpanii, z krajów krzyżowców, z Rosji,
przybywali, aby cieszyć się przywilejami i bezpieczeństwem w Anglii Plantageneta.
Gdzież my się podziejemy, pomyślał Aaron. Panie, Panie, nie ślij nas znowu na puszczę.
Jeśli nie możemy mieć naszej Ziemi Obiecanej, pozwól nam przynajmniej żyć pod rządami
takiego faraona, co nas strzeże.
Henryk przytaknął.
- Aaronie, lichwa to grzech. Kościół jej nie pochwala, nie pozwala chrześcijanom kalać
swych dusz i się nią parać. Zostawia to wam, Żydom, którzy dusz nie macie. Oczywiście to
nie przeszkadza Kościołowi od was pożyczać. Ileż katedr wzniesiono dzięki pożyczkom tylko
od ciebie samego?
- Lincoln, mój panie - Aaron zaczął rachować na drżących, powykręcanych artretyzmem
palcach - Peterborough, St Albans, potem co najmniej dziewięć opactw cystersów, potem...
- Tak, tak. Chodzi właśnie o to, że jedna siódma mojego rocznego dochodu to zyski z
podatków płaconych przez was, Żydów. A Kościół chce, żebym się was pozbył.
Król znowu rozpoczął wędrówkę i raz jeszcze w galerii grzmiały słowa wymawiane z
twardym, andegaweńskim akcentem.
- Czyż nie utrzymuję w tym królestwie pokoju, jakiego nigdy nie znało? Na rany boskie,
co oni sobie myślą? Że jak to robię?
Zdenerwowani skrybowie opuścili pióra, aby się pokłonić. Tak, panie. Zaiste, robisz to,
panie.
- Tak, robisz to, panie - powiedział Aaron.
- Nie robię tego modlitwą i postem, to ci mówię. - Henryk się uspokoił. - Potrzebuję
pieniędzy, żeby uzbroić moją armię, opłacić moich sędziów, zdławić bunt za granicą i
spełniać piekielnie drogie zachcianki żony. Pokój to pieniądze, Aaronie, a pieniądze to pokój.
- Chwycił starca za poły płaszcza i przyciągnął blisko siebie. - Kto zabija te dzieci?
- Nie my, mój panie. Kto, nie wiemy.
Przez jedną chwilę bliskości straszliwe błękitne oczy o krótkich, prawie niewidocznych
rzęsach wpatrywały się w duszę Aarona.
- Nie my, prawda? - powiedział król. Puścił starca, uniesione poły płaszcza opadły na
swoje miejsce. Jednak twarz monarchy pozostawała nieodgadniona, a jego głos stał się
łagodnym szeptem: - Ale sądzę, że lepiej będzie, jak się dowiemy, prawda? I to szybko.
Kiedy szambelan odprowadzał Aarona z Lincoln ku schodom, Henryk II zawołał:
- Wiesz, Aaronie, bardzo tęskniłbym za wami, Żydami.
Starzec się odwrócił. Król uśmiechał się albo raczej jego porozdzielane przerwami silne i
drobne zęby wyszczerzyły się w grymasie podobnym do uśmiechu.
- Jednak nie aż tak jak wy, Żydzi, tęsknilibyście za mną - dodał.
Kilka tygodni później w południowych Włoszech...
...Gordinus Afrykańczyk dobrotliwie zamrugał, patrząc na swojego gościa, i pokiwał
palcem. Znał jego imię, ogłoszono mu je z wielką pompą: „Z Palermo, w imieniu Jego
Królewskiej Mości, przybywa jego wielmożność, Mordechaj fil Berachiah". Nawet
przypominał sobie tę twarz. Tyle że on, Gordinus, pamiętał ludzi głównie po ich chorobach.
- Skrofuły! - stwierdził wreszcie triumfalnie. - Miałeś, panie, skrofuły! Jak tam one?
Mordechaja fil Berachiaha trudno było zbić z pantałyku. Inaczej nie zostałby sekretarzem
króla Sycylii i strażnikiem monarszych sekretów. Chociaż właśnie go obrażono - o skrofułach
nie należy przecież wspominać publicznie - jego wielka twarz pozostawała całkowicie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]