[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frederick Forsyth
Tytul: Diabelska alternatywa
Tytuł oryginału:
The Devil’s Alternatiw Viking Press New York 1979
Copyright c 1979 by AHIARA International Corporation S.A.
For the Polish Edition Copyright c by Wydawnictwo AMBER sp. z o.o.
1990
Cover art Copyright c by Tom Haldan
Redaktor merytoryczny: Urszula Zabłocka Redaktor
techniczny: Janusz Festur
ISBN 83-85779-17-3
Wydawnictwo AMBER, Poznań 1990
Wydanie I
Druk i oprawa: Lubelskie Zakłady Graficzne
Lublin, ul. Unicka 4
Żarn. 253/90 N-10
Fryderykowi Stuartom, który
jeszcze nie wie
Prolog
Gdyby nie doskonały wzrok włoskiego marynarza, Mario, rozbitek nie dożyłby zapewne
zmierzchu. Kiedy go dostrzeżono, był nieprzytomny. Pod wpływem bezlitosnego słońca
jego niemal nagie ciało pokryte było oparzeniami drugiego stopnia. Ta jego część, która
znajdowała się pod wodą, zmiękła i zbielała od soli. Pokryła się liszajami i nabrzmiała, jak
długo moczona skóra oskubanej gęsi, zaczynająca się już rozkładać.
Mario Curcio był kucharzem stewardem na „Garibaldim”, starej, poczciwej i
zardzewiałej krypie z Brindisi, odbywającej rejs na wschód w stronę przylądka Ince i dalej
do Trapezuntu - na północno-wschodnim krańcu wybrzeża Turcji.
Mario nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właśnie tego dnia - gdzieś pod koniec
kwietnia 1982 roku - postanowił opróżnić wiadro pełne ziemniaczanych obierzyn
wyrzucając je prosto za burtę, zamiast, jak zwykle, do zsypu na rufie. Zresztą nikt go o to
nie pytał. Być może, po długim przebywaniu w dusznym i ciasnym kambuzie, chciał po
prostu przez chwilę odetchnąć świeżym czarnomorskim powietrzem. Wyszedł więc na
pokład. Podszedł wolno do prawej burty i cisnął śmieci w obojętne, spokojne tego dnia
morze. Po czym zawrócił, by podjąć przerwane obowiązki. Zrobiwszy dwa kroki stanął i
zmarszczył brwi. A potem raz jeszcze zawrócił i ponownie podszedł do relingu. Patrzył,
mocno czymś zaintrygowany. Jakby nie dowierzając własnym oczom.
Statek płynął północno-wschodnim kursem, by ominąć przylądek Ince. Toteż gdy Mario,
osłaniając oczy, patrzył wzdłuż relingu ku rufie, południowe słońce świeciło mu niemal
prosto w twarz. Mimo to był pewien, że przed chwilą zobaczył coś kołyszącego się na
szmaragdowych falach rozległej przestrzeni między statkiem a odległym od niego o
dwadzieścia mil morskich na południe brzegiem Turcji. Nie mógł już teraz z tego miejsca
dostrzec ponownie widzianego przed chwilą obiektu. Przebiegł przez pokład rufowy i
wspiął się po zewnętrznej drabinie na galeryjkę mostku kapitańskiego. Stamtąd spojrzał
jeszcze raz. I wtedy zobaczył to znowu. Całkiem wyraźnie. Choć tylko przez ułamek
sekundy, między przelewającymi się spokojnie górami wody. Odwrócił się i wpadł w
znajdujące się tuż za nim otwarte drzwi sterówki z okrzykiem:
· Capitano!
Kapitan Yittorio Ingrao nie od razu dał się przekonać, bo Mario był prostym chłopakiem
i nie potrafił zbyt jasno mówić. Ingrao miał jednak dość marynarskiej wiedzy i
doświadczenia, by zdać sobie w końcu sprawę, że na dostrzeżonej przez Maria łodzi, której
obecność na morzu potwierdzało echo na ekranie radaru nawigacyjnego, mógł
znajdować się jakiś człowiek. Jego bezwzględnym obowiązkiem było w tej sytuacji
natychmiast zawrócić statek i sprawdzić. Pół godziny zajęło kapitanowi wykonanie zwrotu i
doprowadzenie „Garibaldiego” do łodzi dostrzeżonej wcześniej przez Mańa. Teraz zobaczył
ją także kapitan.
Niewielka łódka nie określonego typu miała niespełna dwa metry długości. Niezbyt
szeroka, lekka, mogła z powodzeniem być jolką z jakiegoś statku. W jej przedniej części
znajdowała się ławka, a w niej otwór na maszt. Ale masztu albo tam nigdy nie było, albo,
źle zamocowany, wypadł za burtę. Podczas gdy „Garibaldi” z zastopowanymi maszynami,
kołysał się ciężko na fali, kapitan Ingrao oparł się o poręcz galeryjki okalającej mostek
kapitański i obserwował, jak Mario z bosmanem Paolo Longhim wyruszyli w stronę łodzi
motorową szalupą ratunkową. Ze swej wysokości mógł zajrzeć do wnętrza łódki, gdy tylko
została przyholowana bliżej statku.
Na jej dnie, w kilkucentymetrowej warstwie morskiej wody, leżał na plecach
mężczyzna. Był wychudzony i wycieńczony. Zarośnięty i nieprzytomny. Głowę miał
odwróconą na bok. Oddychał krótko, nierówno, z wyraźnym trudem. Kiedy wciągano go na
pokład i dłonie marynarzy dotknęły jego piersi i ramion, których nie chroniła spalona i
zerwana skóra, jęknął kilkakrotnie.
Na „Garibaldim” była stale jedna wolna kabina - pozostawiona na coś w rodzaju
izolatki, na wypadek choroby. Tam też umieszczono rozbitka. Prośba Maria, by mógł
opiekować się odnalezionym przez siebie człowiekiem, została spełniona. Natychmiast
uznał rozbitka za swą osobistą własność. Zupełnie jak mały chłopiec, troszczący się o
szczeniaka, którego uratował od śmierci. Poświęcił mu cały, uzyskany w tym celu, wolny
od obowiązków czas. Bosman Longhi zrobił mężczyźnie zastrzyk morfiny, znajdującej się
w apteczce wśród leków pierwszej pomocy, aby oszczędzić mu bólu. Po czym obaj zajęli
się oparzeniami.
Jako Kalabryjczycy mieli sporo do czynienia z poparzeniami słonecznymi. Toteż
przygotowany przez nich balsam mógł konkurować z najlepszymi na świecie. Mario
przyniósł ze swego kambuza miednicę pełną mieszaniny sporządzonej w równych propor-
cjach ze świeżego soku cytryn i octu winnego. Przyniósł też cienką bawełnianą szmatkę
wyrwaną ze swej poszewki i misę kostek lodu. Namoczywszy szmatkę w mieszaninie,
owijał nią kilkanaście kostek lodu i taki zimny okład przykładał delikatnie do najbardziej
poparzonych miejsc, w których promienie ultrafioletowe przeniknęły najgłębiej, powodując
oparzenia prawie do kości. Ciało nieprzytomnego mężczyzny było tak rozgrzane, że w
widoczny sposób parowało przy zetknięciu się z lodowatą leczniczą mieszaniną, która
ochładzała najbardziej spalone słońcem miejsca. Mężczyzna dostał dreszczy.
· Lepsza gorączka i dreszcze niż śmierć od udaru słonecznego - powiedział do niego
Mario po włosku. Poparzony i nadal nieprzytomny człowiek nie mógł go słyszeć. A gdyby
nawet mógł, zapewne by go nie zrozumiał.
Tymczasem Longhi dołączył do swego kapitana, który na tylnym pokładzie oglądał
wyciągniętą z morza łódkę.
· Jest coś? - zapytał bosman. Kapitan Ingrao pokręcił przecząco głową.
· Przy tym facecie też nic nie ma. Ani zegarka, ani plakietki z nazwiskiem. Tylko para
tanich gaci bez firmy. A brodę ma taką, jakby się dziesięć dni nie golił.
· Tu też nic nie ma - powiedział Ingrao. - Ani masztu, ani żagla, ani wioseł, Śladu
żywności. I ani śladu pojemnika na wodę. Nawet na łódce nie ma żadnej nazwy. Ale napis
mógł się zniszczyć.
· Może to turysta z jakiegoś nadmorskiego kurortu, którego zniosło na pełne morze? -
spytał Longhi. Ingrao wzruszył ramionami:
· Albo rozbitek z jakiegoś małego frachtowca. Pojutrze będziemy w Trapezuncie.
Władze tureckie będą mogły to wyjaśnić, kiedy facet odzyska przytomność i zacznie
mówić. Na razie ruszamy dalej. Aha, trzeba jeszcze zadepeszować do naszego agenta w
porcie i zawiadomić go o tym, co się stało. Zaraz po zacumowaniu, na nabrzeżu, powinna
na nas czekać karetka pogotowia.
Dwa dni później rozbitek, jeszcze ciągle nie całkiem przytomny i niezdolny do
mówienia, znalazł się pod dobrą opieką w małym miejskim szpitalu w Trapezuncie.
W drodze z nabrzeża do szpitala marynarz Mario towarzyszył w karetce swemu
rozbitkowi wraz z miejscowym agentem armatora i inspektorem portowej służby
medycznej, który domagał się zbadania, czy trawiony gorączką mężczyzna nie jest zakaźnie
chory. Po godzinie czuwania przy jego łóżku, Mario pożegnał swego wciąż nieprzytomnego
podopiecznego i powrócił na pokład „Garibaldiego”, żeby przygotować obiad dla załogi.
Wszystko to działo się poprzedniego dnia. Wieczorem zaś, w dzień potem, stary włoski
parowy tramp wypłynął z portu w dalszą drogę. Ż.
Nazajutrz przy łóżku rozbitka zjawił się mężczyzna w towarzystwie oficera policji i
lekarza w białym fartuchu. Wszyscy trzej byli Turkami. Ale tylko jeden z nich - niski i
krępy, ubrany po cywilnemu, mówił jako tako po angielsku.
· Wygrzebie się z tego - powiedział lekarz - jednak na razie jego stan jest nadal
bardzo ciężki. Udar słoneczny. Oparzenia drugiego stopnia. Ogólne wycieńczenie i
osłabienie ze względu na zbyt długie przebywanie w ekstremalnych warunkach. No i
wygląda na to, że od kilku dni nie jadł.
· Co mu podajecie? - spytał cywil, wskazując na podłączone do obu rąk chorego
przewody kroplówek.
· Roztwór soli fizjologicznej i roztwór glukozy o wysokim stężeniu, żeby usunąć
skutki wstrząsu i wzmocnić organizm - odparł lekarz. - Marynarze prawdopodobnie
uratowali mu życie, robiąc zimne okłady oparzonych miejsc. My wykąpaliśmy go jeszcze w
kalominie. żeby przyspieszyć proces leczenia. Reszta zależy teraz już tylko od Allacha i od
niego samego.
Umit Erdal, wspólnik w Spółce Żeglugowo-Handlowej Erdala i Sermita, był przed-
stawicielem Lioyda w porcie trapezunckim. Jemu właśnie przekazał z ulgą sprawę rozbitka
agent armatora „Garibaldiego”. W spalonej na ciemny orzech, zarośniętej twarzy chorego
nastąpiła nagła zmiana. Poruszył powiekami. Erdal odchrząknął, pochylił się nad leżącym i
odezwał się do niego swoją najlepszą angielszczyzną.
· Jak... się... pan... nazywa? - spytał wolno i wyraźnie. Zapytany jęknął i kilkakrotnie
poruszył głową. Agent Lioyda pochylił się jeszcze niżej nad leżącym, żeby móc go
usłyszeć.
· Zdradzony] - wymamrotał półprzytomnie chory - zdradzony j... Erdal
wyprostował się.
· To nie Turek - powiedział z miną ostatecznej wyroczni - ale zdaje mi się, że
nazywa się Zdradzenyj. To chyba jakieś słowiańskie nazwisko. Obaj towarzyszący mu
mężczyźni wzruszyli tylko ramionami.
· Poinformuję o tym centralę Lioyda w Londynie - stwierdził Erdal. - Może oni
będą coś wiedzieli o jakimś statku zaginionym na Morzu Czarnym?
„Lloyd’s List” jest czymś w rodzaju codziennie czytanego brewiarza i Pisma świętego
światowego bractwa marynarki handlowej. Ukazuje się od poniedziałku do soboty
włącznie. Zawiera redakcyjne wstępniaki i inne artykuły, wiadomości i komentarze na
jeden tylko temat - żeglugi. Drugim cugantem, chodzącym także od lat w pierwszej parze
najbardziej reprezentacyjnego zaprzęgu służby informacyjnej tej szacownej firmy, jest
„Lloyd’s Shipping Index”. Podaje bieżące dane o ruchach ponad trzydziestu tysięcy statków
marynarki handlowej, pływających stale po wszystkich morzach świata. A wśród nich:
nazwę statku, właściciela, banderę, rok budowy, tonaż oraz port wyjściowy i port docelowy
ostatniego rejsu, o którym poinformowano Lioyda. Oba te organy prasowe towarzystwa są
redagowane i wydawane w kompleksie jego budynków przy Sheepen Place w Colchester,
na terenie angielskiego hrabstwa Essex. Właśnie do tego ośrodka firmy Umit Erdal
skierował swój codzienny teleksowy raport o ruchu statków, wchodzących i wychodzących
z portu w Trapezuncie. Tym razem dodał do niego jeszcze niewielką notatkę dla
mieszczącego się w tym zespole budynków Działu Informacji Żeglugowej Lioyda.
Dział sprawdził w swoich rejestrach wypadków morskich, że w ostatnim okresie nie
było doniesień o statkach zaginionych, zatopionych, ani choćby opóźnionych na planowa-
nych trasach po Morzu Czarnym i przekazał otrzymaną notatkę sekretariatowi redakcji
„Lloyd’s List”. Tutaj jeden z dyżurnych redaktorów wydania polecił zamieścić ją na
tytułowej kolumnie, w rubryce krótkich doniesień ze świata, wraz z podanym przez
rozbitka nazwiskiem. Informacja ukazała się już następnego dnia rano.
Większość czytających „Lloyd’s List” owego dnia, gdzieś pod koniec kwietnia, ledwie
rzuciła okiem na zamieszczoną w niej krótką notatkę o nie zidentyfikowanym człowieku w
Trapezuncie.
Ale właśnie ta informacja przyciągnęła bystry wzrok i uwagę pewnego mężczyzny w
wieku około trzydziestu lat, zatrudnionego na kierowniczym stanowisku w jednej z
zajmujących się frachtami firm maklerskich. Mężczyzna ów cieszył się dużym uznaniem i
zaufaniem pracodawców. Jego firma mieściła się przy małej uliczce Crutched Friars w
samym centrum londyńskiego City, nazywanym „kwadratową milą” - mieszczącą
najważniejsze instytucje brytyjskiego kapitału. Koledzy znali go pod nazwiskiem Andrew
Drakę.
Przeczytawszy z wyraźnym zainteresowaniem treść notatki, Drakę wstał zza swego
biurka. Opuścił gabinet i przeszedł do sali obrad zarządu firmy, gdzie wisiała oprawiona w
ramy mapa świata z zaznaczoną cyrkulacją najważniejszych wiatrów i prądów morskich.
Studiował ją uważnie. Okazało się, że wiosną i latem na Morzu Czarnym wieją przeważnie
północne wiatry. A prądy utrzymują najczęściej kierunek przeciwny do ruchu wskazówek
zegara, opływając wokół ten mały basen morski. Począwszy od południowego wybrzeża
Ukrainy, leżącego nad najbardziej na północny zachód wysuniętą częścią tego morza, płyną
następnie w dół, wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii, by na wysokości Istambułu skręcić
znowu w kierunku wschodnim, prowadząc prosto na szlak żeglugowy, łączący Istambuł z
przylądkiem Ince. Ż
Drakę wykonał kilka obliczeń na kartce podręcznego notatnika. Mała łódka, wyruszająca
z bagnistych obszarów ujścia Dniestru, mogła, przy sprzyjającym wietrze i korzystnym
prądzie morskim, płynąć w kierunku południowym z szybkością około czterech, pięciu
węzłów, przepływając wzdłuż wybrzeży Rumunii i Bułgarii ku Turcji. Ale po trzech dniach
zaczęłoby ją zapewne znosić w kierunku wschodnim coraz dalej od Bosforu, ku wschodnim
krańcom Morza Czarnego.
10
Rubryka meteorologiczna i nawigacyjna „Lloyd’s List”, którą potem starannie
przestudiował, potwierdziła przypuszczenia Drake’a, że przed dziewięcioma dniami
panowała w tym rejonie zła pogoda. Akurat taka pogoda, która mogła sprawić, że mała łódź,
prowadzona rękami niedoświadczonego żeglarza, przewróciła się na fali. Straciła maszt i
całą zawartość. Usiłujący płynąć nią człowiek, jeśli nawet zdołał ją odwrócić i dostać się do
niej z powrotem, został wówczas zdany całkowicie na łaskę słońca i wiatru.
Dwie godziny później Andrew Drakę poprosił o wolny tydzień na poczet należnego mu
urlopu. Wyrażono na to zgodę, ale pod warunkiem, że rozpocznie urlop dopiero w następny
poniedziałek, 3 maja.
Przez cały tydzień żył w stanie łagodnej ekscytacji, niecierpliwie oczekując, by dobiegł
on końca. Tymczasem w pobliskiej agencji lotniczej kupił sobie powrotny bilet z Londynu
do Istambułu. Postanowił również, że bilet na krajową linię Istambuł-Trapezunt kupi na
miejscu, za gotówkę. Upewnił się także, iż posiadacz brytyjskiego paszportu nie potrzebuje
wizy tureckiej. A po wyjściu z biura załatwił sobie świadectwo szczepienia ospy w ośrodku
medycznym British Airways, na Dworcu Yictoria.
Był podekscytowany, bo miał nadzieję, że jest to właśnie szansa, na którą czekał od lat.
Może udało mu się nareszcie znaleźć człowieka, jakiego od dawna szukał. W odróżnieniu
od trzech mężczyzn, którzy dwa dni wcześniej stali przy łóżku rozbitka, on wiedział, z
jakiego języka pochodzi i co naprawdę oznacza ukraiński wyraz zdradzony]. Wiedział więc,
iż nie jest to nazwisko tajemniczego mężczyzny, że półprzytomnie wymówił on w swoim
ojczystym zapewne języku słowo: „zdradzony”. Rozumiał też, że w opisanej sutuacji mogło
to oznaczać, iż ów człowiek jest zbiegłym dysydentem ukraińskim.
A Andrew Drakę, mimo swego angielsko brzmiącego nazwiska, był także Ukraińcom -
i to fanatycznym.
Po przybyciu do Trapezuntu Drakę zadzwonił natychmiast do biura Umita Erdala,
którego nazwisko zdobył od jednego z przyjaciół pracującego u Lioyda. Powiedział mu, że
wybiera się na urlop na tureckie wybrzeże, a nie znając ani słowa w tym języku może
potrzebować pomocy. Erdal, zobaczywszy list polecający, w który Drakę się zaopatrzył, nie
pytał go już, na szczęście, w jakim celu chce się zobaczyć z nieznanym rozbitkiem,
przebywającym w miejscowym szpitalu. Teraz on z kolei napisał list polecający do doktora
szpitala. Dzięki temu wkrótce po obiedzie Drakę został wprowadzony do małej, mieszczącej
tylko jedno łóżko separatki, w której leżał nieznajomy.
Miejscowy agent Lioyda zdążył go wcześniej uprzedzić, że rozbitek, chociaż odzyskał
już przytomność, jest jeszcze nadal bardzo osłabiony i głównie śpi. A w krótkich chwilach
kontaktu z otoczeniem nie powiedział jak dotąd ani słowa. Kiedy Drakę wszedł do pokoju,
chory leżał na wznak, z zamkniętymi oczami. Adrew Drakę przysunął sobie krzesło i usiadł
przy łóżku. Przez jakiś czas wpatrywał się w wynędzniałą twarz mężczyzny. Po kilku
minutach powieki rozbitka drgnęły. Uniosły się nieco i opadły z powrotem. Czy spostrzegł
wpatrującego się weń uważnie gościa - Drakę nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę,
że interesujący go człowiek jest już bliski ponownego przebudzenia się. Powoli pochylił się
nad nim i powiedział wyraźnie, prosto do ucha chorego:
· Szcze nie wmerła Ukraina.
Słowa te znaczą dosłownie: „Jeszcze Ukraina nie umarła”, ale w wolnym przekładzie
oznaczają raczej, że „Ukraina żyje nadal”. Są to pierwsze słowa ukraińskiego hymnu
narodowego, zakazanego przez rosyjskich władców, które rozpozna natychmiast każdy
świadomy swej tożsamości narodowej Ukrainiec.
11
Chory otworzył szeroko oczy i popatrzył uważnie na „Drakc’a. Po kilku sekundach
zapytał go po ukraińsku:
· Kim jesteś?
· Ukraińcem, jak ty - odpowiedział Drakę.
W oczach nieznajomego pojawił się cień nieufności.
· Zdrajca? - zapytał podejrzliwie. Drakę potrząsnął przecząco głową.
· Nie - stwierdził spokojnie. - Mam brytyjskie obywatelstwo. Urodziłem się tam i
wychowałem. Jestem synem Ukraińca i Angielki. Ale w głębi serca czuję się Ukraińcem,
tak samo jak ty.
Leżący w łóżku mężczyzna patrzył z uporem w sufit.
· Mógłbym pokazać ci mój paszport wydany w Londynie, ale to by niczego nie
dowodziło. Jakiś czekista mógłby wylegitymować się takim paszportem, gdyby chciał cię
podejść. - Drakę rozmyślnie użył starego określenia funkcjonariuszy radzieckiej policji
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]