[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FREDERICK FORSYTH
WETERAN
(The Veteran)
Z angielskiego przełożyli:
Jacek Manicki
Arkadiusz Nakonieczny
Witold Nowakowski
Data wydania oryginalnego 2000
Data wydania polskiego 2001
DZIEŃ PIERWSZY: WTOREK
Właściciel małego wielobranżowego sklepu na rogu widział wszystko, a przynajmniej
tak twierdził. Układając towary na wystawie, w pewnej chwili podniósł wzrok i zobaczył tego
mężczyznę po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna był zupełnie niepozorny i sklepikarz z
pewnością nie poświęciłby mu ani odrobiny uwagi, gdyby nie to, że tamten utykał. Właściciel
sklepu zeznał później, że poza tym na ulicy nie było nikogo.
Pod warstwą szarych chmur dzień był gorący i parny, powietrze lepiło się do ciał. Nie
wiadomo czemu tak nazwana Paradise Way wyglądała równie obskurnie i beznadziejnie jak
zawsze: handlowa ulica w sercu jednego z upstrzonych graffiti, umęczonych, wycieńczonych
przestępczością osiedli szpecących krajobraz między Leyton, Edmonton, Dalston i
Tottenham.
Trzydzieści lat wcześniej, podczas uroczystej ceremonii otwarcia, Meadowdene Grove
nazywano „nowym, wzorcowym osiedlem domów komunalnych dla klasy pracującej”, już
sama nazwa była jednak grubym nieporozumieniem: miejsce to nie miało nic wspólnego z
łąką ani parowem, ostatni zagajnik wycięto zaś w tych okolicach jeszcze w średniowieczu
*.[*
Meadow
- łąka;
dene
- parów;
grove
- zagajnik (przyp. tłum.).] W rzeczywistości osiedle
przypominało betonowy gułag, powstało dzięki uchwale komunizującej rady miejskiej, a
zaprojektowali je architekci mieszkający w przytulnych jednorodzinnych domkach z dala od
miast.
Upadek Meadowdene Grove przebiegał w iście oszałamiającym tempie, którego
mógłby pozazdrościć niejeden kamień. W roku 1996 labirynt przejść, pasaży i bram
łączących budynki cuchnął i wyglądał jak kloaka; życie pojawiało się tam wyłącznie nocami,
kiedy gangi miejscowej bezrobotnej (i niezdatnej do jakiejkolwiek pracy) młodzieży
przeczesywały teren w poszukiwaniu handlarzy narkotyków, by odebrać od nich haracz.
Dawni robotnicy, a obecnie emeryci, kurczowo trzymający się przebrzmiałych zasad i
niegdysiejszej moralności, żyli za zabarykadowanymi drzwiami w śmiertelnym lęku przed
grasującymi wokół stadami wilków. Między sześciopiętrowymi budynkami z zewnętrznymi
klatkami schodowymi znajdowały się spłachetki czegoś, co dawno temu miało być
trawnikami, a gdzie obecnie walały się zardzewiałe skorupy skanibalizowanych samochodów.
Wewnętrzne alejki krzyżowały się na dziedzińcach, które w zamyśle miały stanowić miejsca
spotkań i odpoczynku, po czym biegły dalej, do Paradise Way.
Główny handlowy deptak niegdyś kipiał życiem, potem jednak sklepy stopniowo
zamykano, w miarę jak ich właścicielom przykrzyła się walka z drobnymi kradzieżami,
poważnymi włamaniami, wandalizmem i rasistowskimi ekscesami. Ponad połowa była już
zamknięta na głucho, te zaś, które pozostały, miały szyby wystawowe ukryte za gęstymi
metalowymi siatkami.
Pan Veejay Patel wciąż trwał na swym posterunku na rogu. Do Wielkiej Brytanii
przybył w wieku dziesięciu lat z rodzicami uciekającymi przed prześladowaniami reżimu
Idiego Amina. Wielka Brytania udzieliła im schronienia. Był jej za to ogromnie wdzięczny.
Wciąż kochał swą przybraną ojczyznę, przestrzegał prawa, starał się być dobrym obywatelem
i coraz bardziej dziwił się charakterystycznemu dla lat dziewięćdziesiątych upadkowi
obyczajów.
Na tym terenie, zwanym przez londyńską policję Kwadratem Północno - Wschodnim,
nikt obcy nie mógł czuć się bezpiecznie. Utykający mężczyzna był obcy.
Od narożnika dzieliło go jeszcze zaledwie piętnaście jardów, kiedy z wąskiej
betonowej alejki między dwoma nieczynnymi sklepami wyłoniły się dwie postaci i zagrodziły
mu drogę. Pan Patel znieruchomiał przy oknie. Dwaj młodzi ludzie bardzo się różnili, ale
wyglądali równie groźnie. Doskonale znał oba typy. Jeden był pękaty, - z ogoloną na łyso
głową i świńską twarzą. Nawet z odległości mniej więcej trzydziestu jardów pan Patel
doskonale widział kolczyk połyskujący w jego lewym uchu. Ubrany był w bufiaste dżinsy i
poplamioną bawełnianą koszulkę, nad szerokim skórzanym paskiem zwieszał się piwny
kałdun. Stanął jak głaz przed utykającym mężczyzną, który, chcąc nie chcąc, musiał się
zatrzymać.
Drugi był szczuplejszy, w jasnych drelichowych spodniach i zapinanej na suwak
szarej wiatrówce. Proste przetłuszczone włosy sięgały mu poniżej uszu. Ten zajął pozycję za
plecami ofiary.
Pękaty zacisnął pięść i zbliżył ją do twarzy mężczyzny. Pan Patel zauważył
metaliczny błysk na palcach. Widział, że pękaty porusza ustami, ale nie słyszał, co mówi do
obcego. Wystarczyłoby, żeby utykający mężczyzna oddał napastnikom portfel, zegarek i
cokolwiek jeszcze cennego miał przy sobie. Przy odrobinie szczęścia miałby szansę wyjść z
tego bez nawet jednego draśnięcia.
Wybrał jednak znacznie gorsze rozwiązanie. Napastnicy przewyższali go przecież
liczebnością i siłą. Sądząc po siwych włosach, nie był już młodzieniaszkiem, na dodatek zaś
miał niesprawną nogę, a jednak postanowił walczyć.
Cios, który zadał prawą ręką, był tak szybki, że pan Patel z trudem go dostrzegł.
Mężczyzna zatoczył szeroki łuk ramieniem i pochylił się do przodu, by zwiększyć siłę
uderzenia. W chwili kiedy pięść zetknęła się z nosem pękatego, rozległ się wrzask, który
dotarł do uszu pana Patela nawet przez grubą, kilkuwarstwową szybę witryny jego sklepu.
Pękaty zasłonił twarz rękami i zatoczył się wstecz. Spomiędzy jego palców pociekła
strużka krwi. Podczas składania zeznań sklepikarz musiał w tym momencie przerwać i
zastanowić się, by dokładnie odtworzyć przebieg kolejnych wydarzeń. Tłustowłosy zadał od
tyłu mocny cios w nerki, po czym kopnął mężczyznę w zgięcie kolana zdrowej nogi. To
wystarczyło, by ofiara osunęła się na chodnik.
W Meadowdene Grove nosiło się albo sportowe pantofle (żeby szybko się poruszać),
albo wojskowe buciory (żeby mocno kopać). Obaj napastnicy mieli na nogach wojskowe
buciory. Człowiek na chodniku zwinął się w kłębek, chroniąc najbardziej wrażliwe części
ciała, ale w konfrontacji z dwoma parami ciężko obutych stóp nie miał żadnych szans - tym
bardziej że pękaty skoncentrował się na głowie.
W sumie, zdaniem sklepikarza, napastnicy zadali około dwudziestu kopnięć, może
nawet więcej, zanim ofiara wreszcie znieruchomiała. Wówczas tłustowłosy pochylił się i
sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki mężczyzny.
Pan Patel widział, jak wyciąga stamtąd portfel, a zaraz potem obaj napastnicy
odwrócili się i zniknęli w betonowej alejce między sklepami. Pękaty zadarł koszulkę i
przyciskał jej skraj do krwawiącego nosa. Sklepikarz natychmiast pobiegł za kontuar,
podniósł słuchawkę i wystukał 999. Ponieważ telefonistka nie chciała przyjąć anonimowego
zgłoszenia, musiał podać nazwisko i adres. Jak tylko formalnościom stało się zadość, poprosił
o przysłanie policji i karetki pogotowia, po czym odłożył słuchawkę i wrócił na posterunek
obserwacyjny przy oknie wystawowym. Mężczyzna wciąż leżał bez ruchu na chodniku. Nikt
się nim nie zajmował. W takiej okolicy ludzie starają się nie wtrącać w nie swoje sprawy. Pan
Patel naturalnie udzieliłby rannemu pomocy, gdyby miał na ten temat jakiekolwiek pojęcie.
Bał się, że postępując niewłaściwie, wyrządzi ofierze jeszcze większą krzywdę. Bał się też o
swój sklep i o to, że napastnicy być może wrócą, więc tylko stał i czekał.
Jako pierwszy, w niespełna cztery minuty po wezwaniu, zjawił się radiowóz.
Przypadek sprawił, że dwaj funkcjonariusze akurat przejeżdżali prawie pół mili od miejsca
zdarzenia, w dodatku zaś obaj dobrze znali okolicę, ponieważ tu właśnie zostali skierowani
podczas wiosennych zamieszek rasowych.
Jak tylko samochód zatrzymał się z piskiem opon i ucichło zawodzenie syreny, jeden
policjant wysiadł i podbiegł do nieruchomego człowieka, drugi zaś połączył się przez radio z
centralą, aby upewnić się, czy karetka jest w drodze. Pan Patel widział, jak obaj
funkcjonariusze spoglądają w kierunku jego sklepu, lecz żaden z nich nie przeszedł na drugą
stronę ulicy, by potwierdzić, że właśnie stąd telefonowano po pomoc. To mogło poczekać.
Zaraz potem zza rogu, z włączoną syreną i migającymi światłami, wyjechała karetka. Na
Paradise Way pojawili się też pierwsi gapie, lecz wszyscy trzymali się z daleka. Później
policja usiłowała nakłonić ich do złożenia zeznań, ale bezskutecznie: w Meadowdene Grove
wszyscy cenią sobie rozrywkę, nikt jednak nie spieszy się, by pomagać policji.
W karetce byli dwaj sanitariusze, doskonale wyszkoleni i doświadczeni. Dla nich,
podobnie jak dla policji, przepisy są przepisami i trzeba ich skrupulatnie przestrzegać.
- Chyba dostał parę kopniaków - powiedział policjant, który przyklęknął przy ofierze.
- Nie wygląda najlepiej.
Sanitariusze skinęli głowami, po czym wzięli się do pracy. Ponieważ nie stwierdzili
zewnętrznego krwotoku, najważniejszym zadaniem stało się unieruchomienie karku. Ofiary
wypadków często przypłacały śmiercią interwencje niedouczonych ratowników, którzy
nieświadomie doprowadzali do nieodwracalnego uszkodzenia rdzenia kręgowego. W tym
wypadku o niczym takim nie mogło być mowy, ponieważ sprawne ręce błyskawicznie
założyły ofierze półsztywny kołnierz.
Następnie ułożono go na podkładce usztywniającej zarówno kark, jak i kręgosłup, i
dopiero wtedy znalazł się na noszach, a chwilę później w karetce. Sanitariusze działali
sprawnie i fachowo; zaledwie pięć minut po dotarciu na miejsce byli już gotowi do odjazdu.
- Zabiorę się z wami - powiedział policjant, który jako pierwszy znalazł się przy
ofierze. - Może będzie chciał złożyć zeznanie.
Zawodowcy ze służb ratowniczych doskonale wiedzą, kto się czym zajmuje i
dlaczego. Pozwala to zaoszczędzić mnóstwo czasu. Jeden z sanitariuszy skinął głową.
Karetka to był jego teren i on tu rządził, ale policja też miała swoją robotę do wykonania.
Zdawał sobie jednak doskonale sprawę, iż szansa na to, że ofiara wypowie choćby jedno
sensowne słowo, jest znikoma, burknął więc:
- Dobra, ale nie przeszkadzaj. Marnie z nim.
Policjant zajął miejsce z przodu kabiny, tuż przy przepierzeniu. Kierowca zatrzasnął
tylne drzwi, pobiegł na swoje miejsce, drugi sanitariusz pochylił się nad nieprzytomnym
mężczyzną. Dwie sekundy później karetka ruszyła z przeraźliwym wyciem syreny, minęła
gapiów zgromadzonych na Paradise Way i skręciła w zatłoczoną High Road. Policjant
trzymał się uchwytu i obserwował przy pracy profesjonalistę z nieco innej branży.
Drogi oddechowe, przede wszystkim udrożnić drogi oddechowe! Korek z krwi i śluzu
w tchawicy może zabić człowieka równie szybko i skutecznie jak pocisk karabinowy. Za
pomocą małej pompki sanitariusz usunął niewielką ilość śluzu i odrobinkę krwi. Drogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]