[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frederik Pohl Czekając na olimpijczyków
"Dzień dwóch odrzutek"
Gdybym pisał to jako powieść, zatytułowałbym rozdział o ostatnim dniu w Londynie na przykład "Dzień dwóch odrzutek". A dzień to był paskudny, koniec grudnia, tuż-tuż przed świętami. Było zimno, mokro i w ogóle parszywie (mówiłem, że to Londyn, nie?), ale wszystkich ogarnęło jakieś podniecenie wynikłe z oczekiwania: właśnie ogłoszono, że Olimpijczycy przybędą nie później niż w sierpniu przyszłego roku i każdy już się napalał. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki i spóźniłem się na lunch z Lidią. Jak było w Manahattanie? - zapytałem siadając w boksie obok niej, tuż po szybkim pocałunku na powitanie.
- Niczego sobie - odpowiedziała nalewając mi drinka. Lidia też była pisarką... w każdym razie oni nazywają siebie pisarzami, ci, którzy łażą za sławnymi ludźmi i zapisują o nich wszystkie plotki i żarty, a potem wydają to wszystko w książkach ku rozweseleniu prostaczków. Przecież to nie jest prawdziwe p i s a n i e, nie ma w tym nic twórczego, ale zysk daje niezły, a i zbieranie danych (tak mi mówi Lidia) to sama przyjemność. Lidia poświęcała dużo czasu na kursowanie za osobistościami, co wcale się dobrze nie przysłużyło naszemu romansowi. Odczekała, aż skończę pierwszego drinka, po czym zapytała:
- Skończyłeś już swoją książkę?
- Nie nazywaj tego "moją książką" - odparłem. - Ona ma tytuł: Ośla Olimpiada. Po południu idę do Marcusa w tej sprawie.
- Nie nazwałabym tego wstrząsającym tytułem - zauważyła. Lidia zawsze chętnie przekazuje mi swoją opinię o czymś, co jej się nie podoba. - Nie sądzisz, że już za późno na pisanie jeszcze jednego romansu naukowego o Olimpijczykach? - Potem uśmiechnęła się słodko i dodała: - Mam ci coś do powiedzenia, Jul. Ale najpierw się napij.
I już wiedziałem, co mnie czeka, a była to pierwsza odrzutka.
Na własne oczy obserwowałem cały proces. Jeszcze przed ostatnią wyprawą "badawczą" Lidii za ocean zacząłem podejrzewać, że jej początkowo płomienne uczucie cokolwiek ochłodło, nie byłem więc zaskoczony, kiedy teraz, bez żadnych dalszych wstępów oświadczyła mi: - Mam kogoś, Jul.
- Rozumiem - powiedziałem. Naprawdę to rozumiałem; nalałem sobie trzeciego drinka, podczas gdy ona opowiedziała mi o wszystkim.
- To dawny pilot kosmiczny, Juliuszu. Był na Marsie, na Księżycu, wszędzie, i w ogóle jest uroczy. Nie uwierzysz, ale jest też mistrzem w zapasach. Oczywiście ma żonę, jak się to często zdarza, ale porozmawia z nią o rozwodzie, gdy tylko dzieci trochę podrosną.
Spojrzała na mnie wyzywająco, wyraźnie chcąc, żebym wyzwał ją od idiotek. Ja w ogóle nie miałem zamiaru się odzywać, ale na wypadek, gdybym miał, dodała: - Nic mi nie mów, co myślisz.
- Nic nie myślałem - zaprotestowałem.
Westchnęła. - Dobrze to zniosłeś - rzekła, a brzmiało to tak, jakbym sprawił jej zawód. - Posłuchaj, Juliuszu, wcale tego nie ukartowałam. Możesz być pewien, że zachowam dla ciebie wiele sympatii. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi... Mniej więcej wtedy przestałem jej słuchać.
Mówiła coś jeszcze w tym samym duchu, ale jeśli mnie coś w tym zaskoczyło, to tylko szczegóły. W sumie świadomość końca naszego romansu przyjąłem nader spokojnie. Zawsze wiedziałem, że Lidia ma słabość do mocnych ludzi. Co gorsza, nigdy nie darzyła szacunkiem tego, co ja piszę. Tak jak wielu innych gardziła romansami naukowymi opisującymi przyszłość i przygody na innych planetach, czego więc mogłem się na dalszą metę spodziewać?
Pożegnałem więc ją pocałunkiem i uśmiechem (i jeden, i drugi był niezbyt szczery) i ruszyłem w stronę biur mojego wydawcy. Tu spotkała mnie druga odrzutka. Ta zabolała mnie naprawdę.
Redakcja Marka znajdowała się w starym Londynie, nad rzeką. To stara firma, w starym budynku, a i ludzie w niej zatrudnieni też mają swoje lata. Kiedy firmie potrzebni są urzędnicy czy redaktorzy, zazwyczaj zatrudnia byłych nauczycieli, których uczniowie czy studenci już wyrośli i już ich nie potrzebują. Firma ich przyucza do nowego zawodu. Oczywiście dotyczy to tylko niższych stanowisk; wyżsi, tak jak sam Mark, to swobodni pracownicy szczebla kierowniczego, na stałej pensji, z prawem do nie kończących się, zakrapianych winem obiadków z autorami, które zazwyczaj kończą się dobrze po południu.
Musiałem czekać na niego całą godzinę; wyraźnie był to dzień właśnie takiego obiadku. Nie złościłem się. Byłem święcie przekonany, że nasze spotkanie okaże się krótkie, miłe i finansowo korzystne. Dobrze wiedziałem, że Ośla Olimpiada to jeden z moich najlepszych romansów naukowych. Nawet tytuł obmyśliłem sprytnie. Książka była z klasycznym podtekstem, aluzją do Złotego osła Lucjusza Apulejusza sprzed gdzieś dwóch tysięcy lat; klasyczne wątki splotłem w komiczną, przygodową opowieść o przyjściu prawdziwych Olimpijczyków. Z góry umiem stwierdzić, czy rzecz się spodoba, a w tym wypadku. wiedziałem, że czytelnicy wprost się na nią rzucą.
Kiedy w końcu dotarłem do Marcusa, ten miał oczy szkliste, jak zwykle po obiadku. Na biurku zobaczyłem mój maszynopis.
Zobaczyłem też przypięty do niego kwit z czerwoną obwódką i był to pierwszy zwiastun złych wieści. Kwil był orzeczeniem cenzora, a czerwona obwódka oznaczała obstat.
Mark nie trzymał mnie długo w napięciu. - Nie możemy wydać - odezwał się kładąc dłoń na maszynopisie. - Cenzorzy odrzucili.
- Nie mieli prawa! - zawrzasnąłem, przez co siedząca za biurkiem w kącie stara sekretarka Marcusa obrzuciła mnie niemiłym spojrzeniem.
- Ale to zrobili - odparł Mark. - Powiem ci, co tu jest napisane: "...jego charakter może urazić członków delegacji Konsorcjum Galaktycznego, których potocznie nazywa się Olimpijczykami..." i jeszcze "...w ten sposób zagraża bezpieczeństwu i spokojowi w Imperium..." i jeszcze wiele różnych rzeczy, które w sumie oznaczają "nie". Nie ma nawet propozycji zmian; po prostu całkowite veto. To teraz makulatura, Jul. Zapomnij o tym.
- Ale w s z y s c y piszą o Olimpijczykach! - zaskowyczałem.
- Wszyscy p i s a 1 i - poprawił mnie. - Obecnie, gdy już są blisko, cenzorzy wolą nie ryzykować. - Rozwalił się w fotelu i pocierał oczy; wyraźnie żałował, że nie poszedł się zdrzemnąć, zamiast łamać mi serce. Potem dodał zmęczonym głosem: Więc co masz zamiar zrobić, Jul? Napiszesz nam coś zamiast tego? Rozumiesz, to musi być szybko; sekretariat nie lubi, jak się przeciąga datę wykonania umowy ponad trzydzieści dni. I ma to być coś dobrego. Nie ma mowy, żebyś zamydlił mi oczy jakąś starocią z dna twojej szuflady - i tak zresztą już to wszystko widziałem.
- Jak, na piekła, mam napisać całą nową książkę w trzydzieści dni? - zawołałem.
Wzruszył ramionami; wyglądał na coraz bardziej śpiącego i coraz mniej zainteresowanego moimi problemami. - Jak nie możesz, to nie możesz. Pozostaje ci tylko zwrócić zaliczkę - powiedział do mnie.
Szybko się uspokoiłem. - No, nie - zacząłem mówić - nie ma takiej potrzeby. Co prawda nie wiem, czy skończę w trzydzieści dni...
- A ja wiem - przerwał mi. Wzruszyłem ramionami. Masz już pomysł. na nową? - zapytał.
- Mark - powiedziałem cierpliwie - zawsze mam pomysły na nowe książki. Taki właśnie jest zawodowy pisarz. To maszyna do produkcji domysłów. Zawsze mam więcej pomysłów, niż mógłbym wykorzystać...
- No więc? - upierał się przy swoim.
Poddałem się, bo jeśli moja odpowiedź brzmiałaby "tak", on zaraz by chciał wiedzieć, co to za pomysł. - Nie całkiem przyznałem.
- W takim razie - stwierdził - lepiej od razu idź tam, skąd bierzesz pomysły, bo obojętnie, czy na dostarczenie książki, czy na zwrot zaliczki, masz tylko trzydzieści dni.
I macie tu wydawcę.
Wszyscy są tacy sami. Na początku bardzo mili i wylewni, w czasie owych długich alkoholowych obiadków i optymistycznych rozmów o milionowych nakładach wciskają ci umowy do podpisu. A potem robią się paskudni. Chcą, żeby im jeszcze dostarczyć gotowy materiał. Kiedy go nie dostaną albo kiedy cenzorzy położą obstat, to już nie ma żadnych miłych rozmówek tylko rozważania o tym, jak to będzie, gdy edyle wtrącą cię do ciemnicy za długi.
Poszedłem więc za jego radą. Wiem, dokąd trzeba chodzić po pomysły, i nie jest to Londyn. Zresztą żaden rozsądny człowiek nie zostaje w Londynie na zimę, ze względu na pogodę i natłok obcokrajowców. Wciąż jeszcze nie mogę się oswoić z widokiem owych rosłych, rustykalnych przybyszów z Północy oraz smagłych Hindusek i Arabek w samym sercu miasta. Przyznaję, często pociąga mnie ów czerwony znak kastowy i para czarnych oczu błyskających spod tych wszystkich szat i zasłon. Można to tak ująć: to co sobie wyobrażamy, jest zawsze bardziej podniecające niż to co widać, szczególnie jeśli widać na przykład niską, krępą Brytyjkę w rodzaju Lidii.
Kupiłem więc bilet na nocny ekspres do Rzymu, gdzie miałem się przesiąść na wodolot do Aleksandrii. Pakowałem się porządnie, nie zapominając o kapeluszu słonecznym z szerokim rondem, o płynie odstraszającym owady oraz - och, oczywiście - o rysiku i tabliczkach, na wypadek gdyby wpadł mi do głowy jakiś pomysł na książkę. Egipt! Miasto, gdzie zaczynała się właśnie sesja zimowa konferencji na temat Olimpijczyków... gdzie znajdę się wśród uczonych i astronautów nieodmiennie tryskających pomysłami do nowych romansów naukowych, które ja napiszę... gdzie będzie ciepło...
Gdzie edyle mojego wydawcy będą mieli kłopoty z odnalezieniem mnie w przypadku, gdyby żaden pomysł na książkę się nie pojawił.
Tam, dokąd się chodzi po pomysły
Żaden się nie pojawił.
Było to pewne rozczarowanie. Niektóre z moich najlepszych rzeczy powstały w pociągach, samolotach i na statkach, ponieważ tam nikt nie przeszkadza, a człowiek nie może się urwać na spacer, bo nie ma dokąd pójść. Tym razem nic z tego nie wyszło. Przez cały czas, gdy pociąg sunął mokrą, pustą, zimową angielską równiną, siedziałem trzymając tabliczkę przed sobą i rysik gotowy do akcji, ale gdy wjechaliśmy do tunelu, tabliczka była wciąż dziewicza.
Nie miałem się co oszukiwać: był to kanał. Całkowity, zupełny kanał. W mojej głowie nie działo się nic, co mogłoby się przeistoczyć w pierwsze sceny nowego romansu naukowego.
Nie po raz pierwszy w mojej karierze literackiej przytrafiła mi się blokada twórcza. To jakby choroba zawodowa każdego pisarza. Ale tym razem było najgorzej. Naprawdę wiązałem wielkie nadzieje z Oślą Olimpiadą; liczyłem nawet, że się ukaże dokładnie w tych cudownych dniach, kiedy Olimpijczycy osobiście zjawią się w naszym Układzie Słonecznym, z czego wyniknie znakomita reklama i książka osiągnie wręcz n i e s a m o w i t y nakład... a co gorsza, wydałem już całą zaliczkę. Pozostała mi tylko pewna, bardzo niewielka rezerwa kredytowa.
Nie po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, co by to było; gdybym zajął się inną pracą. Gdybym na przykład został w służbie państwowej, tak jak chciał tego ojciec.
Właściwie to nie miałem żadnego wyboru. Urodziłem się w trzechsetną rocznicę rozpoczęcia podboju Kosmosu, a mama powiedziała mi, że pierwszym słowem, jakie wymówiłem, był "Mars". Mówiła też, że powstało pewne nieporozumienie, bo zrazu myślała, że chodzi o boga, nie o planetę, więc wraz z ojcem poważnie zastanawiali się, czy nie przygotowywać mnie do stanu duchownego. Kiedy jednak umiałem już czytać, wszyscy dobrze wiedzieli, że mam bzika na punkcie Kosmosu: Tak jak większość moich rówieśników (tych, co lubią moje książki) wychowywałem się na relacjach z wypraw kosmicznych. Miałem ledwie kilkanaście lat, gdy odebrano pierwsze zdjęcia z próbnika wysłanego w stronę Julii, planety obiegającej Alfę Centauri; zdjęcia przedstawiały kryształowe struktury i drzewa o srebrnych liściach. Korespondowałem z innym chłopakiem, który mieszkał w jednej z jaskiniowych kolonii na Księżycu, i zaczytywałem się wprost relacjami z pościgów edyli. za przestępcami po księżycach Jowisza. Nie byłem jedynym wśród moich rówieśników, którego oczarował Kosmos, ale ja z tego nigdy nie wyrosłem.
Oczywiście zostałem pisarzem romansów naukowych; o niczym więcej nie miałem zielonego pojęcia. Gdy tylko zarobiłem pierwsze pieniądze za fantastykę, rzuciłem posadę sekretarzy u jednego ż posłów cesarskich na zachodniej półkuli i spróbowałem się utrzymywać wyłącznie z pisania.
I nawet nieźle mi to wychodziło - nienajgorzej, powiedzmy - a właściwie, mówiąc ściśle, utrzymywałem się na pewnym, choć nie zawsze równym poziomie z dwóch romansów naukowych rocznie, przy czym na moje hobby - ładne kobiety, jak Lidia - mogłem sobie pozwolić z dodatkowego wynagrodzenia, gdy któraś z moich książek doczekała się adaptacji telewizyjnej lub teatralnej.
I wówczas nadeszły sygnały od Olimpijczyków, i cała produkcja romansów naukowych zyskała zupełnie inne oblicze.
Była to oczywiście najbardziej sensacyjna wiadomość w całej historii ludzkości. A więc istnieją inne rasy inteligentne zamieszkujące gwiazdy naszej Galaktyki! Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że to wydarzenie będzie miało na mnie wpływ tak bezpośredni, jeśli nie liczyć radości.
Bo z początku była to radość. Udało mi się dostać do wnętrza owegh radioobserwatorium w Alpach, które nagrało tamte pierwsze sygnały, i usłyszałem je na własne uszy:
Bip ua bip..
Bip ii bip ua bip bip
Bip ii bip ii bip ua bip bip bip.
Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu.
Bip ii bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip bip.
Teraz to wydaje się bardzo proste, ale minęło trochę czasu, nim ktoś się domyślił, co oznaczają te pierwsze sygnały od Olimpijczyków. (Wówczas jeszcze, oczywiście, nie nazywaliśmy ich "Olimpijczykami". Nawet i teraz nie nazywalibyśmy ich tak, gdyby duchowni mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, ponieważ uważają oni, że jest to niemal świętokradztwo, ale jak w końcu można nazwać bogom podobne istoty z niebios? Nazwa przyjęła się od razu i kapłani po prostu musieli się z tym pogodzić.) Nie będę ukrywał, że to mój dobry przyjaciel Flawiusz Samuelus ben Samuelus pierwszy rozszyfrował te sygnały i opracował odpowiedź, którą wysłaliśmy nadawcom - tę właśnie odpowiedź, co cztery lata później poinformowała Olimpijczyków, że ich usłyszeliśmy.
Tymczasem wszyscy oswajaliśmy się z tą cudowną nową prawdą: nie jesteśmy sami we Wszechświecie! Rynek na romanse naukowe był bez dna. Moja kolejna książka nosiła tytuł Bogowie z radia. i drukarnie nie mogły nadążyć za popytem.
Myślałem, że tak będzie zawsze.
Mogłoby i tak być... gdyby nie strachliwi cenzorzy.
Przespałem tunel - wszystkie tunele zresztą, nawet te pod Alpami - i gdy się zbudziłem, pociąg zbliżał się do Rzymu.
Mimo że tabliczki były nadal uporczywie puste, czułem się znacznie lepiej. Wspomnienie Lidii znikało z pamięci, miałem jeszcze dwadzieścia dziewięć dni na dostarczenie nowego romansu naukowego, a przy tym Rzym to zawsze Rzym! Ośrodek Wszechświata - no, nie licząc tych wszystkich nowych danych astronomicznych, jakie mogliby nam przekazać Olimpijczycy. W każdym razie to najwspanialsze miasto na świecie. Tu się wszystko dzieje.
Nim zdążyłem wysłać stewarda po śniadanie i przebrać się w świeże szaty, byliśmy już na miejscu i już trzeba było wychodzić z pociągu do wnętrza olbrzymiego, hałaśliwego dworca.
Kilka lat już nie widziałem Rzymu, ale Wieczne Miasto nie zmienia się wiele z upływem czasu. Tybr wciąż śmierdział. Nowe wieżowce mieszkalne nadal skutecznie zakrywały stare ruiny, chyba że ktoś zanadto się zbliżył; muchy nadal dokuczały, a młodzi rzymianie nadal oblegali dworzec, oferując swe usługi jako przewodników po Złotym Domu (tak jakby któryś z nich mógł przedostać się przez straże Legionów), kupno świętych amuletów lub swoje siostry.
Ponieważ pracowałem kiedyś jako jeden z sekretarzy prokonsula narodu Czirokezów, mam przyjaciół w Rzymie. Ponieważ jednak nie przyszło mi do głowy ich zawiadomić o przyjeździe, ni kogo nie zastałem. Nie miałem wyboru: musiałem nocować w wysokościowej gospodzie na Palatynacie.
Pokój był przeraźliwie drogi, oczywiście. Wszystko w Rzymie jest drogie - i dlatego tacy jak ja mieszkają na zapadłej prowincji w rodzaju Londynu - doszedłem jednak do wniosku, że dopóki nadejdą rachunki, to albo znajdę sposób usatysfakcjonowania Marcusa i dostanę resztę pieniędzy, albo będę tak ugotowany, że kilka dodatkowych długów nie zmieni sytuacji.
Doszedłszy do tego wniosku postanowiłem pozwolić sobie na luksus najęcia służącego. Wybrałem uśmiechniętego, muskularnego Sycylijczyka czekającego w biurze najmu w sieni, dałem mu klucze do bagażu i kazałem zanieść wszystko do pokoju, a potem zrobić rezerwację na jutrzejszy poduszkowiec do Aleksandrii.
Właśnie wtedy szczęście zaczęło się nieco milej uśmiechać.
Gdy Sycylijczyk wrócił do winiarni po następne polecenia, oznajmił: - Obywatelu Juliuszu, dowiedziałem się, że pewien obywatel będzie też jutro jechał do Aleksandrii. Czy zechcesz wziąć z nim wspólną kabinę?
To miło, gdy wynajęty sługa stara się zaoszczędzić ci wydatków. - Co to za jeden? - zapytałem, tonem głosu wyrażając jednak aprobatę. - Nie chciałbym trafić na jakiegoś nudziarza.
- Sam się możesz przekonać, Obywatelu Juliuszu. On jest teraz w łaźni. To Judejczyk; nazywa się Flawiusz Samuelus.
W ciągu pięciu minut pozbyłem się szat i owinięty prześcieradłem rozglądałem się po tepidarium.
Od razu dostrzegłem Sama. Leżał wyciągnięty, z przymkniętymi oczami, podczas gdy masażysta ugniatał jego stare, tłuste ciało. Bez słowa położyłem się na sąsiednim kamieniu. Kiedy Sam z jękiem przewrócił się na plecy i otworzył oczy, odezwałem się: - Witaj, Sam.
Rozpoznał mnie dopiero po chwili; do łaźni zdjął kontaktówki. Jednak po usilnym mrużeniu oczu na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Jul! - wykrzyknął. - Jaki świat jest mały! Bardzo się cieszę, że cię widzę!
I wyciągnął ręce, by mnie uściskać pod łokcie, naprawdę serdecznie, tak jak oczekiwałem. U Flawiusza Samuelusa naibardziej podoba mi się między innymi to, że mnie lubi.
Inną cechą Sama, która mi się podoba, jest fakt, że choć to konkurent, to przy tym jest niewyczerpalnym naturalnyfi źródłem. Sam pisze romanse naukowe. Robi nawet więcej: wielokrotnie pomagał mi w sprawach naukowych z moich romansów, toteż gdy usłyszałem z ust Sycylijczyka imię Sama, przyszło mi do głowy, że to właśnie on przydałby mi się najbardziej w obecnej trudnej sytuacji.
Sam ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Jest zupełnie łysy, a na szczycie głowy ma wielkie, brązowe znamię wieku. Gardziel mu obwisa, a powieki same opadają na oczy. Ale nigdy byś się tego nie domyślił rozmawiając z nim przez telefon. Sam ma energiczny, dźwięczny głos dwudziestolatka, podobnie jak umysł: umysł w y j ą t k o w o i n t e 1 i g e n t n e g o dwudziestolatka. Łatwo się też entuzjazmuje.
To komplikuje wiele spraw, ponieważ umysł Sama pracuje szybciej, niż powinien. Czasem z tego powodu trudno się z nim porozumieć, gdyż zazwyczaj wybiega on przed rozmówców o trzy, cztery kwestie. Zdarza się więc, że to, co mówi do ciebie, nie jest odpowiedzią na twoje ostatnie pytanie, ale na to, o którym nie zdążyłeś jeszcze pomyśleć.
To niemiła prawda, ale romanse Sama lepiej się sprzedają niż moje, i tylko jego ujmującej osobowości należy przypisywać, że jeszcze go za to nie znienawidziłem. Sam ma nad nami wszystkimi przewagę przez to, że jest zawodowym astronomem. Romanse naukowe pisze dla rozrywki, w wolnym czasie, którego nie ma zbyt wiele. W pracy poświęcił się głównie kierowaniem lotem własnego próbnika kosmicznego, tego, który okrąża Dione, planetę Epsilonu Erydana. Mogę się pogodzić z jego sukcesami (i, trzeba to przyznać, z jego talentem), ponieważ nie skąpi mi pomysłów. Kiedy więc uzgodniliśmy już, że weźmiemy wspólną kabinę ńa poduszkowcu, postawiłem sprawę jasno. No, prawie jasno.
- Sam - zapytałem - jedna rzecz mnie zastanawia. Kiedy Olimpijczycy tu wylądują, co to będzie oznaczało dla nas wszystkich?
Pytanie skierowałem do właściwej osoby; Sam wiedział więcej o Olimpijczykach niż ktokolwiek inny na Ziemi. Ale nie należało od niego oczekiwać prostej odpowiedzi. Podniósł się, obciągając prześcieradło wokół ciała. Gestem odesłał masażystę i spojrzał na mnie rozbawionym wzrokiem, owymi bystrymi czarnymi oczami spoglądającymi spod rozwichrzonych brwi i opadających powiek.
- A co, potrzebny ci nowy pomysł na romans naukowy? zapytał.
- Piekło - zakląłem ponuro i postanowiłem nie kręcić. Przecież nie jest to moja pierwsza prośba, Sam. Tylko że tym razem n a p r a w d ę potrzebuję pomocy. - I opowiedziałem mu całą historię o powieści, której cenzorzy dali obstat, i o wydawcy, który szybko chciał czegoś w zamian - albo mojej krwi, do wyboru.
Z namysłem zaczął żuć kostkę kciuka. - A o czym była ta twoja książka? - zapytał, wyraźnie zaciekawiony.
- To satyra, Sam. Ośla Olimpiada. O tym, jak Olimpijczycy przybywają na Ziemię za pomocą teleportera, tylko że sygnał ulega zniekształceniu i jeden z nich przypadkowo zostaje przemieniony w osła. Jest w tym parę wcale niezłych kawałków.
- No pewnie, Jul. Już dwadzieścia parę wieków.
- Noo... nie mówiłem, że to zupełnie oryginalny pomysł, tylko...
Sam potrząsnął głową. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jul. Czego się spodziewałeś po cenzorach: żeby udaremnili najważniejsze wydarzenie w historii ludzkości - dla jakiegoś głupiego romansu naukowego?
- To nie jakiś głupi...
- Głupio jest ryzykować, że się obrażą - przerwał mi stanowczo. - Najlepiej w ogóle o nich nie pisać.
- Ale wszyscy to robią!
- Nikt nie zamieniał ich w osły - zauważył. - Jul, spekulacje w romansach naukowych też mają swoje granice. A gdy piszesz o Olimpijczykach, znajdujesz się blisko właśnie takiej granicy. Wszelkie domniemania na ich temat mogą stać się pretekstem do wycofania się ze spotkania z nami i taka szansa może się już nam nigdy nie trafić.
- Nie zrobią tego...
- Och; Jul - powiedział z niesmakiem - co ty możesz wiedzieć o tym, co zrobią albo czego nie zrobią? Cenzorzy podjęli właściwą decyzję. Któż wie, jacy są Olimpijczycy?
- Ty wiesz - powiedziałem.
Zaśmiał się, choć śmiech ten był cokolwiek wymuszony. Bardzo bym chciał, Jul. Wiemy o nich tylko tyle, że nie jest to jakaś zwykła stara rasa inteligentna; Olimpijczycy mają swe normy moralne. Szczerze mówiąc, nie wiemy, co to za normy. Przypuśćmy, że w swojej książce domniemywałeś, iż Olimpijczycy dadzą nam wiele różnych rzeczy, takich jak lekarstwo na raka, nowe narkotyki, nawet życie wieczne...
- A jakie dokładnie narkotyki mogliby nam dać? - spytałem. - Milcz, chłopcze! Powiadam Ci, abyś wybił sobie z głowy t a k i e pomysły. Chodzi o to, że cokolwiek byś sobie wyobraził, mogłoby się to okazać wstrętne i niemoralne dla Olimpijczyków. Stawka jest zbyt wysoka. To nasza jedyna szansa i nie wolno nam jej zaprzepaścić:
- Ale potrzebny mi t e m a t - jęknąłem.
- No... - przy znał - pewnie tak: ,Muszę nad tym pomyśleć. Umyjmy się i chodźmy stąd.
Pod prysznicem, w czasie ubierania, podczas lekkiego obiadu Sam gadał tylko o zbliżającej się konferencji w Aleksandrii. Słuchałem go z przyjemnością. Poza tym, że zawsze miał coś do powiedzenia, zacząłem mieć nadzieję, że napiszę tę książkę dla Marka. O ile ktoś w ogóle mógł mi pomóc, był to Sam. Nie przepuścił żadnemu problemowi; zawsze podejmował wyzwanie.
Bez wątpienia dlatego to on pierwszy rozgryzł zagadkę owych niezliczonych "ii" i "ua" Olimpijczyków. Jeśli przyjąć, że "bip" to "l", "ii" to "+", a "ua" to "=", wówczas
Bip ii bip ua bip bip
oznacza po prostu "1 + 1 = 2".
To było całkiem proste. Nie potrzebowałeś mieć supermózgu jak Sam, aby podstawić liczby pod sygnały i objawić światu, że są to zwykłe zadania arytmetyczne - z wyjątkiem tajemniczego "uuuuu":
Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu.
Co miało oznaczać to "uuuuu"? Szczególny sposób prezentacji liczby 4?
Sam oczywiście domyślił się od razu. Gdy tylko usłyszał sygnały, natychmiast przesłał telegraficznie rozwiązanie ze swej biblioteki w Padwie:
"Komunikat wymaga odpowiedzi; "uuuuu" to znak zapytania. Odpowiedź brzmi - 4."
I do gwiazd wysłano następujące przesłat~ie: Bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip.
Rasa ludzka zdała w ten sposób egzamin wstępny i rozpoczął się powolny proces nawiązywania kontaktu.
Odpowiedź Olimpijczyków nadeszła dopiero po czterech latach; wyraźnie znajdowali się niezbyt blisko. Równie wyraźnie nie byli to prostaczkowie jak my, wysyłający sygnały radiowe z planety krążącej wokół gwiazdy odległej od nas o dwa lata świetlne, bo takiej gwiazdy nie ma; odpowiedź nadeszła z miejsca w Kosmosie, w którym nasze teleskopy i sondy nie znalazły w ogóle niczego.
W ciągu tych czterech lat Sam był już w tym wszystkim po uszy. On pierwszy dowiódł, że istoty z gwiazd celowo wysłały słaby sygnał, aby się upewnić, że odpowiedzą naci przedstawiciele rasy na odpowiednim poziomie technicznym. On też należał do niecierpliwych, co namówili władze collegium, by rozpoczęto nadawanie wzorów matematycznych wszelkiego rodzaju, a potem prostych zestawów słów, by w ogóle c o ś wysyłać do Olimpijczyków, póki fale radiowe dopełzną do ich miejsca pobytu i wrócą z odpowiedzią.
Sam oczywiście nie był jedyny; nie on nawet objął kierownictwo badań nad wypracowaniem wspólnego słownictwa. Jest wielu lepszych językoznawców i kryptoanalityków niż Sam.
Jednak to on zwrócił uwa...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]