[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian
Freeman
TWARZE
ZŁA
Z
angielskiego przełożyła Marta Klimek-
Lewandowska
Świat Książki
Jeśli komuś umrze z druhów ktoś,
Najprzykrzejszą rzeczą zda się
Myśleć, jak było z nimi wraz
O takim a takim czasie
Emily Dickinson
(przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna)
PROLOG
Ciemność w lasach północy jest inna niż ciemność w mieście. Zapomniał o tym.
Dziewczyna była prawie niewidoczna - jak duch na nocnym niebie - ale wiedział,
że tu jest, tuż obok niego. Mocno ściskał jej ciepły nadgarstek. Oddychała lekko i
równomiernie; była spokojna. Tak dobrze mu znana woń jej perfum znów napełniła
jego nozdrza trwałym, niezwykłym tchnieniem wiosennych kwiatów. Bez, pomyślał. I
hiacynt. Wspomniał, jak same te perfumy wprawiały go w podniecenie. Tęsknił za jej
zapachem i za jej ciałem. A teraz znów były z nim - jedno i drugie.
Pięść grozy zacisnęła się na jego wnętrznościach. Ogarnęła go fala nienawiści do
siebie. Nie wiedział, czy starczy mu odwagi, by wykonać następny krok. Wyobrażał
sobie tę noc, czekając, planując, pragnąc. Ta dziewczyna stała się jego częścią - do
tego stopnia, że gdy spoglądał w lustro, widział ją za swoimi plecami, jak czarnego
kruka, który przysiadł mu na ramieniu. Ale po tak długim czekaniu teraz, u progu
zawahał się.
To ostatnia partia, pomyślał.
- Dalej, miejmy to za sobą - syknęła.
Jej głos zdradzał irytację i zniecierpliwienie. Nawet cień dezaprobaty z jej strony
wprawiał go we wściekłość. Ale miała rację - zawsze była o krok przed nim. Za długo
już byli na dworze, na tym przenikliwym zimnie. Szopa była magnesem dla
kochanków. Ktoś może ich zaskoczyć i wszystko obróci się w ruinę.
Czuł na sobie wilczy wzrok. Byli sami, a mimo to miał wrażenie, że za białymi jak
szkielety pniami brzóz kryją się obcy, że go śledzą. Odetchnął głęboko, próbując
zapanować nad lękiem. Nie mógł już zwlekać.
Zanurzył lewą rękę w kieszeni płaszcza. Jego palce pieszczotliwie dotknęły ostrza.
Już czas.
Czekał na nią na najciemniejszym odcinku ulicy, tam gdzie nie ma innego
przejścia. Zimne grudki deszczu ze śniegiem, które wiatr gnał niemal poziomo,
zasypywały samochód, gromadząc się na przedniej szybie. Zadrżał, ciaśniej owinął się
płaszczem i w napięciu wpatrywał się w lusterka.
Przyjechał za wcześnie, o wiele wcześniej niż dyktował rozsądek. Na szczęście w
okolicy było pusto. Zegarek pokazywał dziesiątą. Już niedługo.
Ale minuty mijały rozpaczliwie powoli. Zwijał się w męce. Miał uczucie, że jelita
przemieniły mu się w wodę. W jednej straszliwej chwili uświadomił sobie, że ona
może nie przyjść. Całe to wyczekiwanie, całe poświęcenie pójdzie na marne. Mimo
panującego w samochodzie zimna oblał się potem. Zagryzł wargę. Im dłużej tak
siedział, odliczając w myślach sekundy, tym większy narastał w nim lęk. Czy
przyjdzie?
Nagle zjawiła się, jakby znikąd, jak duch w bladym świetle ulicznej lampy. Jej
uroda zaparła mu dech. Tętno przyśpieszyło, a na lepkiej warstewce pod pachami i na
karku zgromadziło się jeszcze więcej potu. W ustach nie miał ani kropli śliny. Gdy się
przybliżała, spijał oczami jej obraz. Pełne czerwone usta, czarne włosy mokrymi
pasmami opadające na ramiona. Zimno zaróżowiło jej policzki, ale nie na tyle, by
ocieplić alabaster skóry. Pod lewym uchem kołysał się jeden złoty kolczyk w kształcie
koła, a na prawym nadgarstku zwisała swobodnie złota bransoletka. Była wysoka, szła
długimi, śpiesznymi krokami. Miała na sobie biały golf. Wilgotna dzianina przylegała
do smukłego torsu. Czarne dżinsy ciasno opinały biodra i nogi.
Próbował sobie wyobrazić, jak to jest - mieć taką moc i taką pewność siebie.
Niemal miał wrażenie, że znalazł się w jej skórze, że czuje jej ciałem - smak kropli
deszczu na ustach, śpiew i kąsanie wiatru w uszach i lubieżne, skoncentrowane
doznanie między nogami.
Jej wzrok go odnalazł. Wiedział, że nie może go dostrzec we wnętrzu samochodu,
ale i tak czuł na sobie jej spojrzenie. Znał te oczy, w których pragnął zatonąć, głębokie
i zielone niczym morska piana. Szła prosto na niego.
Wiedział, co ma robić - siedzieć w samochodzie, czekać, aż przyjdzie. Ale nie mógł
już znieść bólu w sercu. Jego oczy omiotły ulicę, sprawdzając, czy są bezpieczni.
Potem otworzył drzwi samochodu i zawołał głosem tylko odrobinę mocniejszym od
szeptu.
- Rachel!
Teraz, wiele kilometrów stamtąd, biegła. Uciekała. Wyciągnął rękę, próbując ją
pochwycić. Złapał w garść jej golf, ale uwolniła się, uderzając go w dłoń. Sięgnął po jej
nadgarstek, ale palce w rękawiczce zamiast na ciele zamknęły się na bransoletce. Gdy
się szarpnęła, bransoletka spadła, a ona pomknęła w wysokie zarośla.
Biegł za nią, zaledwie dwa kroki z tyłu. Ale Rachel była lotna i pełna wdzięku jak
gazela. A on czuł się niezdarny, skrępowany wielkimi butami, lepkim błotem i
zielskiem. Dystans między nimi powiększał się. Zawołał ją, błagając, żeby się
zatrzymała, i widocznie usłyszała. A może tylko potknęła się na nierównym gruncie.
Na ślepo wyrzucił ręce przed siebie i natrafił na coś delikatnego. Jej ramię. Chwycił je
mocno i szarpnął ją ku sobie. Ich ciała się zderzyły. Ściskał ją z całych sił, wijącą się w
jego ramionach, z falującą piersią. Wdychał słodką woń jej oddechu. Nie odezwała się
ani słowem.
Prawą stopę zahaczył o jej piętę, blokując jej ruchy, i przycisnął się do niej
biodrami. Chwycił ją za golf. Ścisnął mocno w garści jego fałdy. Podniósł drugą pięść,
uzbrojoną w nóż. Koniuszkiem ostrza ciął miękki jak masło materiał, który rozrywając
się, wydawał cichy dźwięk. Ciął jeszcze raz. I jeszcze... na strzępy. Opuszkami palców
musnął jej skórę, wyczuł obrzmienie piersi wznoszących się i opadających,
wznoszących się i opadających, jak kolejka górska.
Przyłożył czubek ostrza do miejsca, gdzie, w głębi, powinno być serce. Jeśli ona
istotnie ma serce. Walczyła, nie przerywając gry. Gry w umieranie. Wiedział, że ona
chce, aby to zrobił. Przypomniał sobie, że tu nie chodzi o niego, nigdy nie chodziło o
niego. Chodzi tylko o Rachel.
Pchnął. W końcu wyrwało jej się westchnienie. Po ostrzu noża spłynęło coś
mokrego. To wszystko, byli wolni.
CZĘŚĆ
PIERWSZA
1.
Jonathan Stride, skąpany w białej poświacie reflektorów oświetlających most,
czuł się jak duch.
Pod mostem wielkie brązowe błotniste fale wlewały się do kanału, bluzgały na
betonowe filary, a bryzgi wchłaniały z powrotem dwumetrowej głębokości leje. Woda
burzyła się i przewalała sama o siebie, wciskając się z rozszalałego jeziora do
spokojnego portu. Na końcu mola, tam gdzie statki przechodzą przez kanał, delikatnie
jak nitka przez ucho igielne, dwie bliźniacze latarnie morskie wysyłały obracające się
wiązki czerwonego i zielonego światła.
Most sprawiał wrażenie żywej istoty. Gdy wjeżdżały nań rozpędzone samochody,
powietrze wypełniał jękliwy dźwięk, przypominający buczenie szerszeni. Chodnik
wibrował, drżał pod jego stopami. Stride spojrzał w górę, tak jak przypuszczał, że
zrobiłaby to Rachel, na strzeliste stalowe ostrza skrzyżowane nad jego głową. Od
ledwo zauważalnego kołysania kręciło mu się w głowie.
Robił to co zawsze - starał się wczuć w psychikę ofiary, zobaczyć świat jej oczami.
Rachel była na tym moście w piątek wieczorem, sama. Potem - nie wiadomo.
Stride przeniósł uwagę na dwoje towarzyszących mu nastolatków, przytupujących
niecierpliwie, żeby się rozgrzać.
- Gdzie była, kiedy widzieliście ją po raz ostatni?
Chłopak, Kevin, wyciągnął z kieszeni mięsistą rękę. Na jego środkowym palcu
pysznił się ogromny onyksowy pierścień - emblemat liceum. Poklepał mokrą stalową
poręcz.
- Dokładnie tutaj, panie poruczniku. Balansowała na poręczy. Z rozpostartymi
ramionami. Jak Chrystus. - Zamknął oczy, podniósł twarz ku niebu i rozłożył ręce
otwartymi dłońmi do przodu. - O tak.
Stride zmarszczył brwi. Był ponury październikowy wieczór, wiał porywisty wiatr,
a niebo siekło deszczem ze śniegiem niczym kulami karabinowymi. Nie wyobrażał
sobie, żeby ktoś zdołał wspiąć się na tę poręcz i nie spadł. Kevin zdawał się czytać w
jego myślach.
- Ona była naprawdę bardzo zwinna. Jak tancerka.
Stride wyjrzał za barierkę. Wąski kanał był dość głęboki, by mogły się przezeń
przedostać wielkie frachtowce o brzuchach wypchanych rudą żelaza. Jego podstępny
prąd podpowierzchniowy mógł bez trudu wessać ciało i już nie wypuścić.
- Co ona tam, u diabła, robiła?
Dziewczyna, Sally, przemówiła po raz pierwszy, tonem opryskliwym.
- Popisywała się, jak zawsze. Chciała zwrócić na siebie uwagę.
Kevin otworzył usta, wyraźnie chcąc się sprzeciwić, ale zaraz je zamknął. Stride
odniósł wrażenie, że to ich stały temat kłótni. Zauważył, że Sally otoczyła Kevina
ramieniem, a mówiąc, przytuliła go nieco mocniej.
- I co wtedy zrobiliście? - spytał Stride.
- Wbiegłem na most - powiedział Kevin. - Pomogłem jej zejść.
Stride obserwował jak usta Sally skrzywiły się żałośnie, gdy chłopak opisywał
swoją misję ratunkową.
- Opowiedz mi o Rachel - zwrócił się do Kevina.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl