[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zbigniew Włodzimierz FronczekWyznania GrabarzaOd autoraFortuna, wiadomo, kołem się toczy, cud cudowi nierówny, prezent prezentowi.Król Kazimierz Wielki ofiarował kościołowi w Stopnicy głowę Marii Magdaleny. Z czaszki Jana Kochanowskiego hrabia Tadeusz Czacki uczynił prezent dla księżnej Izabeli Czartoryskiej, a w nadwiślańskim Zawichoście święty Mikołaj do dzisiaj podrzuca biedakom kule srebra.Przedstawiono dowody o wyższości butów nad kapeluszem, przypomniano żarty warte braw oraz historię transakcji, w której językiem ze złota zapłacono za wolność siedmiu skazańców.Znajdzie tu Czytelnik opowieści o zawadiakach, rozbójnikach z Czarnohory, spod BeJżyc i ludziach uparcie składających grosz do grosza. Bywało, że z ciężkiej i mozolnej pracy też powstawały fortuny. Wśród licznego grona szczęściarzy był i taki, który o zlocie dowiedział się od konia. Czy to możliwe?Możliwe! Są rzeczy, o jakich nie śniło się właścicielom koni.Praca - rzecz ważna, najważniejsza, ale zawsze trzeba mieć otwarte uszy, serce i oczy. Na wszystkie głosy i znaki. Oto jedno z przesłań zawartych w Wyznaniach grabarza.To także książka o procesach, samosądach, bombach, o zadziwiających przypadkach z życia wielkich mężów, pospolitych włóczykijów, odważnych i pięknych białoglów. Marianna z Łańcuchowa, zwana nadwieprzańską Joanną d'Arc, zgromadziła wieśniaków i z tym pospolitym ruszeniem gminu, uzbrojonym w kosy i widły, dała zdecydowany odpór hordom tatarskim. Ocaliła okolicę, ale oskarżona o czary - niczym Dziewica Orleańska - spłonęła na stosie. Roksolana - dziewczyna z ludu, zwana Fedrą z Rohatyna - okręciła wokół małego palca wielkiego sułtana, a taka Faustyna Morzycka - ubożuch-na nauczycielka, uwieczniona przez Żeromskiego w popularnej Siłaczce - sięgnęła po najprawdziwszą bombę. Wokulski - nie ten z Lalki, lecz szkolny kolega Prusa - ze sznurem ruszył na carski powóz. Świata nie zmienił, życie skończył na katordze, a Bolesław Prus całe życie pozostawał pod wrażeniem czynu szkolnego kolegi. Akcji desperata nie opisał, nazwiskojednak utrwalił! Inni przywołani w tym tomie straceńcy, aby zaprowadzić w świecie jakiś nowy ład i porządek, strzelali do carów w Paryżu, w Petersburgu lub w sufit nadwiślańskiej chaty.Echo tych wystrzałów nadal pobrzmiewa, życie dopisuje do starych historii kolejne puenty, bywa że przewrotne, skrzące się od paradoksów, wywołujące śmiech, choć niekiedy śmiech to przez Izy.Nie brakuje w tych opowiadaniach swoistego liryzmu, pogody, szacunku dla szlachetności, a także podziwu dla oryginałów, filantropów i fantastów, przed którymi autor zawsze uchyla kapelusza.Dużo tu o dobroci, marzeniach. I o odwadze. O odwadze marzenia. Miejcie odwagę być szczęśliwymi. To kolejne przesłanie.Pojawiają się na kartach Wyznań również anioły, diabły, zjawy i upiory.Aniolajeden widział na obrazku, drugi doświadczyłjego pomocy. Diabeł niby nie taki straszny, jak go malują, ale za pomoc każe sobie słono płacić, a z widmami i upiorami sprawa jest tajemnicza. O tym też warto pamiętać. I tyle wyznań grabarza we wstępie.Prima aprilisPoczucie humoru było zawsze w cenie. Nie od dziś się powiada: dobry żart, tynfa wart.Nie wiadomo jednak, kto kogo oszukał po raz pierwszy. Historia zna wiele nazwisk większych i mniejszych żartownisiów. Żarcik należyjednak odróżniać od szyderstwa. Bo historia szyderstw to już inna dziedzina, w której niejednego wyprowadzono w pole, ba, cale grupy ludzi wystawiano do wiatru.Prima aprilis pozostaje tradycyjnym dniem drobnych, frywolnych niekiedy żarcików. Najczęściej bywają to fałszywe informacje, które nie wyrządzają nikomu krzywdy, ot, skłaniają do wykonania zbędnej czynności czy odbycia nadaremnej drogi. W szesnastowiecznej Polsce uważanojuż prima aprilis za starodawny obyczaj.Początków kwietniowego dnia żartów można ponoć upatrywać w rzymskim święcie Cerialiów obchodzonych na początku kwietnia ku czci bogini wegetacji i urodzaju Cerery. Według mitów Pluton porwał do królestwa podziemi Prozerpinę, córkę Cerery. Matka, usłyszawszy wołania o pomoc, podążała w kierunku głosu, niestety, było to ciągle umykające echo.Ale to już nie żart, to szyderstwo. Przed szydercami trzeba się mieć na baczności, ale i na żartownisiów należy uważać.7Bywa, że w pewnych miejscowościach śmieją się z przybyszów, bywa, że mieszkańcy innych miast i miejscowości są przedmiotem kpin i z takich śmieją się przez okrągły rok.W marcu 1921 roku w Zawichoście gruchnęła wieść, że 1 kwietnia przez to urocze nadwiślańskie miasteczko będzie przejeżdżał cesarz Chin. Taką informację zamieściły ponoć gazety. Dziś są w Zawichoście trzy kioski z gazetami. W roku 1921 nie było anijednego. Gazety dostarczała poczta. Ale tylko księdzu i kierownikowi szkoły. W gazecie księdza nie było wzmianki o wizycie cesarza w Zawichoście. W gazetach kierownika również o tym nie napomykano. Ktoś ruszył po gazety do Sandomierza. Nie było daleko. Tylko piętnaście kilometrów w jedną stronę. Poszedł, rzecz jasna, piechotą. Kupił dwie gazety, ale i w nich nic nie znaleziono o zaplanowanej wizycie cesarza nad Wisłą. Ale do wizyty się sposobiono!Dlaczego uwierzono w historię tak nieprawdopodobną?Uważano bowiem, że pokpiwa się z okolicznych wieśniaków, miejscowych Żydów, sąsiadów, ale nie uchodzi w żart gminu wikłać chińskiego cesarza!Świtem 1 kwietnia cała społeczność zawichojska wyległa na główną ulicę. Nie czekano aż tak długo. W samo południe po kocich łbach miasteczka przetoczył się automobil. Za kierownicą szofer w wielkich okularach cyklisty, w skórzanej pilotce, za nim dwójka pasażerów: ona spowita w barwne szale, on w kapeluszu. Oboje w okularach. A więc Chińczycy? Najprawdziwsi!W tamtym czasie, o czym głośno było w okolicy, automobil amerykańskiej firmy Locomobile nabył dziedzic Cichocki z nadwiślańskiego Linowa, położonego pomiędzy Zawichostem a Annopolem. Może więc dziedzic z piękną małżonką przejeżdżali zawichojskim traktem? Nie, nigdy! Cichocki -jak wierzono -jeździł innymi drogami. Przez Zawichost mogli przejeżdżać tylko Chińczycy.Cichocki stał się także bohaterem innego wydarzenia w Zawichoście, którego finał miał także miejsce 1 kwietnia. Otóż wczesną wiosną 1923 roku pojawił się w Wiśle... smok. Wynurzał się w wiślanego nurtu i siał ogromne spustoszenie wśród zawichojskich stad kaczek i gęsi skubiących trawę na nadwiślańskich błoniach. Dziedzic przyjechał do Zawichostu już nie automobilem, lecz konno, w stroju myśliwskim: w pumpach, z flintą, z lornetką na piersi i w zielonym kapelusiku z sójczym piórkiem. Trzema strzałami położył trupem... krokodyla.8Niemożliwe? Faktycznie, fotografa przy tym nie było, celne strzały dziedzica nie zostały odnotowane w żadnej gazecie. Polowanie wydaje się nieprawdopodobne, zbyt fantazyjne. Ale ze swej strony dodajmy, że był to kolejny przypadek zastrzelenia krokodyla na wiślanym brzegu. Pierwszy zdarzył się kilkadziesiąt lat wcześniej w Krakowie. Tam aligatora ukatrupił sam Władysław Anczyc, autor popularnych sztuk ludowo-patriotycznych. Reporterzy byli na miejscu, rzecz dokładnie i barwnie zrelacjonowali dla krakowskich gazet. W Zawichoście łatwiej było o krokodyla w Wiśle niż o dziennikarza. Krakowski aligator umknął z cyrku, ten z Zawichostu też miał prawdopodobnie cyrkowy rodowód. W tamtym czasie w kielecko-radomską trasę wyruszył znany i bogaty cyrk braci Zagórskich. Niewykluczone więc, że bracia cyrkowcy nie doliczyli się w swym zwierzyńcu jakiegoś pieszczocha.Minęło parę lat i dokładnie 1 kwietnia 1927 roku Michał Jaślan, syn powstańca styczniowego, złowił pod Zawichostem ogromnego suma. Gdy z trudem złożono go na chłopskiej furmance, rybi ogon sunął w pyle drogi. Żydowscy handlarze za ten niespotykany okaz nie chcieli zapłacić więcej niż za pięciokilogramowego szczupaka. Rybak obrażony na cały świat na powrót wrzucił rybę w wiślane fale.Niemożliwe?Możliwe. Kilkadziesiąt lat później sławny amerykański pisarz przedstawił w pięknym opowiadaniu perypetie poławiacza, któremu udało się wydobyć z dna morza niezwykłej wielkości perlę. Zmówieni sklepikarze nie chcieli zapłacić więcej niż za przeciętny okaz. Zrozpaczony i poniżony wyrzucił swą zdobycz do morza.Reakcje ludzi w różnych czasach, w różnych miejscach pozostają podobne, często nawet niezmienne. Ich rozpacz jest wszak podobna. Ale ich śmiech brzmijednakowo beztrosko ijednakowo szyderczoGruszka i DoboszCóż łączy tych ludzi?Obaj byli zbójnikami. No, prawdziwym zbójnikiem, znanym wszystkim, był Janosik. Dobosz nie zyskał takiej sławy, ale i o nim śpiewali pieśni. Rabował w Karpatach Wschodnich: na Pokuciu i Bukowinie, tam nazywano go opryszkiem. Gruszka grasował na Lubelszczyźnie, gdzieś między znanymi w świecie Bełżycami, nie mniej sławnym Babinem, starym jak świat Urzędo-wem i pięknym nadwiślańskim Kazimierzem, i też - bywało - rozdawał biednym część tego, co zrabował bogatym. Mówiono o nim zbój, rabuś, huncwot, bandzior. Mówiono - rzecz jasna - gdy nie słyszał. Gruszka miał gest, fantazję, a wiele przypadkówjego życia -jako żywo - przypomina historie z żywota Dobosza.Aleksy Dobosz, którego imię niektórzy wymawiali Ołeksa, uwijał się ze swą zgrają kamratów w latach 1738-1745. Ksiądz Benedykt Chmielowski (1700-1763), autor głośnej sarmackiej encyklopedii Nowe Ateny, mógł być rówieśnikiem Dobosza, ale mógł być też od niego o lat kilkanaście starszy. Jedno nie ulega wątpliwości: wiele o nim słyszał, może się nawet zetknęli, wszak Rohatyn, gdzie Chmielowski był proboszczem, leży niedaleko górnego Prutu i połonin Czarnohory, królestwa Dobosza.10Wspominał Dobosza nie tylko encyklopedysta Chmielowski, opryszek dał się dobrze poznać rodzinie Franciszka Karpińskiego, autora najpiękniejszej kolędy polskiej „Bóg się rodzi" i ciągle popularnej pieśni o Laurze i Filonie „Już miesiąc zeszedł". Poeta Karpiński urodził się w roku 1741 w Hołoskowie, w okolicy sły...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]