[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Mistrzyni
sztuki śmierci

Mistrzyni
sztuki śmierci

ariana franklin

Przekład
MACIEJ NOWAK-KREYER

AMBER

Redakcja stylistyczna
Joanna Egert-Romanowska

Redakcja techniczna
Andrzej Witkowski

Korekta
Renata Kuk
Elżbieta Steglińska

Ilustracja na okładce

© Lessing Archive/Ek Pictures

Opracowanie graficzne okładki
Wydawnictwo Amber

Skład
Wydawnictwo Amber

Druk

Opolgraf SA, Opole

Tytuł oryginału

Mistress of the Art of Death

Copyright © 2007 by Ariana Franklin.
All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2007 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-2900-3

Warszawa 2007. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 40 13,620 81 62

Helen Heller, mistrzyni sztuki przerażania

Prolog

Oto nadchodzą. Słyszymy brzęk uprzęży dobiegający od strony gościń-
ca i widzimy kurz unoszący się ku niebu w ciepły wiosenny dzień.

To pielgrzymi wracający z Canterbury, gdzie spędzili Wielkanoc. Do
płaszczy i kapturów przypięli wizerunki świętego Tomasza, męczennika
w mitrze - mnisi z Canterbury pewnie zarabiają na nich sporo grosza.

Pątnicy stanowią przyjemną odmianę wśród strumienia wozów, któ-
rych furmani i ciągnące je woły są ponurzy i znużeni sianiem i oraniem.
Ci wędrowcy zaś są dobrze odżywieni, hałaśliwi, rozradowani łaską, jaka
spłynęła na nich dzięki odbytej wyprawie.

Lecz jednym z nich, równie wesołym jak reszta, jest morderca dzieci.
Łaska Boża nie spływa na tych, którzy zabijają niewiniątka.

Na czele procesji jedzie kobieta - tęga niewiasta na wielkiej dere-
szowatej klaczy, do zawoju ma przypiętą srebrną pielgrzymią plakietkę.
Znamy ową białogłowę. To przeorysza klasztoru Świętej Radegundy
w Cambridge. Mówi coś. Głośno. Towarzysząca jej mniszka na potul-
nym koniku milczy. Mogła sobie pozwolić tylko na cynowego świętego
Tomasza.

Między nimi podąża wysoki rycerz, sprawnie kierując rumakiem - na
kolczugę włożył tunikę z krzyżem, a więc był na krucjacie. Podobnie
jak przeorysza, wykosztował się, aby kupić srebrną plakietkę. Po cichu
komentuje głośne słowa przeoryszy. Ona tego nie słyszy, ale młoda za-
konnica się uśmiecha. Nerwowo.

Za tą grupą idą muły ciągnące wóz. A na wozie jest tylko jedna rzecz:
prostokątna, nieco zbyt mała jak na miejsce, które dla niej przeznaczo-
no. Rycerz i giermek najwyraźniej jej strzegą. Ową rzecz okrywa sukno
ozdobione znakami herbowymi. Ruch wozu przesunął nieco materiał, od-
słonił róg szkatuły z rzeźbionego złota - dużego relikwiarza albo małej
trumny. Giermek pochyla się na koniu i naciąga sukno, tak że tajemniczy
przedmiot zostaje znowu zakryty.

7

Jest też królewski urzędnik. Jowialny, rosły, zbyt otyły jak na swój
wiek, ubrany jak zwykły monarszy poddany. Czymś się jednak wyróżnia.
Po pierwsze, jego sługa nosi królewską tunikę z wyhaftowanymi lwami
Andegawenów, po drugie, z wypchanej sakwy przy siodle mężczyzny
wystają liczydło i ostra krawędź wagi do pieniędzy.

Jeśli nie liczyć giermka, jedzie sam. Nikt wszak nie lubi poborców
podatków.

Teraz przeor. Poznajemy go po fioletowej komży, jaką noszą wszyscy
kanonicy od Świętego Augustyna.

To przeor Gotfryd z Barnwell, klasztoru Świętego Augustyna, który
razem ze znacznie mniejszym konwentem Świętej Radegundy wznosi się
po drugiej stronie wielkiego zakola rzeki Cam. Zrozumiałe, że on i prze-
orysza się nie cierpią. Zakonnikom towarzyszy trzech mnichów, a także
rycerz -jeszcze jeden krzyżowiec, sądząc po tunice - oraz giermek.

Och, przeor jest chory. Powinien jechać na czele procesji, ale zdaje
się, że jego brzuch - pokaźnych rozmiarów - przysparza mu strasznych
katuszy. Duchowny jęczy, zupełnie ignoruje kleryka z tonsurą, który pró-
buje zwrócić na siebie jego uwagę. Biedak, dopóki nie dotrze do swojego
klasztoru, nikt nie zdoła ulżyć mu w cierpieniu, nie ma nawet gospody.

Mieszczanin o czerwonej twarzy i jego żona - tych dwoje stara się
troszczyć o przeora i udziela rad jego mnichom. Jakiś minstrel śpiewa,
przygrywając sobie na lutni. Za nim jedzie łowczy, z włóczniami i psami
- ogary są równie pstre jak angielska pogoda.

Potem grupa mułów i sług. Zwyczajna, barwna tłuszcza.

Ach, jeszcze coś. Na samiuteńkim końcu procesji. Coś jeszcze bar-
dziej pstrokatego od całej reszty pospólstwa. Wóz z płócienną budą, na
której wymalowano kabalistyczne symbole, a na koźle dwóch mężczyzn,
jeden duży, drugi mały, obaj smagli, głowę i policzki większego okrywa
saraceński turban. Z tyłu wozu siedzi kobieta, niczym chłopka wymachu-
je okrytymi spódnicą nogami. Uważnie przypatruje się każdemu drzewu,
każdemu spłachetkowi trawy, zdaje się zadawać pytania: ,jak się nazy-
wasz?", „czy do czegoś się przydasz?", "jeśli nie, to dlaczego?" Niby
jakiś dworski uczony. Albo wiejski głupek.

Na szerokim poboczu, które dzieli nas od tych wszystkich ludzi (bo
nawet na Wielkim Trakcie Północnym, nawet w owym roku 1171, żadne
drzewo nie rośnie bliżej drogi niż na odległość strzału z łuku, tak by nie
dawać schronienia rabusiom), stoi mała przydrożna kapliczka, zwyczajna
wiejska rzeźba poświęcona Maryi Dziewicy.

Niektórzy jeźdźcy szykują się już, żeby minąć ją z ukłonem i po-
zdrowieniem dla Najświętszej Panny, przeorysza jednak robi cały pokaz,

8

wzywa pachołka, by pomógł jej zsiąść z konia. Następnie wlecze się po
trawie, klęka i głośno się modli.

Jeden po drugim, nieco niechętnie, przyłączają się do niej pozosta-
li. Przeor Gotfryd przewraca oczyma i jęczy, kiedy pomagają mu zsiąść
z konia.

Nawet ta dziwna trójka schodzi z wozu, pada na kolana, chociaż
ukryty z tyłu smaglejszy mężczyzna zdaje się kierować swoje modlitwy
na wschód. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, skoro po traktach Henry-
ka II bezkarnie wędrują Saraceni i inni bezbożnicy.

Usta mruczą modlitwy do świętej, ręce kreślą niewidzialne krzyże.
Bóg, choć zapewne z bólem, pozwala, aby dłonie, które oprawiały ciała
niewiniątek, pozostały czyste.

Cała kawalkada, już z powrotem na wozach i koniach, rusza ku
Cambridge. Rozmowy cichną wśród skrzypienia furmanek ze zbożem
i poćwierkiwania ptaków.

Jednak my mamy teraz w rękach kłębek nici, która poprowadzi nas
prosto do owego zabójcy dzieci. Aby ją jednak odwinąć, musimy cofnąć
się w czasie o dwanaście miesięcy...

Rozdział I

Anglia, rok 1170

Do roku krzyku. Król krzyczał, aby uwolnić go od jego arcybiskupa.
Mnisi z Canterbury krzyczeli, kiedy rycerze monarchy rozbryzgali mózg
arcybiskupa na posadzce jego katedry. Papież krzyczał, aby król odpra-
wił pokutę. Angielski Kościół krzyczał triumfalnie - teraz miał już króla
w garści.

A gdzieś daleko, w Cambridgeshire, krzyczało dziecko. Krzyczało
przenikliwym, cieniutkim głosikiem, który jednak zajął ważne miejsce
między innymi krzykami.

Najpierw w owym krzyku brzmiała nadzieja. Był sygnałem, który
oznaczał: „chodź i zabierz mnie, boję się". Albowiem aż do teraz dorośli
trzymali dziecko z dala od niebezpieczeństw, odciągali od pszczelich uli,
bulgoczących kociołków i paleniska kowala. Dorośli po prostu musieli
być gdzieś blisko. Zawsze byli.

Słysząc ten dźwięk, sarny pasące się na łące zalanej księżycowym
światłem uniosły głowy i popatrzyły uważnie - ale to nie żadne z ich
młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół ruchu, z uniesioną łapą,
aby nasłuchiwać i upewnić się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo.

Gardło, z którego wydobył się krzyk, było za małe, a jego właści-
ciel znalazł się w miejscu zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyjść
z pomocą. Krzyk się zmienił: pojawiło się w nim niedowierzanie, z owe-
go zdumienia stał się cienki, piszczący niczym myśliwski gwizdek wzy-
wający psy.

Sarny uciekły, rozpierzchły się między drzewami, białe kuse ogony
niczym kamienie domina poleciały w mrok.

Teraz krzyk stał się błaganiem, może skierowanym do oprawcy, może
do Boga. „Proszę, nie, proszę, nie". Potem złamał się, przechodząc w mo-
notonny jęk agonii i utraty nadziei.

11

Dźwięk wreszcie ucichł, a jego miejsce znów zajęły zwyczajne od-
głosy nocy - wietrzyk szumiący w krzakach, pomrukiwanie borsuka,
setki cichych krzyków małych ssaków i ptaków, ginących w paszczach
drapieżników.

W Dover ponaglany starzec spiesznie przemierzał zamek, z szybko-
ścią, która zadziwiała przy jego reumatyzmie. W ogromnej zimnej wa-
rowni echem odbijały się gwałtowne dźwięki. Mimo szybkiego tempa
starca przenikał chłód - może dlatego, że się bał. Dworzanin prowadził
go do człowieka, którego bali się wszyscy.

Mijali kamienne korytarze, otwarte drzwi, za którymi czasem było światło
i ciepło, rozlegały się rozmowy i dźwięki wioli, a czasem drzwi pozostawały
zamknięte, by ukryć to, co starzec wyobrażał sobie jako bezbożne sceny.

Ich przemarsz sprawiał, że zamkowa służba chowała się po kątach
albo zmykała z drogi; zostawiali za sobą szlak upuszczonych tac, rozla-
nych nocników i rzucanych pod nosem, pełnych urazy przekleństw.

Jeszcze ostatnie, kręcone schody i już znaleźli się na długiej gale-
rii, w której ustawiono pod ścianami pulpity i jeden wielki stół o blacie
przykrytym zielonym suknem, podzielonym na kwadraty. Porozkładano
na nich stosy żetonów. W pomieszczeniu było mniej więcej trzydziestu
klerków, skrzypiących piórami po pergaminie. Po drutach liczydeł śmiga-
ły i klikały kolorowe kulki, unosił się nad tym zgiełk, niczym nad polem
pełnym sztucznych świerszczy.

W owym miejscu odpoczywał tylko jeden człowiek, siedzący na
okiennym parapecie.

-              Przybył Aaron z Lincoln, panie - oznajmił szambelan.

Aaron z Lincoln przyklęknął na obolałe kolano i dotknął czoła pal-
cami prawej dłoni, następnie pełnym szacunku gestem wyciągnął dłoń
wnętrzem ku mężczyźnie na parapecie.

-              Wiesz, co to jest? - zapytał mężczyzna.

Aaron niezgrabnie obejrzał się za siebie, popatrzył na olbrzymi stół.
Nie odpowiedział. Wiedział, co to jest, pytanie zadane przez Henryka II
było czysto retoryczne.

- Nie służy do zabawy, to pewne - powiedział król. - To szachow-
nica. Każdy z tych kwadratów odpowiada jednemu z moich angielskich
hrabstw, a żetony na nich pokazują, ile każde z nich powinno oddać do
królewskiego skarbca. Wstań. - Chwycił starca i zaprowadził go do stołu,
wskazując jeden z kwadratów. - To Cambridgeshire. - Puścił Aarona.
- Aaronie, użyj swojej wielkiej wiedzy o pieniądzach i powiedz mi, jak
myślisz, ile jest tu żetonów?

12

-          Za mało, panie?

-          W rzeczy samej - odparł Henryk. - Dochodowe hrabstwo Cambridge.
Zazwyczaj. Nieco płaskie, ale wytwarza pokaźną ilość ziarna, bydła i ryb
i wpłaca niemałe sumy do skarbca. Zazwyczaj. Mieszka w nim sporo Ży-
dów, którzy też wpłacają niemałe sumy. Zazwyczaj. Zatem rzekłbyś, że
liczba żetonów nie równa się jego rzeczywistemu bogactwu?

Raz jeszcze starzec nie odpowiedział.

-              A czemuż tak jest? - zapytał Henryk.

Aaron tym razem się odezwał, zmęczonym głosem:

-          Domyślam się, mój panie, że to przez te dzieci. Śmierć dzieci jest
zawsze opłakiwana...

-          Zaiste, jest. - Król podźwignął się na krawędź stołu, tak aby móc
majtać nogami. - A kiedy staje się sprawą ekonomii, jest już czymś kata-
strofalnym. Mieszkańcy Cambridge buntują się, a Żydzi... Gdzie oni są?

-          Skryli się na zamku, panie.

-          Raczej w tym, co z niego zostało - zgodził się Henryk. - Tam rze-
czywiście są. Na moim zamku, jedząc moją strawę z mojej łaski i wyda-
lając ją od razu, bo srają ze strachu. A to wszystko znaczy, Aaronie, że nie
zarabiają dla mnie żadnych pieniędzy.

-          Nie, mój panie.

-          A zbuntowani chłopi spalili wschodnią wieżę zamku, w której były
wszystkie dokumenty o długach należnych Żydom, a przez to należnych
mnie, nie wspominając już o aktach danin. Albowiem wierzą oni, że Ży-
dzi torturują i zabijają ich dzieci.

Po raz pierwszy, wśród grzmotu werbli dudniących w głowie starca
jak na egzekucję, rozległ się świst nadziei.

-          Ale ty nie, panie?
- Co ja nie?

-          Nie wierzysz, że to Żydzi zabijają dzieci?

-              Ja tego nie wiem, Aaronie - łagodnie odparł król. Nie odrywając
...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl