[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALAN DEAN FOSTER
LODOWY KLIPER
Tytuł oryginału: Icerigger
Trylogia: Tran-ky-ky tom 1
Przełożyła: Anna Wojtaszczyk
Data wydania polskiego: 1998
Data wydania oryginalnego: 1974
ROZDZIAŁ I
Niewiele brakowało, a tym razem, za czwartą próbą, facet grzmotnąłby głową w zakrzywiony, gwiaździsty sufit w barze Antaresu. Zresztą może była to piąta próba. Kilku z bardziej wymownych gości tego luksusowego baru dało wyraz swojemu rozczarowaniu. Kiedy się wyprostował – a w ostatnich minutach rzadko się to zdarzało – miał niemal dwa metry wzrostu. Znający się na rzeczy właściciel sklepu z galanterią męską oceniłby pewnie jego wagę na jakieś dwieście kilo. Naturalnie nie wliczając gorzały, którą facet wlewał w siebie z fantastyczną szybkością. To, że w ogóle udało mu się zbliżyć do sufitu z imitacją ziemskiego nieba, należało przynajmniej częściowo przypisać jego potężnej budowie.
Ruszał z drugiego końca pomieszczenia, ciężko jak słoń rozpędzał się w kierunku baru, wskakiwał na wypolerowaną ladę z klonowego drewna i z tej platformy startowej o pięknym rysunku słoi wzbijał się w kierunku sufitu. Prostował rękę, wyciągał się, usiłował za coś się złapać i opadał w powodzi plastikowych butelek, szklanek i mieszadełek do drinków. Następnie oganiał się od wymachującego na wszystkie strony rozwścieczonego barmana-robota, który był już na krawędzi elektronicznego rozstroju nerwowego, zataczając się wracał między stoliki i ponawiał próbę.
Właśnie z trudem podniósł się na nogi, wlał w siebie haust tego czegoś, co aktualnie pił, i niepewnie ruszył na pozycję startową. Przyglądający mu się kibice, elegancko ubrani i raczej młodzi, wiwatowali i zagrzewali go do czynu. Ogarnęła ich gorączka sportowa. Nie przestawali zawierać zakładów. Czy się w końcu zabije, spadając na ten swój zalany łeb, piąty (a może szósty już) raz? A może tylko straci przytomność, jak uda mu się wreszcie łbem rąbnąć w sufit?
Po kopule sunęły trójwymiarowe kumulusy, tłuste i wełniste. Wyglądały całkiem jak prawdziwe, ale były to tylko projekcje, przemyślnie wyświetlane na hartowanym duramiksie. A chociaż ten osobisty brat kangura wyraźnie nie miał w głowie nic prócz kości, to w bliższym kontakcie z delikatnymi chmurkami musiały wygrać te ostatnie.
Gdzieś na tyłach sali zaczął się ruch. Pierwszy oficer i dwóch niższych stopniem inżynierów Antaresu podskakiwało jak szmaragdowe korki wśród roześmianych, klaszczących hazardzistów i oburzonych, ale zaintrygowanych gości. Przez ostatnie piętnaście minut mieli jeden jedyny cel w życiu: uspokoić tego galopującego, wielkiego, starego małpoluda z jak najmniejszą szkodą dla siebie i dla majątku kompanii. Jak dotąd ich usiłowania spełzły na niczym. Więcej, zaczęto się z nich już trochę podśmiechiwać. A pierwszemu oficerowi, który był człowiekiem wykształconym i większość czasu pracy spędzał na planowaniu manewrów nadbiegowych i manipulowaniu polem grawitacyjnym małej, sztucznej masy słonecznej, nie wydawało się to ani odrobinę śmieszne. Tak naprawdę miał już tego po dziurki w nosie.
Nie ma co zaglądać jeszcze raz do regulaminu. Przepisy kompanii wyraźnie zabraniały strzelać do pasażera, który zapłacił za przejazd, bez względu na to, jak by się obrzydliwie zachowywał. Tymczasem każda z dotychczas zastosowanych metod zakończyła się fiaskiem. Jednemu z inżynierów ten rozpędzony akrobata przyłożył celnie stalową pięścią. Oficer otarł dolną wargę i zastanowił się głęboko, czyby nie rozwalić krzesłem łba temu człekokształtnemu moczymordzie. Zawsze mógłby później zwalić to na działanie w afekcie. I niech się wypchają emeryturą.
– Rozstąpcie się chłopcy. Znowu leci.
Kandydat na Ikara ponownie wystartował w kierunku baru; wymachiwał na pół opróżnioną butelką Heepu Uriasza z niepowszednią wytrzymałością wył na całe gardło i z każdym krokiem nabierał szybkości. Ze zręcznością zdumiewającą u kogoś lak starego i tak zalanego wybił się wysoko i jednym susem wskoczył na ladę. Leciał w górę, coraz wyżej i wyżej, z rękami wyciągniętymi w stronę sufitu. O włos minął się zjedna z płynących po pseudoniebie pseudochmurek. Z drugiej strony baru dobiegł wcale udany i swojski już łomot. Plastikowe dzbanki i nietłukące się szkło połączyły się ze sobą w tęczową fontannę i spłynęły na podłogę. W tłumie kibiców pieniądze przechodziły z rąk do rąk.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i pierwszy oficer zdecydował się na nowe podejście do sprawy. Spróbuje perswazji. Poza tym ten facet jeszcze się nie podniósł. Może sobie kark skręcił. To by wszystkim zaoszczędziło mnóstwo kłopotów. Skinął na inżynierów, na paluszkach podszedł do szpetnie porysowanej klonowej lady i ostrożnie zajrzał na drugą stronę.
Niestety.
To prawda, że faceta na chwilę unieruchomiło, jako że spadł na mechaniczny bar, czasowo nieczynny, ale parskał i mamrotał z przerażającą energią.
– Proszę pana, odwołuję się do pana morale. Publiczne upijanie się jest aż nadto naganne. Jeszcze gorsze jest to, że skasował pan wieczorne obroty baru, nie mówiąc już o samym barze. Ale fakt, że w przestrzeni kosmicznej nie zważa pan na upomnienia załogi statku, może być potraktowany jako zniewaga. Czy obraziliśmy czymś pana?
Przez chwilę mężczyzna jakby czegoś szukał na podłodze, wreszcie wyglądało, że znalazł – własne nogi. Chwiejnie na nich stanął, mniej więcej się wyprostował, położył dwie olbrzymie pięści na blacie i pochylił się do przodu.
– Obrazić mnie? OBRAZIĆ MNIE!
Oficer uchylił się od oparów alkoholu i taktownie odwrócił głowę. To byłaby czysta samoobrona. Chyba mogą tego człowieka sprzątnąć! Nie ulega wątpliwości, że jest łatwopalny i stanowi realne zagrożenie dla statku.
Oczy mężczyzny błądziły, aż trafiły na butelkę, którą ściskał mocno w jednej łapie. Wychylił połowę z tego, co w niej pozostało.
– Obrazić mnie! – wybełkotał znowu. – Słuchaj no, ty brukowe zagrożenie dla nawigacji. To pieskie nasienie, które tam siedzi – tu machnął wielkim, sękatym paluchem w kierunku szczególnie zadowolonego z siebie, młodego hazardzisty – ten świński szczylek twierdzi, że więcej wie o pozygrawitacji niż ja. Niż ja. JA! Wyobrażasz to sobie?
– Nie jestem pewien – odparł oficer. Odczuwał pewne trudności przy śledzeniu toku myślenia swojego rozmówcy. Może miała z tym coś wspólnego lokalna zmiana atmosfery. Dwaj inżynierowie chyłkiem przesuwali się na jedną stronę baru. Jeżeli uda się i ta kreatura nie przestanie mówić...
– Najzadokładniej – powiedział mężczyzna i czknął. – Tak więc zajęci jesteśmy eksperymentem naukowym, żeby ten problem rozwiązać raz na zawsze. Nie jesteś chyba jednym z tych antydoświadczalników, chłoptasiu, co?
– Dobry Boże, nie – przyznał, nawet szczerze, oficer.
– No. Trochę policzyliśmy, jakie będzie pole statku, rozumiesz? I zgodnie z moimi wyliczeniami powinienem móc dotknąć dachu.
– Tego nad naszymi głowami?
– No, właśnie tego. Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, koleś. Rozumiesz teraz, co robię, co?
– Oczywiście. – Inżynierom jeszcze troszkę brakowało do zajęcia pozycji. – Ale chociaż jestem pewien, że zna się pan na obliczeniach, ten młody facet, którego mi pan pokazał, to syn dobrze znanego żeglarza, a sam jest czymś w rodzaju międzyplanetarnego sprintera. Niewykluczone, że wie, o czym mówi.
Wpatrzył się w rozwichrzone jak od wybuchu białe włosy, otaczające głowę imponującą aureolą, w wielki, zakrzywiony jak dziób nos, w brodę przypominającą obuch topora, w czarne jak smar oczy pod nawisłymi brwiami i w złoty kolczyk w prawym uchu. Ale na obnażonych rękach mężczyzny włosy były jasne, a na opalonej twarzy mniej dostrzegł zmarszczek, niż wydawało mu się na pierwszy rzut oka. Z tym, że te, które już tam były, to były zmarszczki-kaniony, istne wąwozy. Nie budziło to też wątpliwości, że najpierw powstał nos, jak u Bergeraca, a potem dookoła niego została skonstruowana twarz, z kawałków i odłamków poprzyszywanych to tu, to tam. Zmarszczki leżały schludnie na swoich miejscach, jak szwy na skórze.
– Natomiast nie całkiem jestem pewien – kontynuował oficer – kim pan jesteś. – A sąd na pewno będzie chciał to wiedzieć, pomyślał.
Przez chwilę wydawało mu się, że jego rozmówca ma może jakiś atak, bowiem wciąż trzymając zaciśniętą w dłoni butelkę, potrząsnął pięścią najpierw w kierunku pierwszego oficera, a potem ogólnie w kierunku całego baru.
– Na Zastępy Niebieskie i na Końską Głowę, jestem Skua September, oto kim jestem! I że się tak wyrażę, biję na głowę w piciu, bijatyce, lataniu, spaniu, żarciu, pieprzeniu, wyścigach, gadaniu, wrzaskach i kochaniu każdego innego człowieka czy stworzenia na tym końcu Spiralnego Ramienia!
September wydawał się mieć ogromną ochotę na kontynuowanie tej wyliczanki swoich wątpliwych zalet, aż do najbliższych obchodów milenijnych. Jego tyradę przerwało jednak godne brontozaura czknięcie, po którym na chwilę w barze zapanowała ogólna konsternacja. W tym momencie obydwie niższe szarże równocześnie zaatakowały go od tyłu, w wyniku czego powstałe menage a trois zwaliło się na podłogę przed ladą. Jeden z inżynierów złapał za butelkę pełną złotolitego czegoś tam i zamachnął się nad głową Skuy. Ale pierwszy oficer wyciągnął rękę i powstrzymał go.
– Nie trzeba, Evers. Leży obojętnym bykiem.
Po raz pierwszy na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Potem przerwały ją uprzejme oklaski jednej pary dłoni. Oficer odwrócił się do syna żeglarza, który ich wszystkich oklaskiwał... czy z szacunkiem, czy z sarkazmem, tego nie potrafił powiedzieć.
– Brawo – zaćwierkał playboy.
* * *
Cisza była jak makiem zasiał. Ludzie musieli chyba siedzieć, jak myszy pod miotłą. Stwierdzenie to było słuszne, ale porównanie niewłaściwe, myślał sobie Ethan Frome Fortune, sunąc na tyły pasażerskiej kopuły. Myszy i szczury nie umiały przechytrzyć regulaminu lotów międzygwiezdnych. Och, potrafiły dostać się na pokład wahadłowców, a stamtąd na statek i na początku były nawet z nimi problemy.
A potem ktoś wpadł na sprytny pomysł, żeby w części pasażerskiej wyłączać na pół godziny pole pozygrawitacyjne. Jeden człowiek pływał po pomieszczeniach z siatką i zbierał zamroczone szkodniki; w ten sposób problem mieli z głowy aż do następnego portu. No i dobrze, dumał z ironią Ethan. Gdyby gryzonie były w stanie się przystosować, to może musiałby w imieniu swojej kompanii handlować łapkami na myszy. Tymczasem był przecież umiarkowanie wziętym sprzedawcą towarów luksusowych Domu Kupieckiego Malaiki, a więc na składzie miał raczej wysadzane klejnotami drobiazgi, perfumy i przyrządy mechaniczne misternej roboty o wysokiej cenie. Ozdobione klejnotami łapki na myszy nie sprzedawałyby się najlepiej.
Minął małe okienko obserwacyjne, zatrzymał się, żeby popatrzeć na planetę wirującą ociężale pod nimi. Tu, na tyłach przedziału pasażerskiego, takich okienek było mniej, ale i mniej było tu pasażerów. Przyszedł, bo zmęczony już był idiotyczną paplaniną, a nikomu z tego tłumu nie uda się niczego sprzedać hurtem.
Większość Tran-ky-ky pogrążona była jeszcze w ciemnościach. Pewnie to zbieg okoliczności, że obrócona była stroną nocną do orbitującego wokół niej w porze snu statku. Ethan był chyba jedynym nie należącym do załogi człowiekiem, który wyszedł z kabiny.
Jutro poleci wahadłowcem na dół, chociaż szansę zrobienia jakiegoś interesu są mizerne. Znaczy to, że będzie musiał jakoś wytrzymać towarzystwo gromady turystów. No cóż, rozpychanie się łokciami też jest częścią istnienia, obojętnie pod jakie prawo się je podciągnie.
Tran-ky-ky była, metaforycznie mówiąc, przystankiem na żądanie na trasie Antaresu. Gigantyczny międzygwiezdny transportowiec pozostanie dzień czy dwa w pobliżu planety, a większość tego czasu zajmie transfer ładunku dla jedynej thranxludzkiej placówki działającej na posępnej powierzchni planety.
Fakt, że ta placówka została nazwana w języku teranglo niekoniecznie oznaczał, że odkrywcami świata byli ludzie. Załoga mogła być mieszana albo czysto thranxyjska. Ale bardziej prawdopodobna była ta pierwsza możliwość. Żaden thranx, a z natury miały one dobrze w głowie, nie nazwałby prawdopodobnie placówki Wspólnoty Dętą Małpą. Poza tym dla tych kochających skwar owadów leżący w dole glob byłby czymś gorszym niż porządna porcja lodowatego piekła w najlepszym gatunku.
Słońce padało jedynie na mały skrawek planety, tworząc na jej skraju jaskrawy, niemal boleśnie biały półksiężyc. Przypomniały mu się wiadomości z infotaśmy, dotyczące tej ciemnej kuli. Tran-ky-ky znajdowała się na obrzeżach zasiedlanych terenów thranxludzkich i odkryta została niedawno. Oznaczało to wiele różnych ważnych rzeczy, ale także i to, że stanowiła nowe terytorium dla rozmaitych gorliwców, takich jak on sam, nie została jednak zaklasyfikowana jako potencjalna kolonia. Ludzie mogli na niej żyć i jakoś żyli w Dętej Małpie, ale planeta była bardzo niegościnna. Nie była to żadna Nowa Riwiera! Poza tym została oznaczona symbolem 4-B. Oznaczało to, że zamieszkuje ją rasa tubylców o przyzwoitym potencjale intelektualnym, żyjących na etapie technologicznym poprzedzającym wiek pary, a może nawet jeszcze wcześniejszym.
Jeśli chodzi o topografię, planeta mogła się poszczycić kilkoma niewielkimi kontynentami, a właściwie obszernymi wyspami i tysiącami małych wysepek. Niektóre były przyzwoicie płaskie jak Asurdun, na której leżała Dęta Małpa, inne urwiste, pochodzenia tektonicznego. Wszystkie były rozproszone po płytkich morzach planety, w permanencji zamarzniętych na głębokość dochodzącą w niektórych miejscach nawet do trzech kilometrów, a w innych zaledwie do dziesięciu metrów.
Grawitacja około 0,92 standardowej ziemskiej, doba około dwudziestu standardowych godzin, odległość od słońca – zbyt wielka. Na tej uroczej, wypoczynkowej planecie, myślał sobie z sarkazmem, temperatura na równiku dochodziła do balsamicznych trzech stopni Celsjusza powyżej zera. Istna fala upałów w Dętej Małpie. Średnia temperatura utrzymywała się około minus piętnastu, a niekiedy nocą opadała do absurdalnych minus dziewięćdziesięciu stopni. A jak się człowiek ruszył gdzieś dalej od równika, dopiero zaczynało się robić chłodno.
O tak, to uroczy przystanek w podróży po wystrzępionych, obdartych rąbkach cywilizacji! Innym komiwojażerom wyznaczono trasy po terytoriach takich jak bliźniacze, rozrywkowe planety Balthazar i Beersheba, a nawet po samej Ziemi. A Ethan Fortune? Zawsze odwrócony plecami do cieplutkich, wewnętrznych światów Wspólnoty, szperający za swoją marżą niepewnie, skromniutko po różnych pustkowiach i zakazanych dziurach. Wariat!
Och, miało to pewne dobre strony. Na przykład bardzo dobrze zarabiał. I wciąż jeszcze nie przekroczył trzydziestki. Bez wątpienia lada dzień ktoś w głównym biurze zwróci uwagę na jego niewiarygodne, zdumiewające osiągnięcia w tych niemożliwych warunkach. Może wtedy dadzą mu coś, co by lepiej pasowało do jego wyjątkowych uzdolnień. Na przykład szukanie nabywców na kosztowną chuć-bieliznę wśród osławionych ekdyzjastek Świata Przegranych czy świeżo upieczonych debiutantek Nowego Paryża.
Zamrugał oczami, odwrócił się od hipnotyzującego bielą sierpa i starał się zmusić do skupienia się na bardziej prozaicznych rozważaniach. Na przykład, jak wytłumaczyć tubylcom działanie przenośnego asandyjskiego grzejnika katalitycznego, model delux. Infotaśma dała mu praktyczną znajomość języka – zawsze przygotowywał się na każdy nowy świat tak sumiennie, jak się dało – ale niewiele było na niej takich decydujących o wszystkim rodzynków, jak lokalne zwyczaje czy niuanse dotyczące handlu. Tran-ky-ky była tak nowym światem, że dostępne taśmy dotyczyły wyłącznie podstawowych faktów i niczego więcej. Na badania antropologiczne przyjdzie czas później. Tak więc zakres jego działań będzie ograniczony.
Ale przynajmniej jednej pozycji ze swojej listy powinien się pozbyć w całości. Te asandyjskie grzejniki produkowane były na Amropolousie i stanowiły istny cud mocy i miniaturyzacji. Nawet w trańskim klimacie jeden z takich kieszonkowych grzejników będzie w stanie utrzymać plażową temperaturę w sporych rozmiarów pokoju. A ponieważ tubylcy zaadaptowali się do krańcowo niskich temperatur, taki asandus powinien u nich funkcjonować bez końca. Wystarczy podkręcić termostat na zero i niech dziadziuś i dzieciaki pławią się w luksusie.
Na powierzchni Tran-ky-ky prędkość wiatru dochodziła do trzystu kilometrów, co powodowało, że zimno było doprawdy aż niedorzecznie przenikliwe. Jeżeli jakiś człowiek utknąłby tam bez zabezpieczenia i nie miał przy sobie urządzenia typu asandus, mógłby później służyć wyłącznie jako dekoracyjna rzeźba lodowa. Do niczego innego by się nie nadawał.
Zresztą pewnie i w samej placówce znajdzie się parę osób, które z radością powitają mały, luksusowy grzejniczek, który można wziąć ze sobą na skuter. Najprawdopodobniej niezbyt często zdarza im się oglądać towar tej klasy. Jeżeli tylko uda mu się powstrzymać dygotanie rąk, kiedy będzie nastawiał termostat...
Pogrążony całkowicie w rozmyślaniach o wspaniałych perspektywach sprzedaży skręcił za róg i trafił na żywy obraz, który mu się wcale nie spodobał.
Pięć osób skupiło się wokół wejścia do szalupy ratunkowej. Wyżej wymienione wejście było otwarte, co nie powinno mieć miejsca. A może on chwilowo zapadł na głuchotę, a tymczasem rozpoczęły się ćwiczenia ratunkowe? Słyszał, jak wali mu serce. No, uszy ma w porządku, ale informacja wzrokowa do kitu. Niewątpliwie, musi mieć jakieś problemy z oczami, bowiem dwóch z tych ludzi wymachuje z pijacką nonszalancją laserami. Jeden z bandytów, niski facet o łasicowatej twarzy, cierpiący chyba na poważny przypadek epilepsji palcowej, celował swoim laserem w starszego pana, który usiłował się dzielnie trzymać, zacny ten człowiek ubrany był w wyśmienicie skrojony garnitur z jaskrawoszmaragdowej emeraldyny, nałożony na ciemnolazurową koszulę z żabotem. Na lewo od tego wytwornie odzianego sześćdziesięciolatka stał drobny, nieśmiało wyglądający człowieczek i patrzył na laser tak, jak gdyby zastanawiał się, czy nie rzucić się na jego właściciela.
Drugi z bandytów to był kawał chłopa o płaskiej twarzy, zębach zabarwionych na wszystkie kolory tęczy i potężnych bicepsach. W chwili, o której mowa, usiłował poradzić sobie ze swoim laserem i opanować jakoś kłębek drącej się i drapiącej kobiecości, chyba rodzaju ludzkiego. Tylko chyba, bo wyglądało na to, że kłębek ma osiem nóg i dwanaście rąk i wszystkimi naraz wymachuje. Dobiegające gdzieś ze środka kłębka przekleństwa były jednak niewątpliwie w języku teranglo. Kilka z nich doszło do uszu Ethana, który spiekł raka. Opryszek również klął, jego basso profondo – a właściwie profano – stanowiło melodyjny kontrapunkt dla głosu dziewczyny. Ethan ciekaw był, jak też ona wygląda. Miotała się tak, że nie sposób było coś dostrzec.
Jego uwagę przyciągnął znowu łasicowaty, który mówił do starszego pana.
– Nie mam zamiaru ci powtarzać, du Kane! Chcesz, żebyśmy cię stuknęli? – Ręka, którą trzymał promiennik, lekko drżała. – Wsiadaj do szalupy, ale już! – Nerwowe spojrzenie na zegarek. Żaden z bandytów nie zwracał uwagi na drugiego z więźniów.
– No cóż, nie jestem pewien... Nie chciałbym wam sprawiać kłopotów, ale tak trudno jest już przypomnieć sobie, co właściwie należy zrobić. Może lepiej poczekam...
Łasicowaty aż ręce wyrzucił w górę i wzrok podniósł, szukając pomocy w niebiosach i nie zwracając uwagi na to, że we wszechświecie położenie niebios zależało tylko od chwilowego ustawienia statku.
W tej chwili wielkie chłopisko wrzasnęło: „Auć!” w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Bez zastanowienia upuściło dziewczynę na podłogę. Ta przeturlała się od twardego lądowania i powoli usiadła. Klęła teraz ciszej, ale nie mniej oryginalnie. Ethan troszkę podupadł na duchu. Dziewczyna musiała ważyć co najmniej ze sto kilo, a nie była jakoś wyjątkowo wysoka.
– Ugryzła mnie – powiedział duży zaskoczony. Zaczął ssać swój uszkodzony paluch. – Słuchaj no, du Kane. Zaczyna nam brakować czasu. Już nic na to nie możemy poradzić. Najpierw pokazała się ta krewetka – pokazał na nieśmiałego, który wciąż im się uważnie przyglądał – a teraz ty się musisz zapierać. Nic ci to nie pomoże.
– No cóż, sam nie wiem... – powiedział z wahaniem du Kane.
Poszukał oczami dziewczyny.
– Nie ruszaj się, ojcze. – Podniosła wzrok na dużego i Ethan zauważył, że z tej pulchnej twarzy patrzy dwoje zaskakująco zielonych oczu. – Jeżeli uderzysz ojca, prawdopodobnie go zabijesz... jest już stary. Skończcie z tym idiotyzmem. Dopilnuję, żeby was nie zastrzelono, przynajmniej nie od razu. A ojciec nie wniesie oskarżenia. Ma za dużo roboty, żeby interesować się takimi szumowinami jak wy.
Du Kane! Teraz wiedział już, skąd ich zna... ależ ona naiwna... liczy na kruche zdrowie ojca... co za ryzyko. Hellespont du Kane był prezesem Rady Kurita-Kinoshita Ltd. Produkowali wiele rzeczy, między innymi napędy dla statków międzygwiezdnych. Powiedzieć, że był bogaty, to tak jakby stwierdzić, że klimat leżącej pod nimi planety nieco odbiega od tropików. O kim jak o kim, ale o nim można było niewątpliwie powiedzieć, że jest nadziany.
Ethan był dobrym handlowcem, szybko więc połapał się w sytuacji i podzielił aktorów na dwie grupy. Dwóch porywaczy, dwoje porywanych i jeden niewinny przechodzień, który wpadł w pułapkę. Ciekaw był, czemu tego człowieczka nie zastrzelili.
Pytanie to przestało być tylko czysto akademicką ciekawostką, ponieważ wielkie chłopisko z obolałym kciukiem wpatrywało się teraz prosto w niego. I kiedy Ethan gapił się w lufę promiennika, przyszło mu na myśl, że nieco za dużo czasu poświęcił na obserwowanie, a nieco za mało na ulatnianie się z miejsca akcji. Cofnął się o krok.
– Idę do wnęki bagażowej numer trzy... przepraszam, że przeszka...
– Czekaj no, ty odpadku. – Duży odwrócił się do swojego partnera. – I co teraz, Walther?
– No nie, na Ramę, jeszcze jeden! Czy wszyscy na tym statku prowadzą nocny tryb życia? – Jeszcze jedno spojrzenie w kierunku przegubu. – Musimy się stąd wynosić. Zabieraj go na razie, Kotabit. Whitting wyraźnie mówił, żeby nie zostawiać żadnych szczątków.
Ethanowi wcale nie podobało się to, że nazywają go „szczątkiem”. Brzmiało to jak jawna groźba. Na razie jednak wpadł.
– Ty, przechodź tam – rozkazał Walther, gestykulując promiennikiem w kierunku pozostałych jeńców.
– Słuchajcie, ja naprawdę nie mogę do was dołączyć. Za pół godziny mam bardzo ważną naradę handlową i...
Walther wytopił niewielką dziurkę w pokładzie między nogami Ethana, który już nie ociągając się ruszył i stanął obok człowieczka, na lewo od du Kane’a. Człowieczek poprawiał sobie chyba szkła kontaktowe.
– Czy to naprawdę porwanie? – zapytał Ethan, kiedy dwaj bandyci zaczęli się naradzać.
– Obawiam się, że tak, przyjacielu. – Człowieczek akcentował słowa miękko, wyrażał się precyzyjnie. – Z formalnego punktu widzenia można by nas uznać za współsprawców zbrodni głównej. – Mówił jak nauczyciel pouczający klasę.
– Obawiam się, że wszystko się panu pomieszało – poprawił go Ethan. – Współsprawcą, jest ktoś, kto pomaga i nakłania do przestępstwa. Pan i ja jesteśmy ofiarami, a nie współsprawcami.
– Wie pan, to wszystko zależy od punktu widzenia.
– Do szalupy, wszyscy! – ryknął Walther nie troszcząc się już o to, czy ktoś go usłyszy.
– A może damy każdemu po głowie? – zapytał Kotabit.
– Słyszałeś, ty tłuściochu... to niebezpieczne. Zwłaszcza przy podchodzeniu do lądowania.
Colette du Kane wpatrywała się w Ethana. Może to imię pasowało do niej, kiedy była mała, ale teraz... jakaś „Hilda” byłaby bardziej a propos. Od spojrzenia tych niezwykłych oczu robiło mu się zimno. Nie uśmiechała się.
– Słuchaj no, czemu nie poszedłeś po pomoc?
– Dopiero co wszedłem i nie byłem pewien, co...
– Nie byłeś pewien? Och, zresztą wszystko jedno. – Westchnęła ze zrezygnowanym wyrazem twarzy. – Przypuszczam, że nie powinnam się spodziewać niczego innego.
Pewnie by się z nią posprzeczał, gdyby nie jeden niezręczny fakt, a mianowicie to, że absolutnie miała rację. Niewątpliwie przeciągnął obserwację ponad miarę.
– Dlaczego ty nie jesteś piękna? – zadał jej idiotyczne pytanie. – Dziewice w opałach są zawsze piękne.
Uśmiechnął się z zamiarem obrócenia tego w żart, ale ona patrzyła na to inaczej. Rzuciła mu ostre spojrzenie, a potem całe jej ciało pochyliło się, drżące, rozdęte.
– Słuchaj no – warknął Kotabit do du Kane’a. Głos miał spokojniejszy, bardziej pewny niż jego towarzysz, chociaż to ten niższy mężczyzna wydawał się kierować akcją. – Jeżeli trzeba będzie poobcinać po plasterku nogi twojej córce, zaczynając od wielkiego palca, sądzę że nie przeszkodzi to naszym planom. Może to cię przekona?
– Nie zwracaj na niego uwagi, ojcze – powiedziała Colette. – Blefuje.
– Ojej...!
Starszy pan mimo posiadanych miliardów przypominał wyłącznie żałosny worek, pełen niezdecydowania. I nagle w jego umyśle pojawiła się chyba jakaś myśl i nadała nowy ton jego postawie. Stanął bardziej prosto i plunął na Kotabita. Wysoki mężczyzna z łatwością się uchylił, nie tracąc nic ze swojej czujności. Du Kane robił wrażenie zadowolonego z siebie. Odwrócił się i wszedł do maleńkiej, giętkiej śluzy prowadzącej do szalupy. Ethanowi przyszło na myśl, żeby walnąć z rozmachem w broń Walthera, ale Kotabit nie sprawiał wrażenia ani odrobinę roztrzęsionego, odwrotnie niż pierwszy opryszek. Nie miał najmniejszych wątpliwości, co zrobi drugi bandyta, jeżeli on rzuci się na jednego z nich, chociaż jego śmierć mogłaby nieco skomplikować ich plany. Poszedł więc za małym człowieczkiem do szalupy.
– Nawiasem mówiąc, nazywam się Williams... Milliken Williams – zagaił ten ostatni, kiedy wchodził do śluzy przed Ethanem. – Uczę w szkole. Duża matura.
– Ethan Fortune. Jestem komiwojażerem.
Rzucił o...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]