[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dick Francis
Bankier
Przełożyła
MAŁGORZATA GRABOWSKA
Jeremy’emu H. Thompsonowi członkowi Królewskiej Akademii Medycznej
profesorowi farmakologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles oraz Michaelowi
Melluishowi i Johnowi Cooperowi ze szczerymi podziękowaniami za wielkoduszną pomoc
Rok Pierwszy
MAJ
Ubrany od stóp do głów Gordon Michaels stał w fontannie.
- Mój Boże - powiedział Alec. - Co on robi?
- Kto?
- Twój szef. Stoi w fontannie.
Podszedłem do okna i z wysokości dwóch pięter spojrzałem na ozdobną fontannę
pośrodku dziedzińca banku handlowego Paula Ekaterina, tam, gdzie splatające się ze sobą
trzy wodne pióropusze z wdziękiem tryskały w powietrze opadając roziskrzoną kolistą
kurtyną, gdzie w misie basenu stał po łydki w wodzie Gordon - wcielenie wytwornego
londyńskiego bankiera: w granatowym garniturze w prążki... w białej koszuli, dyskretnym
jedwabnym krawacie... w smolisto-czarnych skarpetkach, czarnych butach... ze złotymi
spinkami w mankietach, z onyksowym sygnetem na palcu - i przemakał do suchej nitki.
Najbardziej niepokoił mnie jego bezruch. W tym całkowicie dla niego nietypowym
zachowaniu nie sposób było się dopatrzyć lekkomyślności, świętowania jakiegoś
szczęśliwego wydarzenia bądź wybuchu radości.
Wypadłem z wyścielonego dywanem biura, przez drzwi pożarowe wydostałem się na
schody z gruboziarnistego piaskowca, zbiegłem w dół i przebyłem marmurowy przestronny
hall. Siedzący na swoim posterunku umundurowany strażnik bankowy z szeroko
rozdziawionymi ustami gapił się w szklane drzwi frontowe, przez które weszło dwóch
interesantów z osłupiałymi minami. Przebiegłem obok nich, wypadłem na dziedziniec i
zwolniłem dopiero na kilka kroków od fontanny.
- Gordon! - powiedziałem.
Oczy miał otwarte. Skapujące z czarnych włosów krople spływały mu po czole
osiadając tu i tam na rzęsach. Tuż za jego plecami największa kaskada wody zsuwała się
niczym kryształowa tafla, zraszając go deszczem drobinek wodnego pyłu. Szeroko
rozwartymi oczami spojrzał na mnie nieprzytomnie, jakby wcale nie był pewien kim jestem.
- Wejdź do fontanny - powiedział.
- Mmmm... a właściwie dlaczego?
- Oni nie lubią wody. Jacy oni?
- Oni wszyscy. Ci z białymi twarzami. Nie lubią wody. Nie wejdą za tobą do fontanny.
Jeżeli będziesz mokry, nic ci nie zrobią.
Jego głos brzmiał na tyle rozsądnie, że zastanawiałem się gorączkowo, czy mimo
wszystko nie jest to jakiś żart. Jednakże jego dowcipy miały zwykle formę krótkich,
grzecznych, błyskotliwych uwag na temat głupoty ludzkiej, nie zaś ekstrawaganckich,
groteskowych wybryków.
- Wyjdź stamtąd, Gordon - powiedziałem zaniepokojony.
- Nie, nie. Oni na mnie czekają. Wezwij policję. Zadzwoń do nich. Niech przyjadą i
wszystkich zabiorą.
- Ale kogo, Gordon?!
- Ich wszystkich, oczywiście. Tych z białymi twarzami.
Wolno rozejrzał się na boki tak skupionym wzrokiem, jakby tuż wokół fontanny
widział tłum. Odruchowo spojrzałem i ja, ale zobaczyłem jedynie kamienno-szklane ściany
banku i pełne niedowierzania twarze, coraz liczniej pojawiające się w oknach.
Czepiałem się wciąż nadziei, że Gordon jest jeszcze przy zdrowych zmysłach.
- Oni tutaj pracują. Ci ludzie tu pracują - powiedziałem.
- Nie, nie. Przyjechali ze mną. Samochodem. Myślałem, że jest ich tylko kilku. Ale
wszyscy inni... byli tutaj. Chcą, żebym z nimi poszedł, ale tu mnie nie dosięgną - nie lubią
wody.
Cafy czas mówił głośno, tak żebym mógł go usłyszeć poprzez szum fontanny, więc
jego ostatnie słowa dotarły do uszu prezesa banku, który szybkim krokiem zbliżał się od
strony budynku.
- Mój drogi Gordonie - przemówił apodyktycznym tonem, przezornie zatrzymując się
obok mnie - co to wszystko ma znaczyć, na miły Bóg?!
- Ma przywidzenia - wyjaśniłem.
Prezes zerknął na mnie, potem spojrzał na Gordona, a ten całkiem serio poradził mu,
żeby wszedł do fontanny, bo tamci o białych twarzach nie dosięgną go, gdyż nie lubią wody.
- Zrób coś, Tim - powiedział prezes, więc wszedłem do fontanny i wziąłem Gordona
pod ramię.
- Chodź - powiedziałem. - Jesteśmy mokrzy, więc nas nie tkną. Nie musimy stać w
wodzie. Wystarczy, że jesteśmy mokrzy.
- Naprawdę? Tak ci powiedzieli? - spytał.
- Tak, powiedzieli. Nie dotkną nikogo mokrego.
- Aha. To dobrze. Skoro jesteś pewien.
- Tak, jestem pewien.
Ze zrozumieniem skinął głową, a potem, tylko leciutko przeze mnie popychany zrobił
w wodzie dwa na wpół świadome kroki, przeszedł przez sięgający kolan murek basenu i
stanął na płytach dziedzińca. Trzymałem go mocno, modląc się w duchu, żeby ci o białych
twarzach nie starali się do nas zbliżyć. Lecz chociaż Gordon rozglądał się trwożliwie dookoła,
to jednak wyglądało na to, że tamci jak na razie nie próbują go porywać.
Prezes był szczerze i głęboko zatroskany, z Gordonem łączyła go bowiem trwała,
długoletnia przyjaźń. Poza wyglądem, byli bardzo do siebie podobni - obdarzeni wrodzoną
mądrością, intuicją i twórczą wyobraźnią. W zwykłych okolicznościach wysławiali się w taki
sposób, że nawet najsurowsze polecenia wydawali uprzedzająco grzecznym tonem, i chętnie
wykonywali swoją pracę. Obaj mieli po pięćdziesiątce, obaj byli u szczytu swoich
możliwości, obaj wystarczająco bogaci.
Ściekająca z Gordona woda spływała na kamienne płyty.
- Sądzę, że powinniśmy wejść do środka - powiedział prezes, obrzucając spojrzeniem
ludzi w oknach. - Może do sali posiedzeń. Chodź, Gordon.
Wziął go za drugi przemoczony rękaw, a potem Gordon, którego bankierski umysł -
jeden z najtrzeźwiejszych w Londynie - uległ zmąceniu, pozwolił nam się prowadzić.
- Czy ci o białych twarzach idą z nami? - spytałem, „kiedy szliśmy w ciszy przez
marmurowy hall pośród bez wątpienia prawdziwych ludzi z rozdziawionymi ustami.
- Oczywiście - potwierdził Gordon.
Było też jasne, że część z nich wjechała z nami na górę. Gordon cały czas przyglądał
się im podejrzliwie. Z jego niechęci do wyjścia z windy na ostatnim piętrze
wywnioskowaliśmy, że jeszcze inni czekali tam na nasz przyjazd.
- Nic nam nie grozi - zachęciłem go. - Nie zapominaj, że nadal jesteśmy mokrzy.
- Henry nie jest mokry - odrzekł, z troską spoglądając na prezesa.
- Jesteśmy razem - powiedziałem. - Nic nam nie zrobią. Nie wyglądał na
przekonanego, w końcu jednak dał się nam, swoim sojusznikom, wyprowadzić z windy.
Właściciele białych twarzy najwyraźniej rozstąpili się na boki, żeby nas przepuścić.
Korytarzem nadbiegł osobisty sekretarz prezesa, ten jednak powstrzymał go
stanowczym gestem i polecił, żeby nikt nie przeszkadzał nam w sali posiedzeń, dopóki on
sam nie zadzwoni. Tak więc wraz z Gordonem, człapiąc w przemoczonych butach po
puszystym zielonym dywanie, dotarłem do długiego lśniącego stołu konferencyjnego z
mahoniu. Gordon zgodził się zająć jeden z wygodnych skórzanych foteli, które otaczały stół,
my usiedliśmy po jego bokach, i tym razem to prezes spytał go, czy ci z białymi twarzami
nadal tu są.
- Oczywiście - odparł Gordon, rozglądając się dookoła.
- Zajmują wszystkie fotele przy tym stole. I stoją za nimi. Kilkudziesięciu. Nie
widzicie ich?
- Jak są ubrani? - spytał prezes.
Gordon spojrzał na niego zdziwiony, ale odpowiedział bez wahania.
- W białe stroje, oczywiście. Z czarnymi guzikami. Na przodzie, z trzema dużymi
czarnymi guzikami.
- Wszyscy? - spytał prezes. - Wszyscy są ubrani jednakowo?
- Ależ tak, oczywiście.
- Klauni! - zawołałem.
- Co?
- Klauni z białymi twarzami.
- O, nie - zaprzeczył Gordon. - To nie klauni. Wcale nie są śmieszni.
- Klauni z białymi twarzami są smutni.
Udręczony i ostrożny Gordon nie spuszczał oka ze zjaw.
- Co będzie najlepsze? - zastanawiał się prezes, ale mówił to głównie do siebie. Do
mnie zwrócił się dopiero po chwili.
- Uważam, że powinniśmy odwieźć go do domu - powiedział.
- Na pewno nie jest agresywny, więc nie ma sensu wzywać tu lekarza, którego nie
znamy. Zadzwonię do Judith i uprzedzę biedulę. Odwiozę go swoim samochodem, bo chyba
tylko ja znam jego dokładny adres. Byłbym ci też wdzięczny, Tim, gdybyś pojechał z nim na
tylnym siedzeniu, żeby się nie bał.
- Oczywiście - zgodziłem się. - Nawiasem mówiąc, stoi tu jego samochód. Gordon
twierdzi, że kilku tych z białymi twarzami przyjechało z nim. Reszta czekała tutaj.
- Tak powiedział? - spytał prezes i przemyślał to sobie.
- Kiedy wyjeżdżał z domu, na pewno nie miał przywidzeń. Bo przecież Judith by to
zauważyła.
- Ale po przyjściu do biura zachowywał się normalnie
- powiedziałem. - Milczał, ale zachowywał się normalnie. Zanim wyszedł i stanął w
fontannie, przez blisko godzinę siedział przy biurku.
- Nie rozmawiałeś z nim?
- Nie lubi rozmów, kiedy się nad czymś zastanawia. Prezes skinął głową.
- Najpierw postaraj się o koc - powiedział. - Poproś Petera, żeby go poszukał. A poza
tym... mmm... bardzo zmokłeś?
- Mokre mam tylko nogi. To drobiazg, naprawdę. Nie jest zimno.
Prezes pokiwał głową, a ja wyszedłem spełnić polecenie. Sekretarz prezesa, Peter,
przyniósł czerwony koc, który nie wiem dlaczego miał w rogu napis „pożar”, a potem ciasno
nim owinięty, nagi do pasa Gordon dał się zaprowadzić dyskretnie do samochodu prezesa.
Prezes usiadł za kierownicą, po czym pewną ręką, co cechowało wszystkie jego poczynania,
powiózł nas, swoich nie doschniętych pasażerów, na południe, pod pogodnym niebem
majowego ranka.
Henry Shipton, prezes Paul Ekaterin Ltd, był potężnym mężczyzną, którego od utycia
chroniło jedzenie surowych marchewek, picie wody mineralnej oraz siła woli. Ten po trosze
fantasta, po trosze ryzykant, z przyzwyczajenia poddający każdy śmielszy pomysł
skrupulatnej analizie, zawsze kiełznał i zaprzęgał do pracy swoje potężne instynktowne
porywy.
Podziwiałem go. Trudno było go nie podziwiać. W ciągu dwudziestu lat jego pracy (w
tym dziesięciu na stanowisku prezesa) firma Paul Ekaterin Ltd ze średnio prosperującego
domu bankowego przemieniła się w jeden z największych, cieszących się poważaniem na
całym świecie. Mogłem sam ocenić, jak szeroko znana jest nazwa banku, ponieważ moje
nazwisko brzmiało tak samo - nazywałem się Timothy Ekaterin i byłem prawnukiem
założyciela firmy, Paula. W szkolnych czasach zawsze pytano mnie: „Timothy jaki? E-ka-te-
rin? A jak to się pisze?” Teraz zaś ludzie często kiwali głowami, że wiedzą kim jestem, i
myśleli, że mam stosowny majątek, którego nie miałem.
- Są bardzo spokojni - odezwał się Gordon po dłuższej chwili.
- Ci z białymi twarzami? - spytałem. Potwierdził skinieniem głowy.
- Nic nie mówią. Czekają.
- Tu, w samochodzie? Spojrzał na mnie niepewnie.
- Zjawiają się i znikają - odparł.
Pomyślałem, wykazując tym brak szacunku, że przynajmniej nie są to różowe słonie,
ale tak Gordon jak i prezes odznaczali się skromnością. W czerwonym kocu Gordon wyglądał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]