[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Francis Dick
Zagrożenie
Przekład: ROBERT LIPSKI
WŁOCHY
1
S
prawy w Bolonii przybrały wyjątkowo niekorzystny obrót.
Czekałem w niemal kompletnym bezruchu, podczas gdy fale lodowatej wściekłości i
płomiennej trwogi targały mną od wewnątrz, i z trudem powstrzymywałem się, by nie zacząć
spacerować nerwowo w tę i z powrotem.
Czekałem nieruchomo... podczas gdy życiem, którego losy mogły zależeć ode mnie,
beztrosko szafowali inni. Czekałem w bezruchu, przegrany, choć sukces był tak blisko, tak
niewiele brakowało, by ofiara porwania odzyskała wolność, bezpieczeństwo znajdowało się
na wyciągnięcie ręki.
Najbardziej niebezpiecznym i newralgicznym etapem każdego porwania jest
przekazanie okupu, bo to właśnie wtedy, przy przejęciu okupu, ktoś gdzieś musi wyjść z
cienia... a porywacz podchodzi do swego wodopoju ostrożniej niż jakiekolwiek dzikie
zwierzę.
Jedna wątpliwość, jedno nieśmiałe podejrzenie, że jest obserwowany, wystarczy, aby
go spłoszyć, wtedy zaś w przerażeniu i w przypływie mściwego gniewu może najłatwiej
zabić. Fiasko operacji przekazania okupu po stokroć zwiększa zagrożenie życia ofiary.
Alessia Cenci, lat dwadzieścia trzy, znajdująca się w rękach porywaczy od pięciu
tygodni, trzech dni i dziesięciu godzin nigdy jeszcze nie była tak bliska śmierci.
Enrico Pucinelli z posępną miną wgramolił się przez tylne drzwi do karetki, gdzie
czekałem - tak naprawdę nie był to ambulans, lecz furgonetka z zaciemnionymi szybami,
wewnątrz której znajdowało się polowe łóżko, krzesło i cała masa sprzętu elektronicznego.
- Nie miałem wtedy służby - powiedział - to nie ja wydałem te rozkazy.
Mówił po włosku, ale ze względu na mnie, powoli. Jak mężczyzna z mężczyzną
rozumieliśmy się bez słów. Jako obywatele dwóch różnych państw, posługujący się
odmiennymi językami, aby zrozumieć się nawzajem, potrzebowaliśmy więcej czasu.
Mówiliśmy do siebie powoli i wyraźnie, słuchając z uwagą, a gdy to było konieczne,
prosiliśmy o powtórzenie całego lub części zdania.
Pucinelli był oficerem
carabinieri,
oficjalnie prowadzącym śledztwo w tej sprawie.
Zgodził się ze mną, że wymaga ona wyjątkowej delikatności i jak najmniejszego rozgłosu.
Lepiej żeby nie wiedziano, iż w sprawę jest zaangażowana policja. Miało nie być radiowozów
błyskających kogutami, wjeżdżających lub wyjeżdżających z Villa Francese, gdzie Paolo
Cenci blady jak ściana czekał na wieści o swojej córce. W zasięgu wzroku miało nie być ani
jednego mundurowego policjanta - nie chcieliśmy, aby wypatrzyli ich nasi przeciwnicy.
Pucinelli miał uczynić wszystko, aby o to zadbać.
Zgodził się ze mną, że sprawą najważniejszą jest bezpieczeństwo dziewczyny, a
schwytanie przestępcy to kwestia drugorzędna. Nie wszyscy policjanci pochwalali tę opinię,
instynkt łowiecki stróżów prawa zaspokajało zwykle dopadniecie ofiary.
Tego feralnego wieczora kolega po fachu Pucinellego, będący podówczas na służbie,
stwierdził ni stąd, ni zowąd, że jest w stanie bez większych trudności pojmać porywaczy w
chwili przekazywania okupu i że operację tę należy przeprowadzić niezwłocznie. Dlatego też
późną letnią nocą, gdy zjawili się o umówionej porze w ustalonym wcześniej miejscu,
wyczekawszy cierpliwie, aby się upewnić, czy wszystko przebiega zgodnie z planem, wysłał
przeciwko nim oddział policjantów uzbrojonych w pałki i broń palną; zajechali na miejsce
radiowozami przy wtórze migoczących barwnych kogutów i jęków syren, wokoło zaroiło się
od mundurowych... zapanował chaos i hałas, stróże prawa przepełnieni słusznym gniewem
rzucili się w pościg za złoczyńcami.
Z wnętrza ciemnego ambulansu stojącego w głębi ulicy obserwowałem przebieg
wydarzeń z przyprawiającym o mdłości niedowierzaniem i bezsilną wściekłością. Mój
kierowca, klnąc szpetnie, uruchomił silnik i podjechał wolno w stronę miejsca akcji, a potem
obaj wyraźnie usłyszeliśmy strzały.
- Wielka szkoda, że do tego doszło - rzekł z powagą w głosie Pucinelli, wpatrując się
we mnie.
Nie wątpiłem, że mówił szczerze. W tej wąskiej, ciemnej, bocznej uliczce w jednej
chwili zjawiło się tylu
carabinieri, że
w całym zamieszaniu nie potrafili odnaleźć tych, po
których tu przyszli. A tymczasem dwaj ubrani na czarno mężczyźni z walizką zawierającą
równowartość sześciuset pięćdziesięciu tysięcy funtów zdołało dotrzeć do ukrytego
samochodu, uruchomić go i odjechać, zanim policjanci się połapali; ich uwaga z całą
pewnością skupiona była na młodym chłopaku leżącym twarzą do dołu przy stojącym na
widoku samochodzie, którym okup został przywieziony na miejsce nieudanego, kompletnie
sfuszerowanego spotkania.
Młody mężczyzna, syn prawnika, został postrzelony. Widziałem karmazynowy,
rozlewający się coraz bardziej ślad na jego koszuli i słabe drżenie dłoni, i pomyślałem o nim,
jaki był czujny i pewny siebie, gdy rozmawialiśmy przed jego wyjściem na akcję.
Oczywiście, jak powiedział, zdawał sobie sprawę z ryzyka, naturalnie, miał wypełniać
polecenia co do joty i, rzecz jasna, obiecał informować mnie o wszystkim przez radio
umieszczone w samochodzie i połączone bezpośrednio z naszym ambulansem. Wspólnie
uruchomiliśmy maleńki nadajnik wszyty w rączkę walizki zawierającej pieniądze na okup, a
on potem sprawdził jeszcze, czy urządzenie naprowadzające działa jak należy i przesyła
impulsy wychwytywane przez radar umieszczony wewnątrz karetki. Zgodnie z odczytem na
ekranie tegoż radaru walizka znajdowała się obecnie w ruchu i oddalała się w bardzo szybkim
tempie. Ani chybi pozwoliłbym uciec porywaczom, bo tak było dla Alessi najlepiej, ale jeden
z
carabinieri,
przechodząc obok, dostrzegł mrugający sygnał i pognał co sił w nogach w
stronę potężnego, misiowatego mężczyzny, który, posługując się gwizdkiem i wydając
krótkie, rzeczowe komendy, wydawał się dowodzić operacją; zawołał do niego i pokazał
palcem naszą furgonetkę. Pełen niepokoju i trawiących go wątpliwości, oficer rozejrzał się
gwałtownie dokoła, po czym pocwałował ciężko w moim kierunku. Zajrzał do środka i
zerknął bez słowa na ekran radaru. Na jego czole zaperlił się pot, jedyna oznaka tego, że
mężczyzna w mig zorientował się w sytuacji. I wiedział, że nie jest dobrze.
- Za nimi - rzekł ochryple do mego kierowcy, nie zważając na moje nieudolne próby
wyjaśnienia mu po włosku, że nie powinien tego robić.
Kierowca z rezygnacją wzruszył ramionami i karetka ruszyła z lekkim zrywem, a za
nią, jak mi się zdawało, cały konwój wyjących radiowozów, mknących na pełnym gazie przez
puste ulice przemysłowej dzielnicy; pracujący tam robotnicy od dawna już byli w swoich
domach.
- Od północy - rzekł Pucinelli - znów jestem na służbie. I znowu dowodzę.
Spojrzałem na niego mętnym wzrokiem. Karetka stała teraz na szerszej ulicy z
wyłączonym silnikiem, urządzenie naprowadzające funkcjonowało bez zarzutu i zgodnie z
jego wskazaniem walizka znajdowała się wewnątrz nowoczesnego budynku, w którym
mieściły się nieduże, tanie mieszkania. Przed domem, przy chodniku, stał ukośnie
zaparkowany, nie rzucający się w oczy czarny samochód, a jego przegrzany silnik stygnął
powoli. Wokoło zatrzymały się policyjne radiowozy, drzwiczki aut były otwarte, koguty
obracały się, błyskając światłami, a policjanci w mundurach ukryli się za samochodami z
pistoletami w dłoniach.
- Jak sam pan widzi, porywacze ukrywają się w mieszkaniu na trzecim piętrze od
frontu - rzekł Pucinelli. - Mówią, że wzięli za zakładników osoby, które tam mieszkają, i
zabiją je, jeśli nie zapewnimy im bezpiecznego przejazdu; twierdzą, że musimy zgodzić się na
ich warunki albo Alessia Cenci też zginie.
Usłyszałem ich krzyki dochodzące przez otwarte okno i nie potrzebowałem
dokładniejszych wyjaśnień.
- Niedługo umieścimy na miejscu urządzenie podsłuchowe - rzucił Pucinelli,
spoglądając niepewnie na moje przepełnione napięciem i złością oblicze. - Podłączymy się też
do tamtejszego telefonu. Mamy ludzi na klatce schodowej. Zajmują się wszystkim, co
konieczne.
Milczałem.
- Moi ludzie mówią, że pozwoliłby pan porywaczom odjechać... z pieniędzmi.
- Oczywiście.
Patrzyliśmy na siebie nawzajem bez cienia uśmiechu, niedawno sojusznicy, teraz
byliśmy nieomal wrogami. Pucinelli, chudy, mniej więcej czterdziestoletni, ciemnowłosy
mężczyzna, był bardzo żywiołowy i spięty, komunista w mieście komunistów, nie darzący
sympatią kapitalisty, którego córka znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- Postrzelili chłopaka, który prowadził wóz - powiedział. - Nie mogliśmy pozwolić im
uciec.
- Chłopak zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Świadomie podjął ryzyko. A dziewczynę
i tak trzeba uratować.
- Ech, wy, Anglicy - mruknął. - Jesteście tacy zimni i wyrachowani.
Gorejący we mnie gniew był w stanie przepalić azbest. Gdyby
carabinieri
nie
próbowali na własną rękę zatrzymać porywaczy, chłopak nie zarobiłby kulki. Odszedłby
zdrów i cały, pozostawiając okup w aucie, tak jak było ustalone. Pucinelli skierował swoją
uwagę na konsolę ze sprzętem radarowym, pokręcił kilkoma gałkami, wdusił parę guzików.
- Przyślę tu kogoś, aby odbierał wiadomości - powiedział. - I sam też tu posiedzę. Pan
również może tu zostać, jeśli zechce.
Pokiwałem głową. Było już za późno na cokolwiek innego.
Przebywanie w pobliżu miejsca przekazania okupu było wbrew mojemu wrodzonemu
instynktowi i szkoleniu, które przeszedłem, lecz Pucinelli zażądał mojej obecności w zamian
za obietnicę, że nie ściągnie tam całego oddziału swoich ludzi.
„Może pan pojechać tam naszą furgonetką - powiedział. - Furgonem łączności.
Przypomina karetkę. Nie rzuca się w oczy. Pan tylko będzie nim jechał. Przydzielę panu
kierowcę; kiedy porywacze zabiorą walizkę, pojedzie pan za nimi. Później powie nam pan,
gdzie się ukryli. A kiedy już dziewczyna będzie wolna, aresztujemy ich. To jak, zgoda?”
„Kiedy dziewczyna będzie wolna, powiem panu, dokąd zabrali pieniądze”.
Nieznacznie przymrużył powieki, ale w końcu klepnął mnie po ramieniu i pokiwał
głową na znak, że przystaje na moją propozycję. „Najpierw dziewczyna”.
Nie wiedząc, jak to zwykle bywa, na kiedy porywacze wyznaczą termin przekazania
okupu, Pucinelli polecił, aby furgon stał i czekał w pogotowiu w garażu Villa Francese, a
kierowca pojazdu był dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i także
mieszkał przez cały czas w rezydencji. W cztery dni po przekazaniu porywaczom informacji,
że żądana suma została zebrana i czeka na odbiór, otrzymaliśmy instrukcję dostarczenia
okupu i zgodnie z umową zadzwoniłem do Pucinellego, do jego biura, aby powiadomić go o
rozpoczęciu operacji.
Pucinellego nie zastałem, ale byliśmy przygotowani na taką ewentualność.
Posługując się prostymi włoskimi zwrotami, powiedziałem: „Nazywam się Andrew
Douglas. Proszę natychmiast poinformować Enrico Pucinellego, że ambulans ruszył.
Głos na drugim końcu łącza powiedział, że zrozumiał.
Z całego serca żałowałem teraz, że nie przekazałem tej wiadomości bezpośrednio
Pucinellemu, lecz jedną z żelaznych zasad naszej firmy jest ścisła współpraca z miejscową
policją.
Jak się okazało, Pucinelli nie pokładał we mnie większego zaufania. Może wiedział,
że wolałbym raczej stracić trop walizki, niż zdradzić swą obecność przy miejscu przekazania
okupu. Tak czy inaczej, sygnał z nadajnika w walizce i z naszego furgonu był odbierany w
służbowym aucie Pucinellego. Jego pełniący podówczas służbę kolega, który odebrał moją
wiadomość, nie skontaktował się z nim, lecz zwyczajnie ruszył do akcji i przeprowadził
operację policyjną na pełną skalę, wykorzystując w tym celu samochód Pucinellego.
Najwyraźniej był spragniony sławy. Bezmyślny głupiec, popełnił błąd, który mógł kosztować
kogoś życie.
A teraz jak u licha miałem powiedzieć o tym Paolo Cenciemu? I kto miał powiedzieć
pewnemu prawnikowi, że jego syn, błyskotliwy, bystry student został postrzelony?
- Ten chłopak, który prowadził wóz - rzuciłem do Pucinellego.
- Czy on żyje?
- Trafił do szpitala. Żył, kiedy go tam przewieziono. To wszystko, co wiem.
- Trzeba powiedzieć o tym jego ojcu.
- Już się tym zająłem - mruknął posępnie Pucinelli. - Wysłałem swojego człowieka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl