[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FRANK HERBERT

 

 

 

Oczy Heisenberga

 

 

SCAN-dal

Rozdział l

 

„Po co zaprogramowali ten deszcz na dzisiejszy ranek?” - myślał doktor Thei Srengaard. Deszcz zawsze denerwuje rodziców...”

Podmuch chłodnego i wilgotnego powietrza otworzył szerzej okno znajdujące się za jego biurkiem. Wstał, aby je przymknąć, lecz zaraz uznał, iż zbytni spokój jeszcze bardziej zaniepokoiłby Durantów - rodziców, których miał przyjąć dziś rano.

Zbliżył się do okna i zaczął obserwować gęsty tłum przechodniów. Ekipy dzienne właśnie wyruszały do pracy w megalopolii, nocne zaś wracały na dobrze zasłużony odpoczynek. Ta falująca, wielogłowa Masa emanowała siłą i potęgą. Jednak większość tych ludzi, Srengaard to wiedział, była Ster... Była bezpłodna, arcysterylna. Podążali we wszystkich kierunkach - ponumerowani, lecz niezliczalni.

Zostawił interkom w poczekalni włączony, tak więc słyszał jak pielęgniarka - panna Wilson - wystawia na próbę cierpliwość Durantjów, zasypując ich pytaniami i formularzami. Rutyna. Takie były polecenia. Wszystko miało wyglądać normalnie. Durantowie, podobnie jak wszyscy, którzy mieli szczęście i zostali wytypowani na rodziców, musieli pozostać nieświadomi prawdy. Doktor porzucił swoje myśli. Poczucie winy było zakazane dla członków grona lekarskiego, bowiem prowadziło do zdrady, której konsekwencje były nieprzyjemne. Nadludzie byli bardzo drażliwi w sprawach programowania narodzin. Nuta krytycyzmu zawarta w tej myśli wywołała krótkotrwały przestrach u Srengaarda, który przełknąwszy nerwowo ślinę spróbował skoncentrować się na haśle

O  Nadludziach, świętym dla Masy: „Oni nami kierują, kochają nas i opiekują się nami”.

Odsunął się z westchnieniem od parapetu i przez szatnię wszedł do laboratorium. Zatrzymał się przed lustrem, aby sprawdzić swój wygląd. Miał siwe włosy, ciemne oczy, mocno zarysowaną szczękę, wysokie czoło i orli nos. Mimo że surowość jego oblicza zawsze napawała go dumą, umiał też układać rysy twarzy w zależności od potrzeb. Tak więc, teraz złagodził wyraz ust i zawarł w spojrzeniu więcej czułości. Tak, to w zupełności powinno odpowiadać Durantom, o ile, oczywiście, ich profil psychologiczny był poprawny.

Dokładnie w tym momencie panna Wilson wprowadziła Durantów. Deszcz uderzał o szklany sufit nad ich głowami i  pogoda jakby dostosowała się do posępnej atmosfery panującej w pomieszczeniu: szkło, stal, plasmeld, cegła - anonimowa doskonałość. Padało na całym świecie, a każdy musiał kiedyś przejść przez pokój taki jak ten, nawet Nadludzie... Srengaard poczuł nagły przypływ antypatii.

Harrey Durant miał więcej niż metr osiemdziesiąt wzrostu, atletyczną figurę, faliste blond włosy, jasnoniebieskie oczy i kwadratową twarz. Z całej jego postawy promieniowała młodość i niewinność. Lizabeth, jego żona, była bardzo podobna. Również młoda, o tak samo jasnych włosach i oczach. Jej tężyzna przywodziła na myśl Walkirię. Na szyi, na srebrnym łańcuszku, nosiła jeden z tych miedzianych breloczków, tak popularnych wśród Masy, który przedstawiał Samicę Nadczłowieka, Calapinę. Mistyczne przywiązanie do kultu płodności, który symbolizowała ta ozdóbka, rozśmieszyło lekarza, ale nie dał tego po sobie poznać. Mimo wszystko Durantowie byli rodzicami, i to doskonale ukształtowanymi. Stanowili żywy dowód zręczności chirurga, który ich stworzył. Srengaard był dumny z przynależności do tego zawodu. Mało osób mogło pochwalić się przynależnością do grona inżynierów wewnątrzkomórkowych, których zadaniem było utrzymanie różnorodności gatunku wewnątrz dokładnie określonych granic.

-  Panie doktorze, to Harrey i Lizabeth Durant - powiedziała pielęgniarka wprowadzając pacjentów, i zniknęła nie czekając na podziękowanie. Panna Wilson ciągle dawała dowody wielkiej sumienności i dyskrecji.

-  Jestem szczęśliwy, że was widzę - zaczął Srengaard. Mam nadzieję, że pielęgniarka nie zanudziła was zbytnio tymi wszystkimi  formularzami, lecz kiedy poprosiliście

o obserwowanie, wiedzieliście bez wątpienia co was czeka.

-  Doskonale rozumiemy - odpowiedział Harrey, lecz pomyślał: „Poprosili o obserwowanie, doprawdy! Czy ten stary szarlatan myśli, że nas oszuka?”

Ciepły i rozkazujący zarazem baryton przeszkadzał lekarzowi, który poczuł narastającą niechęć do tych dwojga.

-  Nie chcemy panu zabrać więcej czasu niż to jest konieczne - dodała Lizabeth. Ścisnęła rękę swego męża i używając ich tajnego kodu polegającego na szybkiej zmianie nacisku palców, przekazała mu:

-  „Przeczytałeś jego myśli? Nie lubi nas!”.

Palce Harreya odpowiedziały: „To jest zarozumiały Steryl, tak dumny ze swojej pozycji, że stał się półślepy”.

Ton głosu młodej kobiety zbulwersował Srengaarda. „Tutaj ja muszę kontrolować sytuację”, pomyślał. Podszedł, aby uścisnąć im ręce. Ich dłonie były wilgotne. „Zdenerwowani. Bardzo dobrze”.

Hałaśliwe sapanie pompy stojącej pod ścianą przywróciło lekarzowi pewność siebie. Wystarczy byle pompa, by speszyć rodziców. To dobrze, że pracowała tak głośno. Srengaard zwrócił się do źródła hałasu i wskazał na kryształową probówkę zawieszoną w środku pola siłowego, prawie w centrum laboratorium.

-  Proszę, to tutaj - powiedział.

Lizabeth   skierowała   wzrok   na  przezroczystobiaławą zawartość naczyńka i koniuszkiem języka zwilżyła wargi.

-  Tam w środku?

-  Bezpieczeństwo zagwarantowane - zapewnił lekarz, mając jeszcze nadzieję, że Duratowie wrócą do domu, aby tam poczekać na rozwój wypadków. Harrey, patrząc na probówkę, pogłaskał dłoń żony.

-  Dowiedzieliśmy się, że wezwaliście specjalistę - powiedział.

-  Doktora Pottera z Centrum - odparł Srengaard. Doktor rzucił krótkie spojrzenie na dłonie Durantów, które poruszały się bez przerwy i zwrócił uwagę na tatuaże na palcach wskazujących, opisujące ich charakterystykę genetyczną i pozycję społeczną. Teraz mogli tam dodać „Z” od „zdolny do reprodukcji”; litera ta, tak pożądana, sprawiła, iż poczuł zazdrość.

-  Doktor Potter, tak oczywiście - mruknął Harrey. Za pomocą palców dłoni przekazał Lizabeth: „Zauważyłaś jakim tonem powiedział Centrum?”

-  „Trudno byłoby tego nie spostrzec” - odpowiedziała. „Centrum” - pomyślała. Słowo to spowodowało, że wyobraziła sobie Nadludzi o manierach wielkich panów i Cyborgi, nieuchwytnych przeciwników tych pierwszych. Myśli te wstrząsnęły nią głęboko. Doszła do wniosku, że od tej pory powinna myśleć wyłącznie o swoim synku.

-  Potter jest największy, wiemy to - odpowiedziała. - Nie chcemy abyście nas wzięli za ludzi zatrwożonych i sentymentalnych...

-  Lecz chcemy  obserwować - dodał z  naciskiem

Harrey i pomyślał: „Ten snob zrobiłby lepiej przyznając od razu, że znamy swoje prawa”.

- Rozumiem - odpowiedział Srengaard. „Imbecyle” - pomyślał i mówił dalej tym samym monotonnym i uspokajającym tonem:

-  Wasz niepokój przynosi wam zaszczyt i podziwiam go, jednak konsekwencje...

Nie dokończył zdania. Mógłby im przypomnieć, że on też posiada prawa, w myśl których mógłby przystąpić do modelowania bez ich zgody i w żadnym wypadku nie można na niego zrzucać odpowiedzialności za lęki rodziców. Oficjalny dekret nr 10927 był jednoznaczny: rodzice mieli prawo prosić o obserwowanie, ale modelowanie zależało tylko od chirurga. Zaplanowana przyszłość rasy ludzkiej wykluczała istnienie zniekształceń genetycznych i potworów wszelkiego rodzaju.

Harrey przyznał mu rację szybkim, pełnym respektu ruchem głowy. W tym samym czasie ścisnął rękę żony. Strzępy straszliwych historii i fragmenty oficjalnych mitów wypełniły jego umysł. Na Srengaarda patrzył przez pryzmat tych opowieści pomieszanych z zakazaną literaturą, którą podrzucały rodzicom Cyborgi z Ruchu Oporu. Durant widział doktora przez Stedmana, Mercha, Shakespearea i Huxleya. Szczupła wiedza Harreya wystawiała go na pastwę przesądów.

Lizabeth też była wstrząśnięta. Nie mogła zapomnieć, że to jej syn rozwijał się w tej probówce.

-  Czy jest pan pewien, że on nie cierpi? - zapytała Srengaarda, aby zaspokoić jego próżność.

Zupełna ciemnota Masy, utrzymywana przez życiową konieczność, była już stanowczo zbyt wielka! Srengaard zirytował się. To spotkanie powinno się skończyć jak najszybciej. Rzeczy, które mógłby powiedzieć tym ludziom ciągle kolidowały z tymi, które musiał im mówić.

- Zapłodnione jajo nie posiada systemu nerwowego - odpowiedział hamując wściekłość. - Fizycznie ma ono mniej niż trzy godziny. Jego wzrost został opóźniony przez kontrolę oddychania. Czy on cierpi? Słowo cierpienie nie ma w tym wypadku żadnego sensu.

Terminy techniczne nic by im nie wyjaśniły. Doktor wiedział o tym. Zwiększyłyby tylko przepaść, która dzieliła zwykłych rodziców od inżyniera wewnątrzkomórkowego.

-  To było głupie wtrącenie - powiedziała Lizabeth. - On... ten organizm, jest jeszcze tak prymitywny, że nie zasługuje na miano człowieka. - Za pomocą dłoni przekazała Harreyowi: „Co za dureń! Czyta się w nim jak w książce.”

Deszcz się nasilił. Lekarz zwlekał z odpowiedzią.

-  Ach nie! To nie tak! - Srengaard pomyślał, że to odpowiedni moment, by dać tym idiotom lekcję katechizmu. - Mimo, iż wasz embrion ma mniej niż trzy godziny, zawiera już wszystkie enzymy, niezbędne do doskonałego rozwoju. Jest to organizm bardzo złożony.

Harrey kontemplował z udanym podziwem „znakomitość” rozumiejącą tajemnice modelowania życia.

Lizabeth znów spojrzała na probówkę. Dwa dni temu wyselekcjonowane gamety jej i Harrey a zostały połączone i skierowane ku względnej mitozie. Proces dał początek zdolnemu do życia i reprodukcji embrionowi. Nie było to częstym zjawiskiem w świecie, w którym tylko garstka starannie wybranych osobników unikała gazu antykoncepcyjnego i dostawała zezwolenie na przekazanie życia. W tym świecie tylko drobna część embrionów okazywała się zdolna do życia.

Kiedyś uznano, że Lizabeth nie zdoła zrozumieć złożoności tego procesu, więc ciągle musiała ukrywać swoją wiedzę. Oni - genetyczni Nadludzie z Centrum - dusili w zarodku i z całym okrucieństwem nawet najmniejsze zamachy na swe przywileje. Przekazywanie wiedzy Masie było największą zbrodnią.

- Jaki on teraz jest? - zapytała.

- Ma mniej niż jedną dziesiątą milimetra - odpowiedział Srengaard, którego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. To jest morula. W czasach prymitywnych nie skończyłby jeszcze podróży do macicy. Dla nas jest to najlepszy okres do modelowania. Musimy działać przed uformowaniem trophoblastu.

Durantowie skinęli głowami przybierając nabożne miny. Srengaardowi poprawił się humor, gdy spostrzegł ich postawę. Zgadywał, iż wysilają się teraz, by zebrać szczątki informacji uzyskane podczas krótkiej, „ogólnomasowej” edukacji. Według archiwum ona była bibliotekarką w przedszkolu, on wychowawcą. Dwa zawody, które nie wymagały prawie żadnej wiedzy.

Harrey dotknął ostrożnie probówkę i cofnął gwałtownie rękę. Szkło wydało mu się ciepłe i ożywione mikroskopijnymi wibracjami. Hałas pompy trwał nieprzerwanie. Durant rozumiał jego znaczenie. Dzięki treningowi otrzymanemu w Ruchu Oporu mógł dokładnie zanalizować postępowanie Srengaarda. Harrey omiótł wzrokiem laboratorium: pęki światłowodów, szare meble i jaskrawe elementy robocze, sprzęty z plasmeldu, liczne wskaźniki przypominające oczy, zapach środków dezynfekujących i preparatów chemicznych. Przy urządzaniu tego pomieszczenia przyjęto dwa założenia: każdy przedmiot musiał mieć praktyczne zastosowanie oraz wywoływać niepokój i respekt.

Lizabeth zwróciła uwagę na element, który wydawał się jej najbardziej znany, czyli zlew uwieńczony dwoma błyszczącymi kranami. Był wciśnięty pomiędzy dwie szafki ze szkła i szarego plasmeldu. Ten zlew zbulwersował ją - symbolizował ściek. Tutaj wyrzucano odpady, które mieszały się z wodą i przepadały w miejskich ściekach.

Mały przedmiot mógł wpaść do zlewu i zniknąć tam bezpowrotnie...

- Nikt nie przeszkodzi mi w obserwowaniu! - Mój Boże - pomyślał Srengaard. Jej głos drżał. To zażenowanie ją zdradziło, nie zgadzało się z pewnością siebie, którą się afiszowała. Wymodelowanie Lizabeth było... udane, ale mimo wszystko chirurg zbyt zintensyfikował jej instynkt macierzyński.

-  Tak  samo  troszczymy  się  o  was jak  i  dziecko. Wstrząs...

-  Prawo zezwala nam na obserwowanie - przerwał mu Harrey i przekazał Lizabeth: „Mniej więcej to przewidzieliśmy”.

Ten kretyn wie co mówi - pomyślał Srengaard wzdychając lekko. Według statystyk tylko jedna para na sto tysięcy nalegała na obserwowanie, mimo bardziej lub mniej subtelnych perswazji lekarza. Ale statystyka i rzeczywistość to dwie różne sprawy. Srengaard zauważył ostre spojrzenie Harreya. W modelowaniu tej cząstki Masy położono zbytni nacisk na samczy instynkt opiekuńczy. Harrey nie mógł znieść, by jego samica się denerwowała. Był to zapładniacz pierwszej jakości, wzorowy mąż, który nigdy nie brał udziału w orgiach Steryli.

-  Prawo - powiedział Srengaard - wymaga, abym ostrzegł rodziców przed ryzykiem szoku. Nie miałem wcale zamiaru przeszkadzać wam w obserwowaniu.

-  Zrobimy to - uparła się Lizabeth.

Harrey podziwiał jej odwagę. Doskonale grała swoją rolę! Doszła do takiej perfekcji, że w jej głosie zabrzmiała nawet nuta zawahania.

-  Nie mogłabym znieść oczekiwania w niewiedzy - ciągnęła dalej jego żona.

Srengaard zastanawiał się, czy powinien wywrzeć na nich presję rzucając na szalę cały swój autorytet, ale rzut oka na zaciętą twarz Harreya i błyszczące oczy Lizabeth wstrzymały go. Będą obserwować.

-  Bardzo dobrze - powiedział znowu wzdychając.

-  Czy będziemy obserwować tutaj? - zapytał Harrey.

-  Oczywiście że nie! - Srengaard poczuł się obrażony. Co za banda prymitywów! Po chwili ochłonął trochę. Mimo wszystko taka ignorancja wynikała ze starannie strzeżonej tajemnicy modelowania genetycznego.

-  Damy wam pokój - rozpoczął spokojniejszym tonem - połączony audiowizualnie z tym laboratorium. Pielęgniarka was zaprowadzi.

Panna Wilson dała nowy dowód swej kompetencji, ukazując się w drzwiach właśnie w tej chwili. A więc podsłuchiwała... Dobra pielęgniarka nic nie pozostawia przypadkowi.

-  Czy tutaj widzieliśmy już wszystko? - spytała Lizabeth.

Lekarz zauważył błagalny ton jej głosu i to, że unikała patrzenia na probówkę. Cała ukrywana dotąd niechęć zabrzmiała teraz w jego głosie:

-  A co innego chciałaby pani zobaczyć? - burknął - Nie spodziewała się pani chyba, że zobaczy morulę?

Harrey wziął swoją żoną pod rękę.

-  Dziękuję, panie doktorze.

-  I ja dziękuję - dodała Lizabeth.  Za pokazanie nam... tego pokoju. Fakt, iż jesteśmy gotowi na wszystkie ewentualności, bardzo podnosi na duchu - jej wzrok padł na zlewozmywak.

-  Cała przyjemność po mojej stronie - Srengaard nie zauważył zawartego  w jej  wypowiedzi  szyderstwa.  - Pielęgniarka da wam listę imion, abyście mogli wybrać któreś dla waszego  syna,  chyba że już to zrobiliście. Odwrócił się do panny Wilson:

-  Proszę zaprowadzić państwa Durantów do salonu nr 5.

-  Proszę za mną - powiedziała pielęgniarka głosem manifestującym całemu światu przepracowanie i odpowiedzialność jej funkcji.

Po wyjściu Durantów lekarz popatrzył na probówkę. Tyle było do zrobienia! Potter, specjalista z Centrum, miał przybyć mniej więcej za godzinę. Nie będzie mu odpowiadało to, co się tu dzieje. Lekarze nie rozumieją Masy. Przygotowanie psychiczne rodziców zajmowało mnóstwo cennego czasu i komplikowało życie Służbie Bezpieczeństwa. Srengaard przypomniał sobie pięć instrukcji „Do zniszczenia po przeczytaniu”, które otrzymał w ubiegłym miesiącu od Maxa Allogooda, szefa SB w Centrum. To było niepokojące; podobno jakieś nowe niebezpieczeństwo zmobilizowało SB.

Mimo wszystko Centrum nalegało, aby prowadzić rozmowy z rodzicami. Srengaard domyślał się, że Nadludzie mieli ważne powody by tak postępować. Nigdy nie pozostawiali nic przypadkowi. Czasami on sam miał wrażenie, że jest sierotą bez przodków i przeszłości. Pozbywał się tej depresji powtarzając sobie hasło: „Oni nami kierują, kochają nas, opiekują się nami”. „Oni” trzymali świat w swoich rękach i dokładnie zaplanowali przyszłość: miejsce dla każdego człowieka, każdy człowiek na swoim miejscu. Czasowo porzucono niektóre z najstarszych marzeń ludzkości, takie jak; podbój kosmosu, wydobycie surowców z dna morza, czy roztrzygnięcia dysput filozoficznych. Były pilniejsze sprawy. Kolej na resztę przyjdzie, gdy do końca opanuje się technikę manipulacji genetycznych.

Na razie nie brakowało pracy dla inżynierów wewnątrzkomórkowych. Trzeba było utrzymać liczbę robotników, zahamować wszelkie dewiacje i utrzymać pulę genetyczną, z której pochodzili sami Nadludzie. Srengaard ustawił mikroskop elektronowy na probówkę Durantów i ustawił go na minimalne powiększenie, żeby zmniejszyć interferencje Heisenberga. Dodatkowe sprawdzenie nie zaszkodzi nikomu: przy odrobinie szczęścia być może uda się zlokalizować komórkę-matkę, co ułatwi zadanie Potterowi. Lecz pochylając się nad mikroskopem, Srengaard wiedział, że usprawiedliwia się przed samym sobą. Po prostu nie mógł się oprzeć pokusie spojrzenia na tę morulę, z której miał się n a md/i ć Nadczłowiek. Cuda były tak rzadkie...

Włączył aparat. W małym powiększeniu wydawało się, iż morula trwa w zupełnym bezruchu. Zastój zahamował wszelkie pulsacje. Mimo tego uśpienia wyglądała bardzo dobrze. Nie zachował się żaden ślad bitwy, która miała w niej miejsce.

Srengaard przygotował się do zwiększenia powiększenia, lecz powstrzymał swój ruch. Zbyt wielkie powiększenie niosło fiyzyjco, lecz Potter na pewno będzie umiał zapobiec skutkom interferencji. Dlatego nie oparł się pokusie.

Podwoił powiększenie, po czym zrobił to jeszcze raz. Powiększenie usunęło wrażenie zastoju. Ruchy stały się widoczne. Błyski podobne do spadających gwiazd zamigotały za powierzchni ekranu. Na tym tle ukazała się potrójna spirala nukleotydów - to ona spowodowała iż wezwał Pottera. Prawie Nadczłowiek. Prawie gotowe dzieło, równowaga formy i treści, która dzięki dokładnie obliczonej porcji enzymów mogła zapewnić nieśmiertelność.

Srengaard poczuł się nagle sfrustrowany. Jego własny zestaw enzymów, mimo iż utrzymywał go przy życiu, musiał w końcu doprowadzić do śmierci. Taki był los wszystkich ludzi. Mieli nadzieję osiągnąć wiek dwustu lat, czasami nieco więcej, jednak na koniec równowaga przemiany przerywała się u wszystkich oprócz Nadludzi. Oni byli doskonali, ograniczeni jedynie przez bezpłodność. Lecz był to los wspólny tak wielkiej liczbie ludzi, że w niczym nie umniejszał znaczenia ich nieśmiertelności.

Własna bezpłodność dawała Srengaardowi wrażenie wspólnoty z Nadludźmi, którzy pewnego dnia rozwiążą również i ten problem. Skoncentrował się na moruli. W tym stadium powiększenia zawiesina kwasów aminowych zawierających siarkę stała się widoczna.

Zawiesina drżała poruszana małymi wstrząsami. Srengaard zauważył ze zdziwieniem isoralthinę, wskaźnik genetyczny myxoedemu, symptom możliwej wadliwości systemu Thyrodien. Wada niepokojąca w organizmie bliskim doskonałości. Koniecznie trzeba o tym powiedzieć Potterowi!

Zmniejszył powiększenie, by obejrzeć strukturę mitochondriów oraz zgięcia błony wewnętrznej. Potem przeszedł do błony zewnętrznej i zatrzymał się na warstwie hydrofilowej. Tak, można jeszcze doprowadzić do równowagi isoralthiny! Nadzieja osiągnięcia perfekcji nie była stracona.

Wtem wszystko w polu widzenia mikroskopu zadygotało.

- Mój Boże, nie! - Srengaard skamieniał na widok fenomenu, który miał miejsce tylko osiem razy w historii manipulacji genetycznych.

Niewyraźna smuga zawiesiny podpłynęła z lewej strony do struktury komórkowej. Owinęła się wokół zwojów helisy Alfa, osiągnęła granicę łańcucha polipeptydów i zniknęła.

Na miejscu smugi były teraz nowe struktury, które mierzyły około czterech angstremów średnicy i tysiąca długości. Była to protamina spermatyczna bogata w argininę. Wokół niej cytoplazmatyczne fabryki proteiny zmodyfikowały się, walcząc przeciw zastojowi. Srengaard rozpoznał fenomen dzięki opisowi klinicznemu ośmiu poprzednich przypadków. System replikacji DNA skomplikował się i zwiększył swą wytrzymałość. Tym samym zadanie lekarza stało się trudniejsze.

Potter będzie wściekły - pomyślał Srengaard.

Zgasił mikroskop, wyprostował się, wytarł wilgotne ręce, po czym spojrzał na zegar. Minęło mniej niż dwie minuty. Durantowie nie dotarli nawet do salonu. A mimo to, podczas tych dwóch minut jakaś siła, jakaś enegria z zewnątrz, spowodowała we wnętrzu embriona ogromne zmiany.

Czy to właśnie niepokoi SB i Nadludzi? - zastanowił się.

Słyszał jak mówiono o tym zjawisku, czytał raporty, lecz nie myślał, że zobaczy to kiedykolwiek na własne oczy.

Było to jakby zorganizowane... Potrząsnął głową. Nie, to nie mogło być zamierzone, to był po prostu przypadek i nic ponadto.

Lecz wspomnienie tego, co widział, prześladowało go. W porównaniu z tym - pomyślał - moje wysiłki wydają się śmieszne. Trzeba będzie powiedzieć o tym Potterowi. On powinien wyprostować ten wygięty łańcuch... Jeżeli oczywiście jest to jeszcze możliwe, po tym kiedy stał się tak wytrzymały.

Srengaard poczuł się nieswojo. Nie był przekonany, że to wypadek. Sprawdził wszystko od początku. Analizator podłączony do komputera wskazywał dużą ilość cyto-chromu b5 oraz hemoproteine 0-450.

Doktor odwrócił się od monitora, a natępnie sprawdził działanie skalpela mikromechanicznego, liczników zainstalowanych obok probówki i wydruku z opisem przebiegu zastoju.

Wszystko było w porządku. Tym lepiej. Embrion Durantów, wyposażony w nadzwyczajny potencjał, był teraz genetyczną niewiadomą. Może Potterowi uda się to, wobec czego inni byli bezradni.

Rozdział 2

 

Przybywszy do szpitala, doktor Wiesław Potter zatrzymał się w portierni. Mimo iż długa podróż koleją pneumatyczną z Centrum do Seatac Megalopolis zmęczyła go trochę, z zapałem opowiedział dyżurnej pielęgniarce sprośną historyjkę na temat reprodukcji prymitywnej. Ta zarumieniła się, po czym wyszła poszukać ostatniego raportu Srengaarda o embrionie Durantów. Wróciwszy, położyła go na stole zerkając na Pottera. Ten rzucił okiem na raport, a następnie spojrzał pielęgniarce prosto w oczy.

„Czy to możliwe?” - zapytał sam siebie. „Ależ nie, ona jest za stara! Nie byłaby nawet dobra w łóżku”. Poza tym Nadludzie nie daliby nam pozwolenia na reprodukcję. Jestem Zeekiem J4111118ZK. Gen Zeek był modny dawno temu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych w regionie megalopolii Timbuktu.

Z tego genu pochodziły osobniki o jasnej cerze, czarnych włosach, brązowych i ciepłych oczach, okrągłej twarzy oraz tęgiej budowie ciała.

„Zeek Wiesław Potter. Nigdy nie wyprodukował samca, ani samicy Nadczłowieka, ani nawet systemu gamet zdolneeo do żvcia...”

Potter wiele lat temu zrezygnował z tych marzeń. Tak, jak inni głosował za przerwaniem serii Zeeków. Pomyślał o Nadludziach, z którymi miał do czynienia i którzy nim pogardzali. Jednak ich śmiechy już dawno przestały go denerwować.

-  Durantowie, których embrionem zajmę się dzisiaj - powiedział z uśmiechem do pielęgniarki - są moim dziełem. To ja wymodelowałem ich obydwoje. To mnie nie odmładza.

-  Ależ panie doktorze, jest pan jeszcze w kwiecie wieku. Nie dano by panu nawet stu lat.

-  Tak, ale moje bachory przynoszą mi embriona i... - wzruszył ramionami.

-  Pan im to powie, że ich pan wymodelował, obydwoje?

-  Z pewnością nawet się z nimi nie zobaczę. Wie pani dobrze, jak się to wszystko odbywa. Poza tym, czasami ludzie są zadowoleni ze swojego modelażu, a czasami chcieliby więcej tego, lub mniej tamtego. Krytykują chirurga. Nic nie rozumieją, bo są nieświadomi problemów, które powstają w sali modelowania.

-  Durantowie wydają się być niemal idealni. Normalni, szczęśliwi. Może trochę za bardzo przejęci swoim synem, być może, ale...

-  Należą do jednego z najbardziej udanych typów genetycznych. Oto dowód: wyprodukowali embrion zdolny do życia!

-  Może pan być z nich dumny. W mojej rodzinie było tylko 15 embrionów na 190 prób.

Złożył usta w grymasie współczucia, zastanawiając się dlaczego zawsze daje się wciągnąć w rozmowy z tym rodzajem kobiet, zwłaszcza z pielęgniarkami. Działo się tak dlatego, że ciągle istniała nadzieja. Nadzieja ta była powodem wielu jego idiotycznych posunięć. Spotykał się z szarlatanami zwącymi się lekarzami zapładniaczami, interesował się eliksirami „prawdziwej płodności”. To on wpadł na pomysł rozpoczęcia masowej produkcji podobizn Calapiny - - Samicy Nadczłowieka, by fałszywie uważano, iż stworzyła ona embrion zdolny do życia. To dzięki niemu posągi bogini płodności miały stopy wytarte pocałunkami.

Grymas współczucia przemienił się w cyniczny uśmiech. „Nadzieja!... gdyby tylko wiedzieli...”

-  Czy powiedziano panu, że Durantowie zdecydowali się obserwować? - spytała pielęgniarka.

Podniósł szybko głowę i spojrzał na nią z osłupieniem.

-  W szpitalu mówi się tylko o tym. SB została powiadomiona. Sprawdzono ich. Teraz są w salonie numer 5. Właśnie połączono ich z laboratorium.

-  Czy w tej ruderze już nie można nic zrobić w spokoju? - ryknął z furią.

-  Ależ panie doktorze! - pielęgniarka znowu zmieniła się w dyżurnego tyrana. - Nie trzeba tracić zimnej krwi. Durantowie mają do tego prawo. Mamy związane ręce, wie pan o tym.

-  Gówniane prawo - mruknął, lecz jego złość już zniknęła. Prawo... - zastanowił się. Jeszcze jeden element tej cholernej maskarady! Ale prawo było niezbędne, musiał to przyznać. Bez dekretu 10927 na pewno zadawano by liczne żenujące pytania. Srengaard zrobił na pewno wszystko co mógł, aby wyperswadować im ten pomysł.

Potter smutno uśmiechnął się.

-  Przykro  mi,  że  nie  wytrzymałem.   Miałem  ciężki tydzień...

-  Czy chce pan zapoznać się z resztą raportów? Przyjazna atmosfera pogaduszki między nim a pielęgniarką zniknęła. Zauważył to.

-  Nie, dziękuję. Wziął akta Durantów i ruszył do biura Srengaarda. Taki był jego los... Dwójka obserwatorów!

Czyli więcej pracy. Nie wystarczyło im obejrzenie post factum taśmy z nagranym modelowaniem. Nie! Musieli być na miejscu. Znaczyło to, że wcale nie byli tacy niewinni, na jakich wyglądali. Agenci Służby Bezpieczeństwa schrzanili swoją robotę. Już od dawna ludzie nie nalegali, żeby obserwować. Pozbawiono ich tej chęci. Durantowie musieli być w tym zakresie błędnie wymodelowani.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl