[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HERBERT W. FRANKE
EKSPEDYCJA
PRZEKŁAD: MIECZYSŁAW DUTKIEWICZ
- Nie do nas należy rozstrzyganie, co jest sprawiedliwe, a co nie - odezwał się Vertain,
przewodniczący komisji. - Chcemy tylko zbadać, w jaki sposób doszło do katastrofy. Rzeczo-
wo, precyzyjnie, dokładnie. Bez zbędnych emocji. To wszystko.
Obradowali w niewielkiej sali konferencyjnej instytutu: rzeczoznawcy i Urzędu Kontro-
li oraz uczestnicy ekspedycji, przybyli tu natychmiast po powrocie. Jedyna poruszająca się
istota widoczna była na olbrzymim ekranie projekcyjnym; dziewczynka pięcio- lub sześciole-
tnia, wokół której piętrzył się stos zabawek. Ona jednak zwracała uwagę jedynie na ułożone
obok słodycze, chowała owinięte w kolorowe papierki czekoladki i cukierki pod pluszowe
zwierzątka i poduszki, wyciągała je z powrotem, rozglądała się nasłuchując, po czym ukrywa-
ła je w innym miejscu...
Vertain zwrócił się do wysokiego mężczyzny, siedzącego z prawej strony wśród ucze-
stników ekspedycji.
- Niech pan zaczyna, Gowin, tak będzie najlepiej.
- W porządku.
Gowin oderwał wzrok od bawiącego się dziecka. Trochę niepewnym głosem zaczął:
- Początek jest chyba wszystkim znany. Instytut Badań Środowiska potrzebował
nowych danych. W ostatnim czasie zmienił się skład powietrza zewnętrznego, zwiększyła się
bowiem zawartość dwutlenku węgla i azotu. Wzrosła też zawartość zarodków. Mieliśmy
zbadać przyczynę tego stanu rzeczy. Rząd udzielił nam specjalnego zezwolenia na wyjście na
stały ląd.
Urwał.
Przewodniczący pomógł mu podjąć wątek.
- Czy byliście dobrze wyposażeni?
- Tak, oczywiście. Mieliśmy wszystko. Prowiant, wodę, filtry do oddychania, leka-
rstwa...
- Ale żadnej broni - wtrącił Pietrowski, główny technik instytutu.
- Zgadza się. Ale po co mieliśmy ją brać ze sobą...? Przecież wtedy nie mieliśmy zielo-
nego pojęcia. Któż mógł przypuszczać, że na zewnątrz... - Mimo woli Gowin spojrzał na
okno, przez które do sali wpadało przytłumione, żółtozielonkawe światło. - Byliśmy przeko-
nani; że świat na zewnątrz jest martwy. Już od wielu lat nikt z ludzi nie opuszczał podwo-
dnych miast.
- Właśnie - odezwał się Piotrowski.
Vertain machnął ręką.
- Dalej! - polecił.
- W drogę udaliśmy się trzema specjalnymi pojazdami. Każdy z nich posiadał własny
system zaopatrzenia, na dole znajdowało się pomieszczenie dla uczestników ekspedycji, na
górze kabina sterownicza pokryta szkłem kwarcowym. Z domieszką ołowiu, dla ochrony
przed promieniowaniem. Zamknięcia hermetyczne - ze względu na zarodki. Opancerzenie -
po jednym dla dwóch mężczyzn. Na miejsce zawiózł nas prom śluzowy.
- Jak wyglądało tam... na zewnątrz? - zapytał Ruarka, biolog.
- Początkowo dokładnie tak, jak to nam opisano: ruiny, zgliszcza, pył i mgła. Słońce
tworzyło mleczną tarczę.
- Jakieś zwierzęta? Rośliny?
- Z początku odnieśliśmy wrażenie, że nie ma tam żadnych zwierząt - odparł Gowin. -
Dopiero później spłoszyliśmy szczury. Grube, mięsiste sztuki, o wiele większe, niż wynikało
to z opisów, jakie znaleźliśmy w książkach historycznych. Było ich z tysiąc, na pustym placu
pomiędzy resztkami jakiegoś muru. Murray i ja wysiedliśmy, aby schwytać kilka z nich.
Oczywiście byliśmy w ubraniach ochronnych. Wzięliśmy ze sobą sieci, cały ekwipunek
myśliwski. Ale szczury nie uciekały: podeszły do nas bliżej. Nie, nie atakowały nas, wąchały
tylko nasze obuwie, stając na tylnych łapach. Mogliśmy schwytać je gołymi rękami.
- Zostały już zbadane - wtrącił Ruarka. - To białe szczury, albinosy. Dobrze odżywione,
jakby wypasione.
- Powinno to nam było dać do myślenia - mówił dalej Gowin - ale musieliśmy iść dalej,
chcieliśmy wejść w głąb lądu na odległość kilku kilometrów, droga była ciężka... Często byli-
śmy zmuszeni do pokonywania ciągliwych mas, zgniłych śmieci, pojazd Anthony'ego zapadł
się w pewnym momencie w ową masę, i z trudem udało nam się go wyciągnąć za pomocą
stalowych lin.
Nieco później natrafiliśmy na pierwsze symptomy zmiany w składzie powietrza. Dotar-
liśmy do koryta rzeki, woda była spiętrzona - zwalony most, pływające odpady - wdzierając
się na brzeg, tworząc kałuże, drobne jeziorka. Na piachu dostrzegliśmy szarozielony osad,
grzyby albo algi. Tam zawartość azotu przekraczała znacznie dopuszczalną normę.
- Chodzi o symbiozę - wyjaśnił Ruarka. —- Algi i bakterie o niezwykłej przemianie
materii. Wydzielają azot, zużywając przy tym...
Vertain przerwał mu.
- Może wystarczy tu powołać się na protokół śledczy; jest dostępny aktualnie pod pozy-
cją UP 7 w banku danych.
- Należy jeszcze dodać - nie ustępował Ruarka - że fakt występowania tych organizmów
nie wyjaśnia wcale wzrostu ilości azotu.
Nastała krótka przerwa. Vertain przeglądał bacznie plik fotokopii.
- Może w głębi lądu znalazłyby się dalsze wskazówki.
- Nie daliśmy rady - relacjonował Gowin. - Przed nami zaczęły piętrzyć się trudności.
Tuż obok zawalił się jakiś budynek; omal nie zginęliśmy w ruinach. Następnie Larry wjechał
swoim czołgiem w taką jakby nieckę, wypełnioną jakimiś mętnymi kałużami. Myśleliśmy, że
to woda, a tymczasem był to kwas siarkowy. Niemal momentalnie wytrawił przeguby gąsie-
nic, pojazd został więc unieruchomiony. Musieliśmy go tam pozostawić. Od tej pory dyspo-
nowaliśmy jedynie dwoma czołgami, a pomieszczenie dla uczestników ekspedycji dzieliliśmy
we trójkę. Nie było to zbyt wygodne, ale nie stanowiło jeszcze powodu, aby zawrócić.
Następnej nocy zdarzyła się ta sprawa z pojemnikiem na kobalt. Liczniki Geigera były
włączone na stałe, dzięki czemu udawało nam się na ogół unikać gorących stref. Szczególnie
starannie badaliśmy oczywiście te miejsca, w których zamierzaliśmy przenocować. Uczynili-
śmy tak również tym razem. Wszystko było w porządku. Kiedy zbudziliśmy się, liczniki Gei-
gera brzęczały jak oszalałe. Najpierw oddaliliśmy się z terenu skażenia, dopiero potem zaczę-
liśmy badać przyczynę wypadku. Pod pojazdem Eda znajdował się ołowiany pojemnik z
kobaltem - otwarty. Pole promieniowania gamma dotarło tam, gdzie spaliśmy.
- Czy wtedy nie podejrzewaliście jeszcze niczego? - zapytał Pietrowski.
Na twarze uczestników narady padł cień - za oknem przesunęły się ciemne tumany.
Vertain włączył szybę świecącą.
- O to chodzi, że nie - odparł Gowin. — Znajdowaliśmy się w niecce, pojemnik mógł
sturlać się sam. Wiedzieliśmy przecież, jak lekkomyślnie obchodzili się swego czasu z odpa-
dami radioaktywnymi mieszkańcy miast.
Ruarka wzniósł dłoń.
- A może zlekceważyliście trochę za bardzo przepisy bezpieczeństwa?
- Naprawdę byliśmy niezwykle ostrożni - zapewnił Gowin. - Nie czuliśmy się już tak
bezpiecznie jak na początku. Ale właśnie dlatego nie wiedzieliśmy, czy to przypadkiem nie
jakieś urojenia ... te wszystkie oznaki...
- Jakie oznaki?
- Walące się na nas zgliszcza, most, który dopiero co runął w dół, kilka zatartych śla-
dów ... ale to wszystko nie musiało być spowodowane umyślnie.
- Jak czuliście się po napromieniowaniu? - zapytał Griscoll, lekarz.
- Niewielkie mdłości, które niebawem ustąpiły. Tylko u Larry'ego stan nie uległ popra-
wie. To on znajdował się najbliżej pojemnika.
- ... i otrzymał największą dawkę - dodał cicho Griscoll.
- Potem zdarzyło się to nieszczęście z Edem. Dojeżdżaliśmy do stert żelastwa, które
płonęło. Już z daleka zdaliśmy sobie z tego sprawę, mimo filtrów wyobrażaliśmy sobie ten
smród, w powietrzu unosiły się czarne kłęby. Nie był to otwarty ogień, wszystko raczej się
tliło. Wiatr dął ku nam popiół i podmuchy żaru. W pobliżu dostrzegliśmy dziwaczne mięsiste
rośliny o szerokich, zielonych liściach z domieszką różu, dryfujące w kałużach. Ed wysiadł,
żeby wziąć kilka egzemplarzy, wtem coś zakotłowało się w wodzie, jakiś długi, białoszary
stwór zacisnął olbrzymią szczękę na jego nodze, Ed runął do wody... Z wszystkich stron nad-
płynęły podobne stwory... nie mogliśmy mu już pomóc.
Biolog odchrząknął.
- Gowin przekazał nam zdjęcia. To rodzaj kajmanów-okularników, ale większy i pozba-
wiony pigmentu.
- Dalej! - ponagla! Vertain. - Proszę dalej!
- Od tej pory było nas pięciu. Oczywiście zawróciliśmy. Chcieliśmy znaleźć się z po-
wrotem tak szybko, jak to było możliwe. Kiedy usiłowaliśmy odsunąć na bok stos żerdzi, za-
gradzających nam drogę, Anthony usłyszał płacz. Odgłos dobiegał z jakiejś piwnicy. Anthony
i ja zeszliśmy ostrożnie po schodkach i wtedy ujrzeliśmy mężczyznę, niechlujnego osobnika o
rozczochranych włosach, odzianego w łachmany. Bił dziewczynkę...
Jak na komendę wszyscy skierowali wzrok na dziecko, widoczne nadal na ekranie.
Dziewczynka zdążyła już usnąć na krzesełku, ale spała niespokojnie, poruszając się nerwowo
to tu, to tam.
- Na nasz widok zniknął błyskawicznie w jakimś ciemnym otworze. Nie ścigaliśmy go.
Dziecko płakało. Anthony chciał wziąć je na ręce, ale zaczęło się bronić, drapać na oślep.
Musiałem pomóc Anthony'emu. Dziecko wymachiwało rękami, zerwało mi z twarzy maskę
przeciwgazową. Wtedy poczułem... ten smród... brud... no tak. Ale Anthony oszalał całkowi-
cie. Zabrał dziecko ze sobą, wsadził pod natrysk, nakarmił je. Po godzinie pozwoliło się już
głaskać, ale tylko Anthony'emu. Wzięliśmy dziecko ze sobą - on nalegał na to. Co mieliśmy
robić? Od tej pory ataki zaczęły powtarzać się coraz częściej, dojrzeliśmy też wreszcie ludzi -
jakieś niechlujne, kalekie postaci o złych twarzach, oczach płonących nienawiścią.
- Może byli zupełnie normalni, chcieli tylko bronić tego, co do nich należało.
- Może - odparł Gowin nie kryjąc irytacji. Po chwili zaczął mówić dalej:
- Szukaliśmy drogi, aby oddalić się od tych ruin, ale tamci zorientowali się, że jeszcze
trochę, a umkniemy przed nimi. Wystarczyło przedostać się przez ostatnie wąskie przejście,
ale tam zaatakowali nas jeszcze raz. Zbudowali barykadę i zaczęli obrzucać nas kamieniami.
A potem padły strzały! Tylko trzy lub cztery, ale jeden z nich przebił kopułę i ugodził Antho-
ny'ego.
Znowu umilkł. Wpatrywał się teraz w śpiące dziecko niewidzącymi oczami. Nikt nie
przerywał ciszy. Dopiero po dłuższej chwili Gowin zaczął kontynuować swoją relację:
- Do tego momentu zachowywaliśmy się niemal biernie, ale teraz... Pewnie, nie mieli-
śmy broni, posiadaliśmy jednak miotacze ognia. Kilkakrotnie używaliśmy ich, aby wyrównać
drogę. Włączyliśmy je i pod osłoną płomieni przedarliśmy się przez barykadę. Cztery godziny
później zabrano nas na pokład promu. To wszystko.
Vertain wyszarpnął z kieszeni wyjściowej szpulę z zapisem, wygładził papier, złożył
go. Część oficjalna była zakończona, ale nikt nie wstawał z miejsc.
- I co teraz zrobimy? - zapytał Pietrowski. - Tam na zewnątrz są ludzie, do tej pory nie
wiedzieliśmy o tym. Ich przodkowie należeli widocznie do tych, którzy nie zdecydowali się
na ucieczkę pod wodę. Wybrali życie w smogu, brudach, skażonym powietrzu, woleli to niż
czystą egzystencję pod wodą. Mieszkali nadal w swych miastach, niezdolni do powstrzyma-
nia upadku ich świata. Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że część z nich pozostanie przy
życiu.
Vertain wypowiedział na głos to, o czym myślał każdy z nich:
- Czy musimy im pomóc? Z pewnością nie ma ich zbyt wielu. Czy mamy sprowadzić
ich do naszego świata, czystego i higienicznego - jak tę dziewczynkę, która teraz śpi? -
Ruchem głowy wskazał na ekran. Dziecko trzymało dłonie przed oczyma, jak gdyby chciało
się ukryć.
Gowin był bezradny, tak jak pozostali. To dziecko... czy tu, na dole, będzie szczęśli-
wsze? Znowu skierował wzrok za okno, na wodę. Była mętna, coś unosiło się w niej - pla-
nkton, zbitki bakterii, materiał z oczyszczalni. Gdzie mieli wykonać swoje zadanie? Na ze-
wnątrz czy tu? Jak przez mgłę Gowin przypomniał sobie stare przekazy o morzu - o lazuro-
wobłękitnej wodzie, czystej jak kryształ.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]