[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stephen Frey
Depozyt
Prolog
Listopad 1963
Naprawdę nazywała się Mary Thomas. Wiedziała jednak, że producenci fil-
mowi z Hollywood nie zwrócą uwagi na kogoś o tak pospolitym nazwisku.
Po prostu nie mają zbyt dużo czasu na wczytywanie się w listę osób, biorących
udział w zdjęciach próbnych. Dlatego występowała pod pseudonimem jako An-
drea Sage.
Urodziła się na Manhattanie. Po ukończeniu Uniwersytetu Nowojorskiego
wyjechała z miasta. Chciała uciec przed tyranią ojca, który nalegał, aby jedy-
naczka poszła w jego ślady i robiła karierę na Wall Street. Jednak jej zdaniem
akcje i obligacje nie były warte tego, by poświęcić im całe życie. Pierwszego
dnia po ukończeniu studiów wymknęła się z luksusowego mieszkania rodziców
na Upper East Side. Z konta, które założyli jej dziadkowie w prezencie na dzie-
siąte urodziny, podjęła wszystkie pieniądze. Wzięła taksówkę na lotnisko La
Guardia i kupiła bilet do Los Angeles, miasta, które dawało szansę takim jak
ona; szansę na sławę należną gwieździe filmowej. Była młoda i piękna. Miała
dwadzieścia jeden lat. W tym wieku łatwo uwierzyć, że świat stoi przed tobą
otworem.
Pół roku po ucieczce ku wolności, na pokładzie odrzutowca linii Pan Am,
przyszedł czas na podsumowanie. Jej kariera nie rozwijała się tak, jak to sobie
wyobrażała. Uroda zapewniła jej parę epizodycznych rólek w niskobudżeto-
wych produkcjach. Ponieważ uważała, że nie ma czym pochwalić się przed ro-
dzicami, nie napisała do nich. Nie zadzwoniła nawet do matki, która od pół
roku nie wiedziała, czy córka żyje. Dziewczynę zaczęły dręczyć wyrzuty su-
mienia.
Wyjątkowo chłodna i deszczowa jesień zmieniła Los Angeles z sanktuarium
słońca w przygnębiającą ziemię skazańców. Andrea pracowała w Beverly Hills
Bistro jako kelnerka. Żeby nie myśleć o przykrej perspektywie powrotu do domu
i spojrzeniu w oczy triumfującemu ojcu, wzięła parę dni wolnego. Krótki urlop
postanowiła spędzić w słonecznym Teksasie. Chciała odetchnąć od ciasnej kawa-
lerki z oknami wychodzącymi na tyły chińskiej restauracji. Wybrała Teksas, bo
7
nigdy tam nie była. Poza tym, będzie miała okazję na własne oczy zobaczyć czło-
wieka, któremu udało się podbić serca wszystkich Amerykanów.
Andrea przymknęła jedno oko i spojrzała przez obiektyw kamery Bell &
Howell. Kupiła ją wczoraj. Teraz zaś, na chwilę przed rozpoczęciem uroczysto-
ści, chciała ją wypróbowywać. Stanęła przy niewysokim drzewie, metr od lu-
strzanej ściany, w której odbijał się basen. Przeniosła oko kamery na prawo,
gdzie
po drugiej stronie ulicy, przed wejściem do wysokiego budynku, falował tłum.
Panoramicznym ujęciem zjechała w lewo i sfilmowała chodnik, który przecho-
dził w szerokie przejście podziemne, daleko, na końcu placu. To pewnie będzie
trasa przejazdu prezydenta.
Kiedy filmowała przejście podziemne, usłyszała pomruk tłumu po drugiej
stronie ulicy. Skierowała kamerę z powrotem na prawo. W oddali zobaczyła światła
nadjeżdżającej kolumny samochodów. Chcąc zrobić ujęcie ludzi stojących przed
wejściem do gmachu po drugiej stronie ulicy, jeszcze raz skierowała obiektyw na
ulicę Elm. Tym razem kamera lekko drżała w jej ręku. Andrea wzięła głębszy
oddech, żeby uspokoić nie wiadomo skąd biorący się niepokój. Zaczęła filmować
czarną błyszczącą limuzynę z otwartym dachem, która powoli skręcała z ulicy
Houston w lewo, wchodząc w pole widzenia kamery. Ustawiła ostrość na męż-
czyznę na tylnym siedzeniu, pewnego swojej siły oddziaływania na ludzi. Kiedy
limuzyna dojechała do miejsca, gdzie stała Andrea, dziewczyna ruszyła razem
z samochodem. Udało się jej zrobić zbliżenie mężczyzny, który ręką pozdrawiał
tłum. Nie wiadomo dlaczego nigdzie nie widziała tajnych służb, które powinny
czuwać nad bezpieczeństwem przejazdu.
Usłyszała pojedynczy huk, jak gdyby w pobliżu ktoś odpalił fajerwerk, a za-
raz potem następny. Mężczyzna z limuzyny pochylił się do przodu, uniósł ręce do
twarzy. Nie przerywając filmowania, Andrea zaczęła biec ulicą. Jak przez mgłę
widziała, że wyprzedza dziewczynkę w czerwonej spódniczce i białym sweterku.
Wyczuła, że tłum dookoła ogarnęła nagle panika, jakby do ludzi dotarło, że
dzieje
się coś strasznego. Na dźwięk trzeciego strzału Andrea przystanęła.
Wtedy rozległ się czwarty strzał. Był zdecydowanie głośniejszy, zabrzmiał
jak wybuch. Mężczyznę w limuzynie gwałtownie odrzuciło do tyłu, a nad jego
głową utworzyła się aureola z czerwonej mgiełki. Bezwładnie przechylił się na
bok. Widać było odsłonięty mózg, cały zalany krwią.
W tłumie rozległy się histeryczne krzyki. Ludzie uciekali na wszystkie stro-
ny. Jednak Andrea nie dała się porwać tej fali paniki. Była spokojna, nie
przery-
wała filmowania. Czuła się tak, jakby nie dotyczyły jej te straszne wydarzenia.
Była bezpieczna, schowana za szkłem obiektywu. Filmowała żonę mężczyzny,
która wstała i chciała sięgnąć po odstrzelony kawałek czaszki leżący na bagażni-
ku. Ale jeden z ochroniarzy energicznie wepchnął ją z powrotem na siedzenie.
Limuzyna przyspieszyła i skierowała się w stronę szpitala Parkland. Andrea od-
prowadziła pojazd kamerą do momentu, aż zniknął z pola widzenia, po czym zro-
biła zbliżenie miejsca, w którym jeszcze przed chwiląunosiła się czerwona
mgiełka,
8
utworzona z drobinek rozbryzganej krwi. Widziała przez obiektyw, jak ludzie
biegli
w kierunku trawnika i płotu.
Nagle obraz w obiektywie zamienił się w czarnąplamę. Silne dłonie wyrwa-
ły Andrei kamerę z rąk i gwałtownie pchnęły dziewczynę na ziemię. Poczuła ostry
ból w plecach.
- Nie ma pan prawa traktować mnie w ten sposób - krzyknęła.
- Owszem, mam - warknął mężczyzna. - A teraz zjeżdżaj stąd.
- Proszę mi oddać kamerę! - wykrzyknęła.
- Powiedziałem, zjeżdżaj!
Andrea zerwała się na nogi i schwyciła kamerę, chcąc ją wyrwać z rąk na-
pastnika. Odepchnął ją tak silnie, że znowu wylądowała na ziemi.
- Daję ci ostatnią szansę - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Zjeżdżaj stąd
albo cię aresztuję.
Wystarczyło jedno spojrzenie w stalowoszare oczy mężczyzny, żeby Andrea
powróciła do realnego świata. W jednej sekundzie podjęła decyzję: trzeba stąd
uciekać. Miała wrażenie, jakby znalazła się w gnieździe szerszeni. Zdała sobie
sprawę, że nic nie wskóra dalszymi protestami. Oczyściła dłonie i kolana z
trawy.
Podniosła się i rzuciła do ucieczki, wtapiając się w tłum. Kiedy w końcu odważy-
ła się obejrzeć, mężczyzny, który brutalnie wyrwał jej kamerę z filmem doku-
mentującym zabójstwo prezydenta Kennedy’ego, już tam nie było.
1
Listopad 1998
Parkiety największych nowojorskich domów maklerskich to przerażające miej-
sca. W ogromnych salach wypełnionych biurkami zawsze panuje hałas. Wy-
strój wnętrza jest zupełnie pozbawiony domowego ciepła. Ludzie, którzy siedzą
za biurkami, są agresywni, niecierpliwi, zdolni do wszystkiego. Ich zadanie
pole-
ga na obracaniu ogromnymi sumami nie swoich pieniędzy. Sprzedają i kupują
ogromne ilości akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Siedzą jeden
obok drugiego przy długich, wąskich, zestawionych ze sobąbiurkach, przypomi-
nających stoły w stołówce. Każdy z nich ma przed sobą dwa podstawowe narzę-
dzia pracy - telefony i komputery, które bez przerwy wyświetlają najnowsze in-
formacje o rynku. Na podstawie tych informacji i podpowiedzi otrzymywanych
przez telefon handlowcy w sekundę podejmują decyzje o inwestycjach. Najczę-
ściej dysponują z góry ustalonym przez kierownictwo limitem dolarowym. Cza-
sem zdarza się, że go przekraczają. Ich jedynym godnym zaufania sprzymierzeń-
cem jest kofeina. Najbardziej obawiają się wrzodów żołądka i swoich czterdzie-
stych urodzin. Bardzo często zdarza się, że któryś z nich traci panowanie nad
sobą. Ludzie zatrudnieni w domach maklerskich pracują w nieustannym stresie.
Częstym argumentem w sprzeczkach, choć nikt się do tego nie przyzna, staje się
przemoc. Ich życie prywatne po prostu nie istnieje. To przeklęta praca. Jednak
jest powód, dla którego tam pracują. W ciągu roku mogą zarobić więcej pienię-
dzy niż inni przez całe życie.
Cole Egan bacznie wczytywał się w informacje wyświetlane na trzech sto-
jących przed nim monitorach. Chciał się dowiedzieć, jakie decyzje zapadły
w Waszyngtonie, na spotkaniu Komitetu Rezerw Federalnych. Gdyby urzęd-
nicy federalni złożyli oświadczenie, które jeszcze do wczoraj wydawało się
Cole’owi nieprawdopodobne, liczby zmieniłyby się w ciągu paru chwil i za-
częłoby się prawdziwe szaleństwo. Wygłoszenie tego oświadczenia sprawiło-
by, że należące do rządu akcje, którymi dysponował Cole, zaczęłyby spadać
na łeb na szyję.
11
Przewodniczący i zarządcy lokalni najpotężniejszego banku centralnego
zbierali się co sześć lub co osiem tygodni za zamkniętymi drzwiami wspaniałej
sali konferencyjnej w Waszyngtonie. Ustalali kurs walut w Stanach Zjednoczo-
nych. Większość spotkań nie kończyła się żadną interwencją Banku Federalne-
go. Kursy walut zmieniały się w sposób naturalny zgodnie z potrzebami zbytu
i skupu, wynikającymi z tego, jak handlowcy kupowali i sprzedawali obligacje
swoim klientom i firmom. Gdyby jednak Bank Federalny zmienił politykę za-
rządzania, kursy walut natychmiast zaczęłyby spadać bądź zwyżkować, zgod-
nie z kierunkiem i poziomem wyznaczonym przez Bank. Bank Federalny po-
siadał ogromną władzę.
Przed Cole’em leżały dwie klawiatury komputerowe. Dzięki nim miał naj-
świeższe informacje z Reutera, Bloomberga i z Internetu - to znaczy, że miał na-
tychmiastowy dostęp do wszystkich danych, jakich potrzebuje makler pod koniec
[ Pobierz całość w formacie PDF ]