[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07
Danuta Frey
Fiat z placu Teatralnego
I
Koncert w Filharmonii Narodowej zamykała
Msza Koronacyjna Mozarta
. Kiedy przebrzmiały ostatnie
takty
tutti
i dyrygent odwrócił się. Kamilu Wanacka szepnęła do swego męża. Marka, który siedział obok:
— Wspaniałe!
Była autentycznie wzruszona, choć prawdę mówiąc w ogóle nie znała się na muzyce, a bilety do fil-
harmonii Wanaccy dostali przypadkowo od znajomych, którzy sami nie mogli pójść.
Mimo to nie nudzili się. Występowała orkiestra i soliści z RFN. Sala była pełna, brawa długie. Na sce-
nę wniesiono kwiaty. Artyści, dyrygent, chór i orkiestra ukłonili się jeszcze kilka razy i zniknęli za kulisami.
Wanaccy wyszli z filharmonii jako jedni z ostatnich. Kamila miała na sobie dopasowany turecki ko-
żuch z postawionym kołnierzem, spod którego widać było zaróżowioną twarz i pasma długich, jasnych wło-
sów. Marek mimo swoich trzydziestu pięciu lat udawał dwudziestolatka, paradując przy mrozie z gołą gło-
wą.
Ich żółta łada, z przydziałów, które w komendzie stołecznej dawano dwa lata temu. stała na parkingu
za filharmonią, z szybami pokrytymi cienką warstewką lodu. Jeszcze po południu padał deszcz ze śniegiem.
Teraz ulice zaczynały się zmieniać w niebezpieczną ślizgawkę.
— Ale będzie jazda! — westchnął Wnnaeki i wziął się do rozmrażania szyb.
W tym samym czasie, kiedy Wanaccy opuszczali filharmonię, z niedalekiego placu Teatralnego wy-
jeżdżał biały fiat. Za kierownicą samochodu siedział młody, krótko ostrzyżony mężczyzna o pospolitej twa-
rzy, z rodzaju tych, których nie sposób zapamiętać. Wyglądał na siedemnaście- osiemnaście lat. A chociaż
nad jego górną wargą widniał meszek wąsika, zarys podbródka miał jeszcze chłopięcy, ruchy niezdarne,
kanciaste jak szczeniak. Po szczeniacku też, jakoś pospiesznie, zaciągał się papierosem.
Pasażer, zajmujący miejsce obok, był starszy o co najmniej dziesięć lal. Zabójczym wąsem i śniadą
cerą przypominał Cygana. Tak go też zresztą zwano, choć z Cyganami nie łączyło go nigdy nic poza fizycz-
nym podobieństwem. W jego spojrzeniu dostrzegało się cwaniacki spryt osobników wierzących, że wszyst-
kich przechytrzą.
Jazda była bardzo trudna. Ślisko, piaskarek ani śladu. Gdyby wcześniej przewidzieli, że...
No tak — ale czy przewidzieć mogli? A nawet jeśli? Wszystko zostało przecież ustalone wcześniej i
zmiana planu musiałaby pociągnąć duże komplikacje. Tych zaś należało absolutnie unikać.
„Cygan" spojrzał niecierpliwie na tarczę zegarka na tablicy rozdzielczej. Fosforyzujące wskazówki
zbliżały się do wpół do dziesiątej. Spektakl w Teatrze Narodowym miał się zakończyć o dziesiątej, opera w
sąsiednim Teatrze Wielkim o wpół do jedenastej. Mieli więc jeszcze pewną rezerwę.
Za dwadzieścia dziesiąta minęli Halę Mary-moncką. zmierzając dalej, w kierunku Bielan. Ulice były
prawie puste. Jedynie autobusy, sunące wolno po przeciwległej stronie oszronionego pasa zieleni, który od-
dzielał od siebie dwie jezdnie, wyrzucały z hałasem kłęby spalin. Raz pojawił się tramwaj i zniknął, dono-
śnie dzwoniąc.
„Już niedaleko' - - pomyślał „Cygan" i poczuł się pewniej. Wyszczerzył zęby i zagadał do siedzącego
obok chłopaka:
— Poszło jak trzeba, co? Widzisz, bracie, z „Cyganem" nie zginiesz — mówił o sobie ? trzeciej oso-
bie, tonem pełnym przechwałki.
Chłopak jakby nic słyszał. Może jego uwagę bez reszty zajmowała trudna jazda, a może wciąż jeszcze
nie umiał się pozbyć strachu, który zapanował nad nim zaraz po opuszczeniu placu Teatralnego? Ciekawe,
że nie czuł go przedtem, gdy... Dopiero później, kiedy już siedział za kierownicą, i kiedy „Cygan" powie-
dział, że teraz jadą na umówione miejsce.
Nie, absolutnie nie mógł po sobie pokazać, że się boi. Tamten uważałby go, i słusznie, za gówniarza i
mięczaka. Zresztą już wkrótce odstawią samochód i wrócą do domu zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic. auto-
busem. Żadna taksówka ani okazja. W taksówce człowiek jest sam, w autobusie ginie wśród innych pasaże-
rów. Kto go spamięta, skojarzy w razie czego?
Zaciągnął się papierosem, silniej ujął kierownicę. Musi się okazać pewniakiem do końca.
Latarnie oświetlały pierwsze szeregi drzew Lasku Bielańskiego, odbijając' się w pokrytej szronem
szybie. Czy to dmuchawa działała tak słabo, czy też wilgotna mgła. którą wciąż było przepojone powietrze,
od razu zamarzała — w każdym razie widoczność była słaba.
Chłopak zwolnił, ale za chwilę poderwał go głos „Cygana".
— Co się tak wleczesz? Do dwunastej w nocy nie zajedziemy w tym tempie!
— Ślisko — odparł. — I mgła... ,,Cygan" skrzywił się Z kpiną.
— Nie pieprz, braciszku! Boja masz czy co?
Chłopak nacisnął mocniej pedał gazu. Przed stacją benzynową po drugiej stronie jezdni stały dwa sa-
mochody, trzeci właśnie brał benzynę. Zamajaczyła najpierw jedna kładka dla pieszych nad ulicą, następnie
druga, potem domy osiedla Młociny. Zbliżali się do znajdującego się naprzeciw osiedla cmentarza żołnierzy
włoskich.
I właśnie na wysokości cmentarza wjechali na zamarzniętą kałużę i wpadli w poślizg, którego chłopak
nie mógł opanować. „Cygan" rzucił się ku kierownicy — ale na próżno. Samochód zakręciło, zarzuciło,
najpierw w jedną, następnie w drugą stronę. Biały fiat obrócił się wokół własnej osi i balansując po śliskiej
nawierzchni, uderzył w słup trakcyjny linii tramwajowej.
Wanaccy wrócili do domu później, niż się spodziewali. Z powodu gołoledzi musieli jechać wolno, a
następnie zmitrężyli sporo czasu odbierając swoją pięcioletnią córkę Małgosię od matki Kamili, u której
spędziła cały wieczór.
Po drodze zmarzli, więc zaraz po powrocie Kamila poszła do kuchni nastawić herbatę i zrobić coś na
kolację. Wanacki napuścił wody do wanny na kąpiel dla Gośki, lecz ledwie wyszedł z łazienki, odezwał się
telefon.
— Do majora Wanackiego —zawiadomiła lakonicznie Kamila, która wcześniej podniosła słuchawkę.
Dzwonił oficer dyżurny komendy stołecznej. Wanacki słuchał przez chwilę. Spojrzał na zegarek i od-
winął z powrotem rękawy koszuli.
— Dobrze — rzekł wreszcie. - Za dziesięć minut będę na dole. Odłożył słuchawkę. Kamila spojrzała
pytająco.
— Coś nowego?
— Tak — odparł. — Za dziesięć minut podeślą mi radiowóz. Zdążysz mi dać coś do zjedzenia do tej
pory?
— Chleb z serem, białym albo żółtym, dżem. miód. Może być jeszcze jajecznica albo sadzone.
Bez specjalnego entuzjazmu zgodził się na jajecznice, chleb i dżem. Na ser już. prawie nie mógł pa-
trzeć, ponieważ stale go jedli. O wędlinę nawet nic pytał.
Kiedy zszedł na dół, radiowóz już czekał. Poza kierowcą nic było w nim nikogo, więc Wanacki nic
mógł się dowiedzieć żadnych szczegółów.
Dojeżdżając do cmentarza żołnierzy włoskich na Młocinach, ujrzał grupkę ludzi oraz. dwóch-
milicjantów popędzających lizakami 'nadjeżdżające samochody. Musiał się też palić i reflektor, skoro syl-
wetki ludzi rzucały na jezdnię długie cienie.
Stanęli tuż za radiowozem milicji drogowej. Zanim Wanacki wysiadł, do samochodu zbliżył się
umundurowany funkcjonariusz z patrolu drogowego. Razem podeszli do miejsca wypadku. Gapie rozstąpili
się. Wanacki zobaczy! białego fiata, rozbitego o słup linii tramwajowej. Wóz stał ukosem do jezdni, na ma-
sce silnika leżało mnóstwo okruchów z wybitej szyby. Kilka potoczyło się aż do miejsca, w którym wyry-
sowano kredą na asfalcie zarys ludzkiej sylwetki.
— Jechali bez pasów. Drzwi się otworzyły przy uderzeniu — wyjaśnił towarzysz Wanackicgo — i tego.
który siedział obok kierowcy, wyrzuciło na jezdnię.
— Żyje?
— Żył w każdym razie, kiedy przyjechała karetka. Zabrali go do szpitala na Lindleya.
— A kierowca?
— Miał więcej szczęścia. Złamana ręka i szok. Też go wzięli do poskładania. Zostawili nam tylko tego
ręką wskazał otwarty bagażnik, nad którym stal reflektor.
Wanacki pochylił się. W bagażniku leżały zwłoki mężczyzny około czterdziestki, o śniadej, ale posi-
niałej twarzy z dużą. jaśniejszą blizną na czole i ciemnych, kędzierzawych włosach. Na jego policzkach
widniały, wyraźne w świetle reflektora świeże, ledwie przyschnięte ślady zadrapań. Miał na sobie czarną,
skórzaną kurtkę, porozdzieraną w kilku miejscach. Wyglądał na południowca. Włoch? Arab? Turek?
Wszystko było możliwe.
Obok głowy mężczyzny stał blaszany prostokąt z cyfrą: jeden. Wanacki rozejrzał się, szukając wzro-
kiem fotografa i techników z ekipy śledczej.
— Skończone? — zapytał.
Fotograf przytaknął,
— Zrobiłem go ze wszystkich stron. Zbliżył się lekarz, dotąd palący nie opodal papierosa. Zwrócił
uwagę na obrzmienie na szyi mężczyzny.
— Nie żyje przynajmniej od paru godzin. Najprawdopodobniej uduszony.
Na serdecznym palcu lewej ręki denata widnia! jaśniejszy ślad. „Jak po obrączce, sygnecie'1? — po-
myślał Wanacki. Zaczął szukać dokumentów, ale nie znalazł. Raz jeszcze uważnie przyjrzał się zwłokom.
Pod paznokciami dostrzegł w silnym świetle reflektora kilka drobnych włosków. Zwrócił na nic uwagę
technika.
Na tym się na razie skończyło. Brakowało dokumentów denata, nie znaleziono również pieniędzy. W
zestawieniu z jaśniejszym śladem na palcu sugerowało to tło rabunkowe morderstwa. Coś się tu jednak nic
zgadzało. Dlaczego bowiem pozostawiono na ręce mężczyzny złoty szwajcarski zegarek „Omega"?
Wanacki przejrzał jeszcze raz zdjęcia, wykonane przy cmentarzu na Młocinach i zadzwonił do aresztu,
gdzie przebywał kierowca białego fiata.
Tylko tego człowieka mógł na razie przesłuchać. Pasażer fiata uderzył głową o bruk, wypadając z wo-
zu i dotąd nic odzyskał przytomności. Wanacki ustalił tylko, że ranny nazywa się Janusz Kamiński, pseudo-
nim „Cygan", notowany, karany, ostatni wyrok: rok i sześć miesięcy pozbawienia wolności, odsiedziany w
zakładzie karnym w Iławie.
Kierowcy fiata złożono już złamaną rękę. Kiedy go wprowadzono, miał na niej gips i trzymał ją na
temblaku. Na jego twarzy matowa! się wyraz bólu i upór, z którym przyszedł na przesłuchanie.
I rzeczywiście, przez pierwsze pół godziny to milczał, to odpowiadał monosylabami. Legitymacja,
którą nosił w kieszeni, zaświadczała wprawdzie, że Zbigniew Bednarek, lat siedemnaście, jest uczniem za-
sadniczej szkoły samochodowej w Warszawie, lecz innych informacji brakowało. Na pytanie natomiast, czy
zna człowieka, którego zwłoki znaleziono w bagażniku samochodu. Bednarek miał stale jedną jedyną od-
powiedź: owego człowieka nie zna i nigdy go przedtem nie widział.
Potem jednak język mu się trochę rozwiązał i zeznał, że: ...
przechodząc wieczorem z Januszem Ka-
mińskim — „Cyganem" — przez plac Teatralny, zauważyliśmy przypadkowo na parkingu białego fiata z
uchylonym bocznym okienkiem. Skorzystaliśmy z okazji i postanowiliśmy się przejechać. Na Młocinach
wpadliśmy w poślizg. Ani ja, ani „Cygan" nie mieliśmy pojęcia, ze w bagażniku znajduje się trup.
Czy mógł powiedzieć coś innego? „Cygan” nigdy nie darowałby mu, że nie umie utrzymać języka za
zębami.
Bajeczka była tak naiwna, a jej fabuła szyta tak grubymi nićmi, że Wanacki nawet sie nic wysilił na
udawanie, iż w nią wierzy. W ten sposób jednak nadal tkwi! na początku drogi. Nie wiedział, kim był zabity
mężczyzna, dlaczego i w jakich okolicznościach zginął, kto umieścił jego zwłoki w bagażniku białego fiata,
dokąd je wieziono? A przede wszystkim — kio był mordercą? Musiał poszukać punktu zaczepienia.
Spojrzał na Bednarka. „Chłopak kłamie, to oczywiste — pomyślał. — Wszystko musiało wyglądać in-
aczej. Ale jak?"
— Otwarte okienko, powiadasz? A może do tego jeszcze kluczyk w stacyjce, żeby już była pełna wy-
goda? — zakpił. — Kto ci, Bednarek, uwierzy?
Z pliku odłożonych na bok zdjęć wybrał jedno i podał je Bednarkowi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]