[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anna Fryczkowska
Straszne historie o otyłości i porządaniu
Replika
Copyright © Anna Fryczkowska, Warszawa 2007 Copyright © Wydawnictwo Replika,
Zakrzewo 2007
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Krystyna Marcinków
Projekt okładki Krystyna Łuczak
Skład
Dialoog - Sylwia Fiedler, www.dialoog.pl
Wydanie I
ISBN 978- 83-60383-25-4
Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 0618944151
replika@replika. eu www.replika.eu
Tapczemu - za wszystko Marii Giełżyńskiej — za spotkania, wsparcie, rady i inspirację.
Baśka
Stanik o rozmiarach kamizelki kuloodpornej bezwstydnie rozkładał miseczki na brzegu
wanny. Baśka zahaczyła długopisem za ramiączko i rzuciła go na łóżko współlokatorki. Miała
zamiar się wykąpać. A nawet jak nie, to precz z bielizną na widoku!
Sądząc po staniku, jej współlokatorka, żeby wyglądać po ludzku, musiałaby stracić pół siebie.
Baśka tylko szesnaście procent.
Baśka
O obcości pokoi hotelowych! Jeżeli gdzieś jest piekło, to wygląda tak - martwa wykładzina
dywanowa na podłodze, po której deptały setki zagrzybionych stóp. Nieswój sedes ze źle
wyprofilowaną deską, na której siedzieć trudno i brudno. Szafa, w której pachnie obcymi
ciuchami, z dyktą porysowaną na plecach przez pokolenia, które w rogu przykleiły gumę na
tyle dyskretnie, że sprzątaczka jąprzeoczyła. Poduszka pachnie cudzymi snami, ale w środku,
bo z wierzchu zapachy kryją się pod wczasowym krochmalem. Jakie mary ścigały ludzi na tej
poduszce?
7
Baśka
Czuła ulgę, że jest na razie sama, tylko cudze rzeczy porozwlekane, lepsze łóżko zajęte.
Jaka będzie jej współlokatorka?
Najlepsza byłaby przezroczysta, neutralna obecność. Wsparcie bez zapachów, staników,
wygniecionych poduszek, niepotrzebnego gadania.
Stara czy młoda? Bezguście w każdym razie, w różowych swetrach wielkości namiotu -
zajmujących dwie trzecie szafy, pachnących perfumami starszej pani. Czytała babskie pisma,
które otwierały się na stronach kulinarnych. Żałosna sztampa! Kosmetyki polskie, tanie,
bezpretensjonalne. Zero luksusu, zero wdzięku, zero uroku życia. W sportowe buty - jak
płetwy - w przedpokoju wciśnięte raczej używane skarpetki. Gdzie włóczy się ta baba o
dwudziestej pierwszej dwadzieścia trzy?
Stanęła nad walizką baby. Ajeśli jest obwiązana włosem, Baśka włos przerwie, babiszon od
razu pozna, że grzebała? Nie, nie chce znać jej małych, śmierdzących tajemnic, pamiętników,
romansideł, gaci z brązową smugą, nocnego T-shirtu śmierdzącego potem. Niech siedzą tam,
w plastikowej trumience, dojrzewając do powrotu swojej pani.
Myć się? A jak ta wejdzie?
Spać? A jak ta wejdzie?
Położyć się na łóżku, niby luzacko, i udawać obojętność, gdy ta wejdzie? Gorzej niż noc
poślubna.
Baśka
Pukanie, niepewne.
Janina Pindel. Albo jakoś tak.
Baśka, i tyle. Chyba nie będą po nazwisku.
Janiny wiek wieloznaczny. Twarz bez zmarszczek,
grubym się w końcu nie robią, ale poniżej wypiętrzał się cycował, za nim brzuchował i
cipował. Zero kompleksów -już po chwili chodziła w beżowej halce po pokoju. Stęchły
zapach ciała przebijał spod perfum, więc Baśka starała się być jak najdalej od niej. Nie
spoufalać się, nie gadać, światło gasić i lulu. Późno już, na szczęście.
To znaczy Janina powinna od razu usnąć bez gadania, bo Baśka musiała jeszcze przed snem
połknąć parę stron.
- Nie, światło mi nie przeszkadza - dzięki temu mogła czytać, aż czarna mgła zasnuła oczy.
Żeby tylko nie myśleć, co może spotkać ją we śnie, kto może spotkać ją we śnie; śmiertelnie
wykończyć się nudą pisanego romansu, aż powieki same opadną.
Pieprzona Janina (oceniając na oko, dawno temu pieprzona) chrapała jak mąż Baśki. Od niego
Baśka wynosiła się na kanapę w salonie. Na Janinę mogła tylko gwizdać.
Za ósmym gwizdem udało się usnąć. Czarna dziura, na szczęście. Bez snów. Bez NIEJ.
Janina
Zeszła z wagi.
Wczasy odchudzające miały reżim zakonny. Zamiast jutrzni - marszobieg, zamiast mszy
porannej - śniadanie 200 kilokalorii, zamiast nieszporów - step: ćwiczenia takie z przenośnym
schodkiem, czego to ludzie nie wymyślą. Zamiast spowiedzi zbiorowej - ważenie.
- Sto osiemnaście kilo i dziewięćdziesiąt dekagra-mów - triumfalnie zakrzyknęła ważąca
(żeby wszystkie współwczasowiczki usłyszały) i powtórzyła, ze smakiem przełknąwszy ślinę,
po czym okrągłymi cyframi wpisała wagę do notesu: 118,90. Widniało tam, dwa razy większe
niż inne: 69, 72, 87.
9
Reszta kobiet, już zważonych, zaszumiała, zachichotała, zadrżała, co Janinie uświadomiło, że
i tutaj jest parszywym hipopotamem - to słowo padło teraz z jakiś młodych ust. Była
gwoździem programu, trzymanym przez ważącą na koniec godziny szczerości, na ogromny
deser.
Podniosła wyżej głowę. Oczekiwały po niej skruchy? Nic z tego. Ona na każde ze swoich stu
osiemnastu kilo solidnie zapracowała dobrym jedzeniem. Nie pierogami z supermarketu, nie
ciastami ze spożywczego, nie chipsami ani majonezem Babuni.
Ona gotowała. Celebrowała doprawianie i podprawianie, nie bała się nowych ziół, wlewania
win i brandy, fantazyjnych sosów. Była dumna ze swojej kuchni, uważała, że ma wyraz i jest
nad wyraz smaczna, ale Paweł nigdy nie był zadowolony:
- Za dużo tłuszczu, za mało witamin. Bo i mnie utuczysz, jak tak dalej pójdzie. I zawału
dostanę.
- Nie smakuje ci?
- Czy twoja myśl nie wykracza poza smak? Czytałaś kiedyś o składnikach odżywczych?
Kiedy obiad pyrkotał na ogniu, a ona zmyła już noże, deski, blaty, garnczki, miseczki, lubiła
łowić z garnków twardawy makaron, sos, któremu brakowało ostatniej szczypty pieprzu,
lekko jeszcze różowe w środku mielone. Nakładała sobie wszystkiego po troszku i jadła na
parapecie okiennym, patrząc, czy on nie idzie, i podczytując swoje kobiece gazety, które
kupowała przy okazji zakupów. Potem szybko myła swoją miskę, bo jadała w takiej psiej,
blaszanej, nakrywała stół i przy nim już starała się jeść malutko.
- Dziobiesz jak ptaszek, co? - pastwił się nad nią. - Jak struś! - puentował triumfalnie.
A jeśli po obiedzie zerknęła do rondla, rzucał jej pełne nagany spojrzenia.
Sam dopinał bez trudu swoje ślubne spodnie, mimo że od pamiętnej chwili minęło już
trzydzieści lat. Trzymał ślubny garnitur w plastikowym pokrowcu na wieszaku w szafie,
dawno niemodny, zakładał go co jakiś czas i oglądał się z przodu, tyłu i boku w lustrze.
Czasem wyciągał również jej ślubną sukienkę - atłasową, obcisłą, do kolan, haftowaną w
ażurowe serduszka, z dużym dekoltem.
-No, załóż ją, powtórzymy radosną uroczystość - rechotał w swoich ślubnych spodniach.
A ona tę suknię mogła wciągnąć najwyżej na łydki.
- Ujęło mnie w tobie to, że w biuście miałaś więcej niż w biodrach. A teraz wszędzie, łącznie
z talią, masz tyle samo. Coraz bardziej tyle samo.
Nie miał racji. Już dawno nie tyła. Znajome piękne kobiety brzydły, starzały się, a ona, która
zmatroniała dwadzieścia lat temu, pozostawała ciągle w tym samym wieku.
Był czas, że się gimnastykowała co rano, łykała przed jedzeniem tabletki pęczniejące w
żołądku, jadła tylko ryż albo koktajle z torebek. Gdy po paru dniach tych mąk strzałka w
wadze ani drgnęła, a on dokuczał po każdym kęsie, zarzucała wszystko i wracała do swojej
blaszanej miski.
O kółku grubasów usłyszała w sklepie. Grupa pań z nadwagą spotykała się co tydzień w salce
przy parafii, popijały herbatę bez cukru, opowiadały o walce z kilogramami, o ukradkowych
sezamkach i podżeraniu półsurowych kartofli. O tym, co robić, kiedy w środku nocy złapie
cię nagła żądza kabanosa i kiedy musisz kupić rurkę z bitą śmietaną, by zagryźć smutek. Ona,
która myślała, że jest najgrubsza i najbardziej łakoma na świecie, spotkała nagle kobiety,
które pokpiwały z własnych sterczących na pół metra tyłków, co rok obfitszych. Na
10
11
pierwsze dwa spotkania poszła w tajemnicy, w której trzymała wszystkie swoje diety. Nie
chciała, żeby znowu kpił.
Z pierwszego wyszła wcześniej, żeby zdążyć przed nim do domu. Na drugim zagadała się
dokumentnie, poczuła babską solidarność, wspólnotę dużego stanika i ud do krwi
ocierających się o siebie w upale. Nie zastał jej w domu. Kiedy w końcu pojawiła się z
pałającymi policzkami, zlekceważył ją. Dopiero następnego dnia wysłuchał, gdzie była.
- Powinnaś się była na to zapisać trzydzieści lat temu. Może byś już miała efekty - wrócił do
gazety, ale już mniej gniewnie.
Baśka
Gruba sapała na sedesie, kręciła się, na pewno trudno będzie tam po niej wejść.
Naj intymniej sza rzecz na świecie: wchodzenie po kimś do ubikacji.
Baśka nie mogła tego robić, kiedy gruba była obecna w pokoju obok. Z mężem też
potrzebowała dłuższego czasu, żeby się z tym oswoić. A kiedy już się stało, nastąpił etap
bliźniąt syjamskich. Jesteśmy jednym; nie brzydzimy się sobą twój ból brzucha, moje
beknięcie. Wyrywam ci włosy z nosa. Podajesz termofor, gdy miesiączka skręca.
- Z nami już chyba koniec - wydusił pewnego dnia. - Tak będzie lepiej. I dla ciebie, i dla
mnie.
Banał. Sama mogła mu tak powiedzieć, ale jej się nie chciało.
Wcale się tym nie przejęła. I tak od dawna niewiele miała z nim wspólnego.
Poszła do łazienki, stanęła przed lustrem, obejrzała .u,- Nad czołem błyszczało coś dziwnego.
Nie mogła
12
uwierzyć, że wyrósł jej pierwszy siwy włos. Wyrwała go pęsetą.
Wyrósł jej przez niego.
- Co ty tam robisz - krzyczał - tak długo! Baśka, Baśka!
Co on, myślał, że ona płacze?
Wyszła z łazienki ze spokojną suchą twarzą. Rozczarowany?
- Zostanę jeszcze dziś z tobą jutro się wyprowadzę. Baśka.
- Nie ma potrzeby - powiedziała. - Leć choćby zaraz.
Kiedy się pakował, oglądała Gotowe na wszystko.
Kiedy wyszedł, poszła spać.
Wtedy pierwszy raz przyśniła jej się ONA.
Następnego dnia zaczęła jeść.
Chroniła się w szarlotce, cienkim schaboszczaku z grubą panierką po którym zostaje
błyszczący ślad tłuszczu na talerzu, w kajzerce z trzema plasterkami szynki, pod nimi grubo
masła. W jajku z majonezem, posypanym papryką. Kurczaku pieczonym, posypanym
przyprawą włoską. Żurze z wielką białą kiełbasą. Torcie makowym z kawowym kremem.
Tylko czekolady nie jadła, zwyczajowego pożywienia porzuconych kobiet w depresji. Tylko
bez sztampy.
Baśka
Wczasy odchudzające. Punkt pierwszy męki dnia - marszobieg. Przecież nogi stawiała w tym
samym tempie, co reszta grupy, więc jak to się działo, że tamte były coraz dalej? Co chwila
musiała podbiegać, jak dziecko prowadzone do przedszkola przez długonogiego tatusia. Tak,
miała krótkie nogi. Nie, nie bezwzględnie krótkie, tyle że krótsze niż inne dziewczyny, które
przyjechały
na wczasy odchudzające, o dekadę młodsze i o dziesięć centymetrów z grubsza dłuższe.
Nie była ostatnia. Za nią dyszała Janina, opięta monstrualnym dresem, w swoich butach
płetwach i brudnych skarpetkach. W końcu siadła na jakimś kamieniu.
- Nogi mi wysiadają.
Baśka chwilę stała przy niej, patrząc niechętnie, czy nie trzeba jej pomóc, potem ruszyła
dalej, siłą powstrzymując się, żeby nie krzyknąć: „Poczekajcie!". Tężała ze stresu, znowu
zostawała z tyłu, kiedy tylko rozproszyła uwagę na cholerne mewy, na łabędzia, na psa
biegającego po plaży. Otrząsała się, żeby podążać za tamtymi w tempie, mimo wiatru od
morza w oczy. Baśka - coraz czerwieńsza, coraz bardziej wysmagana wiatrem, rozgrzana,
tylko tyłek zimny zostaje, tyłek zawsze zimny jest, to cud natury.
Janinę widać było gdzieś na horyzoncie, czarny punkt nad brzegiem morza.
Co ja robię wśród tych dzierlatek, zastanawiała się Baśka. Przyjechały nie wiadomo po co,
skóra napięta, talie cienkie, i od razu do niej: „Proszę pani" - co ją uraziło. Przecież
powiedziała: „Mówcie do mnie Baśka", ale spojrzały na nią jak na głupią i dalej swoje:
„Proszę pani", jeśli już się do niej odzywają.
Stara, stara, stara! Taka była w ich oczach, nie potrafiła od tego uciec, za wolno chodziła.
Marszobiegała.
Janina
Złapała oddech, panika bezdechu powoli mijała.
Nogi też już nie bolały. Były przyzwyczajone, żeby nosić jej sto osiemnaście kilo
dziewięćdziesiąt deko, ale przecież nie w takim tempie.
Najbardziej zresztą lubiły pozycję siedzącą. Ona też.Gdy byli z Pawłem, najczęściej siedzieli.
I oglądali jego audycję. On bardzo zdenerwowany i podniecony, jak zawsze, gdy patrzył na
siebie na ekranie, ona jak zawsze zszokowana, że z tym przystojniakiem z ekranu może jadać
śniadania i kolacje.
Ale, ale. Jej mąż na ekranie pokazywał plansze, z których wynikało, że chodzi o łzawiące
oko. Można to operować, łzawienie ustaje. Tyle zrozumiała, zresztą program już się skończył.
Łzawiące oko to była Teresa z kółka grubasów. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyła, myślała, że
ta wzruszyła się jej opowiadaniem. Ale szybko zauważyła, że Teresa roni łzy przy wszystkich
opowieściach, a nawet gdy panuje cisza. Łzy kapały z prawego oka, Janina próbowała siadać
tak, żeby widzieć prawą stronę Teresy. Wtedy gapiła się z odrazą i ciekawością na regularnie
wilgotniejące rzęsy. Pociągał ją czerwony kącik oka, ślad od łez na policzku, zesztywniała
chusteczka do nosa. Któregoś czwartku Teresa nie wytrzymała.
- Nie przyglądaj się tak badawczo, mnie to strasznie krępuje.
Przeprosiła, starała się omijać wzrokiem całą Teresę, ale regularność produkcji łez
przykuwała jej wzrok. Musiała patrzeć na ten różowy rów, wypełniany systematycznie słoną
wodą.
- Słuchaj, to się da operować. Operacja jest bezpieczna, choć nieprzyjemna. Łzawienie mija
bez śladu - wytłumaczyła po tygodniu na kółku. - Wybacz, że się wtrącam, ale mój mąż jest
lekarzem - wyjaśniła.
Wszystkie się zainteresowały.
- Dlaczego od razu nie mówiłaś? Jaka specjalność? Teresa poprosiła ją na bok.
- Mogłabyś się czegoś bliżej dowiedzieć? I umówić mnie z nim na wizytę?
15
- Paweł nie praktykuje - powiedziała. - Pracuje na uczelni. Ale dowiem się wszystkiego.
Audycja trwała.
Kobiety musiały go uwielbiać - tę twarz jej męża, którą nazywała twarzą na wynos. Rzadko
miała okazję ją oglądać, nawet kiedy wychodzili gdzieś razem. Szedł wtedy przecież obok
niej.
Druga twarz nazywała się domowa. Nakładał ją dla niej, bezszelestnie otwierając drzwi
kluczem (nigdy nie dzwonił). Jeśli przyłapał ją najedzeniu (ostatnio rzadko, bo się pilnowała),
mówił:
- Nie, nie, nie przeszkadzaj sobie, wiem, że to dla ciebie najważniejsze.
Jeśli sprzątała:
- Poczytałabyś coś.
A jeśli czytała swoje tygodniki:
- Wzięłabyś się lepiej do książek, a nie te idiotyzmy na okrągło.
Wiedziała, że trudno mu się zdobyć na życzliwość wobec kogoś tak grubego i leniwego, jak
ona. Ale nie lubiła tego, co mówił. Więc nauczyła się go nie słyszeć. Potakiwała lub mówiła:
„Przepraszam", bo wiedziała, kiedy skończył mówić, i rozpoznawała z tonu, o co mogło
chodzić, ale nie docierało do niej ani jedno słowo. Jeśli docierały, bolały.
Audycja się skończyła, siedział jeszcze napięty, podniecony jak zawsze, z potelewizyjnym
rumieńcem na twarzy. Chciał mówić z kimkolwiek, żeby rozładować emocje.
- Tydzień temu wspominałeś o łzawieniu oka - zaczęła drżącym głosem.
- Nie przypominam sobie.
- W twoim programie, na pewno mówiłeś - zaczęła się bronić.
- Aha, chodzi ci o dacryocystorhynostomię - domyślił się.
- Mówiłeś o operacji, dzięki której oko przestaje łzawić.
- Nie zauważyłem, żeby to stanowiło twój problem.
- To nie mój problem. Moja koleżanka...
- Masz jakieś koleżanki?
- No, z tego naszego kółka.
- Jedna z tych grubasek?
Boże, jak to degradowało je wszystkie.
- Łzy jej kapią co chwila. Aż na policzku zrobiło jej się...
- Prawdopodobnie cierpi na niedrożność kanalika łzowego i gdyby była świadoma na tyle,
żeby iść do lekarza, już dawno by jej zrobili dacryocystorhynostomię. Łzy odpływają z oczu
do nosa przez kanaliki łzo we i woreczki łzowe. Przy zapaleniu woreczka łzowego dochodzi
do zarastania kanalików, łzy nie mogą odpływać, więc kapią z oka. W takim przypadku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]