[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dla Jane
Prolog
W schodnia Anglia. Lipiec, druga nad ranem. Pustą drogą wznoszącą się łagodnie nad równiną Wash,
szła samotnie Carole Langley. Od wioski Plimpstead dzieliło ją pół mili.
Noc była ciepła, aż duszna. Spoza ławicy chmur wypłynął księżyc, rozjaśniając opustoszałe pola, które
po obu stronach drogi biegły ku zamglonemu horyzontowi. Carole, atrakcyjna osiemnastolatka o
jasnych włosach, odczuwała lekkie zdenerwowanie. Niezmącony spokój równin krył w sobie
nieokreśloną groźbę.
— A więc dobrze — powiedziała swemu chłopakowi, Rickowi — jeśli tego właśnie chcesz, to musisz
poszukać gdzie indziej. I nie martw się o mnie, wrócę do domu sama...
— Jak sobie życzysz — odparł Rick, któremu plątał się już język pod wpływem alkoholu. —
Dziewczyny są jak autobusy. Zawsze nadjedzie następny. Może nawet znajdę pasażerkę...
Zaraz też wszedł do starego domu, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Przyjmując zaproszenie, Carole
nie wiedziała, że nie będzie rodziców Peggy i młodzi zawładną całym domem bez ograniczeń. Bardzo
wcześnie odkryli drogę do pokoi sypialnych.
Niektórzy musieli być chyba na haju, mówiła sobie Carole, brnąc polną drogą w pantofelkach na
wysokich obcasach. Chętnie zamieniłaby je na zwykłe sportowe obuwie. Ale kto mógł przypuszczać,
że czeka ją taki długi, samotny spacer? Pomysł, aby Rick odwiózł ją swoim samochodem, nie był
najszczęśliwszy. Zwłaszcza tutaj, gdzie odległości pomiędzy domami i wioskami tnierzy się w milach.
W oddali ujrzała nadjeżdżający samochód. To wprost niewiarygodne, jak daleko można sięgnąć
wzrokiem na równinie Wash. Dwa
reflektory błyszczały niby para ślepiów przedpotopowego gada. Określenie marki pojazdu nie było z
tej odległości możliwe.
Droga — podobnie jak inne drogi w tym zakątku świata — wiła się i często zmieniała kierunek.
Niekiedy silne snopy światła widoczne były z boku, potem zaś, gdy wóz pokonał kolejny zakręt, coraz
większe ślepia spoglądały wprost na nią. Księżyc przesłoniły chmury. Blada poświata przygasła,
wskutek czego światła reflektorów stały się jeszcze silniejsze.
Kto mógł jechać równiną Wash o tak późnej porze? Większość mieszkańców spała już przecież snem
sprawiedliwych we własnych łóżkach. Nawet tam, skąd wracam, pomyślała z irytacją Carole. Czuła
coraz silniejszy ból w stopach. Mama mnie chyba zabije. Pewnie jeszcze na mnie czeka. Oczywiście! A
kiedy nie usłyszy samochodu, będzie chciała wiedzieć, co się zdarzyło. Powiem, że Rick nie mógł
uruchomić silnika. Właśnie tak...
Na chwilę poczuła się lepiej. Ale tylko na chwilę. Zaniepokoił ją nadjeżdżający samochód. Mijając
powoli samotną kępę drzew rozważała, czy nie lepiej skryć się między nimi, dopóki auto nie zniknie w
oddali.
Do licha, muszę wracać do domu. Ten wóz prawdopodobnie mnie minie i nawet się nie zatrzyma.
Światła pokonały ostatni zakręt i wypadły na prostą, szybko zbliżając się do Carole. Dziewczyna
zawahała się, wciąż myśląc o kępie drzew w pobliżu. Jedyne schronienie w okolicy. Kierowca musiał ją
już dostrzec. Te cholerne reflektory świecą prosto w oczy. Dlaczego nie przełączy ich na krótkie?
Podjąwszy decyzję, Carole przystanęła i zrzuciła pantofle, w każdej chwili gotowa pobiec ku drzewom.
Kierowca rozpędzonego wozu nacisnął hamulce i zatrzymał się tuż obok dziewczyny. Oślepiona
światłem niczego nie widziała, lecz do jej uszu dotarł odgłos otwieranych, a następnie
zatrzaskiwanych drzwiczek. Rozległy się miarowe, pewne kroki.
Nie czekała dłużej. Zawróciła na pięcie i popędziła do drzew. Człowiek z samochodu puścił się za nią.
Biegnąc, przetrząsała gorączkowo torebkę w poszukiwaniu latarki. Nigdy się z nią nie rozstawała.
Zawsze to jakaś ochrona.
Z torebką w jednej, a latarką w drugiej dłoni zbiegła z nasypu i popędziła w pole. Postanowiła nie
zapalać latarki, aby nie ułatwiać pogoni prześladowcy. Ta ostrożność ją zgubiła.
Nagle jej lewa stopa uwięzia w korzeniach jakiegoś drzewa. Jak długa rozciągnęła się na trawie.
Obróciła się szybko z boku na plecy
8
i włączyła wycelowaną w górę latarkę. W tym samym momencie krzyknęła.
W błysku światła ujrzała bowiem ostrze wielkiego noża. Widziała, jak kreśląc szeroki łuk klinga opada
ku jej piersiom. Zupełnie jakby jakiś szaleniec składał rytualną ofiarę. Ostrze wniknęło w ciało
dziewczyny i przejechało w dół ruchem szlachtującego zwierzę rzeźnic-kiego narzędzia. Krzyk
przerodził się w pełen przerażenia charkot. Carole Langley umarła i wszystko spowiła na powrót
ciężka cisza norfolckiej nocy.
Wydarzyło się to przed dwoma laty. Nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy z wagi tej makabrycznej
zbrodni. Dopiero w dwa lata później uczynił to człowiek nazwiskiem Tweed.
y. •((«
\v
Regenfs Park latem. Spacerując z Tweedem Monika pomyślała, że jest tu zupełnie jak na wsi. Ich
stopy deptały miękką trawę, z oddali dobiegały głosy bawiących się dzieci. Cały świat zdawał się trwać
w jak najlepszym porządku, ale to tylko pozory.
Tweed szedł z rękami wetkniętymi w kieszenie marynarki, jego oczy spoglądały zza szkieł okularów
prosto przed siebie. Wiedziała, co to znaczy. Kryzys. Tweed jest poruszony. Już jego pierwsze słowa
potwierdzały te obawy:
— Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jestem przestraszony, naprawdę się boję.
— Z powodu morderstwa lana Fergussona w Hamburgu?
— Oczywiście. Opłakiwać będziemy go później. — W spokojnym na ogół głosie Tweeda zabrzmiały
ponure tony. — Przerażają mnie powiązania tego zabójstwa.
— Mógłbyś mi bliżej to wyjaśnić? — ujęła go za ramię, aby dać wyraz swojej sympatii.
— Tylko sześć osób wiedziało, że Fergusson wybiera się do Hamburga. My oboje — przerwał na
chwilę — oraz Hugh Grey, Guy Dalby, Harry Masterson i Erich Lindemann.
— Nie myślisz chyba o którymś z szefów sektorów? Znamy ich przecież od łat...
— No właśnie. To największy kryzys, z jakim kiedykolwiek przyszło się mi borykać.
— Ktoś zostawił otwartą szufladę z notatkami w rejestrze centralnym. Każda osoba z tego budynku
mogła wśliznąć się tam i przeczytać decyzję o wysłaniu Fergussona...
— Kamuflaż — rzucił gorzko Tweed. — To ja pisałem notatkę
13
z tamtego posiedzenia. Nawet nie wspomniałem w niej o decyzji wysłania Fergussona. Nie było tam
nawet słowa, że Fergusson dokądkolwiek się wybiera.
— A więc postąpiłeś wbrew przepisom — powiedziała z wyrzutem Monika, usiłując poprawić mu
humor.
— Postąpiłem tak w pełni świadomie, aby chronić Fergussona.
— Dlaczego?
— Nie wiem — przyznał Tweed. — Jakiś szósty zmysł. Fakt pozostaje faktem. Ktokolwiek szperał w
notatkach, nie znalazł w nich słowa o Hamburgu. Najwyraźniej ktoś umyślnie pozostawił szufladę
otwartą, aby chronić siebie. Spłoszony, być może przez sprzątaczkę, nie miał czasu poznać treści
zapisu.
— A jednak wciąż trudno uwierzyć, że Fergusson nie żyje.
— Do rzeczy najbardziej niebezpiecznych należy podchodzić ostrożnie.
— Skąd masz pewność, że facet, który otworzył szufladę w sejfie, został spłoszony? — przerwała mu
Monika.
— Gdyby miał czas na przeczytanie mojej notatki, zamknąłby ją z powrotem, gdyż wiedziałby
wówczas, iż próba takiego kamuflażu nie ma sensu.
— To cholernie nieprzyjemna historia — nieprzyjaciel we własnym obozie. Co zamierzasz uczynić?
Czy Howard już o tym wie?
— Mówiłem o sześciu osobach. Howard przebywa jeszcze we Francji. To dlatego wybrałem właśnie
ten moment na wysłanie Fergussona. Teraz jadę do Hamburga osobiście — oznajmił obojętnie
Tweed.
Uwolnił się od jej ramienia, wyciągnął dłonie z kieszeni i przyśpieszył kroku. Wiedziała, że jego umysł
zmaga się z problemem, przymierza do różnych wariantów rozwiązania. Odczekała kilka minut, zanim
postawiła następne pytanie:
— Wybierasz się do Niemiec potajemnie? Nikt o twoim wyjeździe nie powinien wiedzieć?
— Wręcz przeciwnie. Zwołuję zebranie wszystkich szefów sektorów, aby ich o tym powiadomić.
Zabójstwo Fergussona to tragedia dla naszego wydziału. Ale teraz schodzi ona na dalszy plan. Teraz
trzeba zarzucić sieci i czekać, aż ryba połknie haczyk.
Tweed miał zwyczaj sprowadzać nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia na płaszczyznę
codzienności. Strategia, jaką przedstawił, napełniła Monikę przerażeniem.
— Zamierzasz umyślnie im powiedzieć o swoim wyjeździe do Niemiec, wiedząc, że jeden z nich
przekaże tę informację dalej?
14
— Tak. Będzie to tematem następującego ćwiczenia: odnaleźć wskazówki co do tożsamości
człowieka, który kryje się za śmiercią lana Fergussona.
— Czy ten wyjazd jest niebezpieczny? — zapytała Monika, pilnie zważając, aby w tonie jej głosu nie
zadźwięczał niepokój. Wracali już do budynku na Park Crescent. Dookoła rozciągała się zieleń drzew.
Pomyślała, że trudno o spokojniejszy widok. Jakiż kontrast dla ich rozmowy.
— Tak sądzi pani premier. — Tweed opuścił kąciki ust. — Jak mógłbym przejąć stanowisko Howarda,
skoro ona bez przerwy gdakałaby nade mną niby kwoka nad kurczęciem.
— Dlaczego odrzuciłeś jej ofertę? Jesteś o wiele lepszy od Howarda.
— Ponieważ prowadząc sprawę Adama Procane'a musiałem oszukać, niemal zdradzić wielu moich
ludzi. — Zaczął mówić szybciej, jak gdyby poruszony temat napełnił go niesmakiem: — Nie uwierzysz,
jaki postawiła mi warunek, zanim wyraziła zgodę na tę podróż...
— Przekonaj mnie.
— Muszę zabrać z sobą obstawę. Wyobraź sobie — ja i obstawa! Musiałem się na to zgodzić, żeby w
ogóle dostać jej pozwolenie.
— Kto z tobą pojedzie? Wiesz, że się ucieszyłam, iż coś takiego przyszło pani premier do głowy.
— Bob Newman. Ma idealne alibi. Jest reporterem i korespondentem zagranicznym. Może zjawiać się
w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej, a zainteresowani jego osobą i tak pomyślą, że zbiera materiały
do kolejnego reportażu. Pani premier zażądała jego dokładnego życiorysu, zanim zaakceptowała tę
kandydaturę. Moim zdaniem, głęboko przeżyła fakt, że swego czasu Newman chcąc napisać coś
przekonującego o agentach służb specjalnych, odbył pełne przeszkolenie w SAS. — Tweed rzucił
okiem na zegarek. — Bob powinien właśnie w tej chwili lądować na Heathrow. Ściągnęliśmy go aż z
Paryża.
— Po tej historii w Helsinkach zniknął na czas dłuższy. Co się z nim działo?
— Rozmyślał zapewne o morderstwie swojej żony dokonanym przez agentów GRU. Może nawet miał
w tym czasie romans albo dwa. Mam nadzieję, że tak było, choć prawdę mówiąc, mocno w to wątpię.
Jest zgorzkniały. Wydał mi się oschły i nieobecny, gdy rozmawiałem z nim telefonicznie. Przyjął
zlecenie od razu, czym mnie nieco zadziwił...
— Zapewne okaże się doskonałym ochroniarzem.
— I będzie uzbrojony, co mi się już mniej podoba. To jeszcze jeden pomysł pani premier. Bonn już
wyraziło zgodę. Szykują specjalne
15
zezwolenie. Dostarczy je Kuhlmann z Policji Federalnej. Kuhlmann martwi się zabójstwem
Fergussona. Uważa, że kryje się za tym coś więcej. W tej sytuacji wolałbym działać w pojedynkę, na
własną rękę. Nie lubię zamieszania.
— A co zrobimy teraz?
Wyszli z Regenfs Park i czekali na sposobność, by przedostać się na drugą stronę ulicy wiodącej do
Park Crescent — biegnącego łukiem ciągu budynków georgiańskich. W jednym z nich mieściła się
kwatera główna SIS.
— Teraz — odrzekł Tweed — zorganizujemy zebranie szefów sektorów.
Który z nich?
Tweed zajął miejsce u szczytu podłużnego stołu w sali konferencyjnej i spoglądał na swych czterech
szefów sektorów — siedzących po dwóch naprzeciw siebie. Wszyscy oni czekali, aż rozpocznie to
zwołane w trybie nadzwyczajnym posiedzenie.
Każdy z nich miał za sobą co najmniej po piętnaście lat służby. I wszyscy naraz wydali się nagle
Tweedowi zupełnie obcy. Jeden z nich — kolega i przyjaciel — posłał lana Fergussona do Hamburga
po pewną śmierć. Lojalnego Szkota, na którego pomoc Tweed zawsze mógł liczyć. Nic zatem
dziwnego, że Tweeda ogarnęło teraz na ich widok obrzydzenie.
Jedna ze spoglądających z wyrazem wyczekiwania twarzy jest maską. Starannie opracowaną
osobowością, nad którą pracowano całymi latami, by jak najlepiej ukryć jej prawdziwe oblicze.
Prawdziwy cel życia. Zdradę. Który z nich? — powtórzył w duchu pytanie Tweed.
Odchrząknął i natychmiast spoczęły na nim cztery pary oczu.
— Panowie — zaczął — wyjeżdżam niebawem do Hamburga. Przejmuję osobiście dochodzenie w
sprawie śmierci lana Fergussona.
Przerwał, ciekaw reakcji zebranych. Mówił beznamiętnym tonem, jakby przedstawiał typowy
przypadek.
— Za tym zabójstwem kryje się więcej niż dotychczas ujawniono...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl