[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prolog
Anglia, 1805
T
rzy czarne czterokonne powozy pędziły na złamanie karku drogą
do Oksfordu. Księżyc oświetlał je srebrzystą poświatą. Słychać było
świst bata i parskanie koni, pokrytych pianą. Powoziło trzech sławnych
w Londynie hulaków. Młode, zacięte twarze były zaczerwienione z wy
siłku, rysy ściągnięte w grymasie desperackiego uporu. Musieli dopędzić
dyliżans, wyprzedzający ich o kilka mil. Jesienny wicher rozwiewał ster
ty zeschłych liści, które wirowały przed końmi, zagradzając im drogę.
Ale koła obracały się jak szalone.
Kilka mil przed nimi dyliżans pocztowy, który zmierzał do Holyhe-
ad, zatrzymał się na dziedzińcu zajazdu Pod Złotym Bykiem. Gromadka
zmęczonych drogą pasażerów właśnie wysiadała.
- Możecie państwo odpocząć dwie godziny, zanim znów ruszymy
w drogę - powiadomił podróżnych jowialny woźnica. Pomógł wysiąść
jednej z dam.
- Dziękuję - szepnęła spod zakrywającego twarz woalu. Ukradkiem
obejrzała się, mierząc szybkim spojrzeniem ciemność za ich plecami.
Żadnych śladów pogoni. Na razie. - Idziemy, Johnny!
Wzięła za rękę wystraszonego chłopca, który wysiadł z dyliżansu
tuż za nią. Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę krytego strzechą
budynku z drewnianą galerią na każdym piętrze i z czarnymi okienni
cami.
Gdy wchodziła do frontowego holu, jej miedziane długie włosy
wysunęły się spod woalu. Zasłaniała nim dobrze znane rysy twarzy i...
siniak pod okiem, pamiątkę po utarczce z opiekunem.
7
- Czy macie wolne pokoje? - spytała. Drżącą ręką wpisała do reje
stru gości swoje prawdziwe nazwisko: Mary Virginia Harris. Nadal tak
ją nazywano w irlandzkiej wiosce, w której teraz zamierzała się schronić.
Natomiast w Londynie znano ją tylko pod scenicznym pseudonimem.
Johnny trzymał się tuż za nią. Chłopięca brawura całkiem opuściła trzy
nastolatka. Wątłe ciało trzęsło się bardziej ze strachu przed konsekwen
cjami ich zuchwałej ucieczki niż od chłodu listopadowej nocy.
- Oczywiście, łaskawa pani.
Właściciel zajazdu usiłował zerknąć pod woal, powstrzymało go jed
nak zachowanie damy. Niebawem poprowadził ją i jej „syna" na otoczo
ne drewnianą galerią piętro, gdzie wskazał im pokój. Na dole w ogól
nej izbie z szynkwasem spora grupa okolicznych mieszkańców popijała
i grała w strzałki.
Johnny i towarzysząca mu kobieta stali na korytarzu, czekając, aż
gospodarz otworzy im drzwi, gdy z sąsiedniego pokoju wysunęła gło
wę mała, może czteroletnia dziewczynka. Zachichotała, jakby chciała
powiedzieć: „A kuku!" Zaskoczona i oczarowana Mary przyglądała się
dziecku, póki zza sąsiednich drzwi nie doleciał karcący kobiecy głos:
- Sarah, kochanie! Wracaj tu natychmiast.
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i znikła. Mary podziękowała
właścicielowi zajazdu i wsunęła mu do ręki monetę, po czym weszła do
pokoju w ślad za Johnnym.
W chwilę później Sarah wyjrzała znów na korytarz, ale ładnej pani
z zasłoniętą twarzą już nie było. Dziewczynka przemknęła więc przez
pokój, wymijając rodziców, i ostrożnie wspięła się na krzesło, by wyjrzeć
przez okno. Pochuchała na szybę i końcem palca narysowała na zaparo
wanym szkle uśmiechniętą buzię - dokładnie tak, jak ją nauczył starszy
brat, Devlin. Nie mogła się już doczekać, kiedy go zobaczy. Jechali właś
nie, aby przywieźć Deva ze szkoły. Nie była to jeszcze Gwiazdka, ale
pozwolili mu już wrócić do domu! Z jakiegoś niezrozumiałego powodu
ta cudowna nowina sprawiła, że mamusia i tatuś się posprzeczali.
- Dajże spokój, Katie Rose - mówił tatuś, przecierając okulary
chustką. - Nie ma co się tak unosić. Jestem pewien, że chłopiec wszyst
ko nam wyjaśni.
- Wyjaśni?! Stephenie, twój syn uderzył pomocnika proktora! Po
słaliśmy go na najlepszy uniwersytet w Anglii, a on tak się zachowuje?
8
- Ma dopiero siedemnaście lat, Katie. Wszyscy chłopcy w okresie
dojrzewania pozwalają sobie na różne wybryki. Zresztą Devlin ma naj
lepsze oceny w swojej grupie.
- Wiem, niech go licho! Nie musi się nawet wysilać. - Z irytacją
skrzyżowała ramiona na piersi. - Nasz synek ma szczęście, odziedziczył
tęgą głowę po tobie!
- A wojowniczego ducha po tobie - odparł z czułością, biorąc ją pod
brodę. - Że nie wspomnę o tych wielkich błękitnych oczach. No, lady
Strathmore, uśmiechnij się do mnie... bo scałuję ten grymas z twoich ust!
Mimo woli się uśmiechnęła.
- Zachowaj te sztuczki dla dziekana! Po wybrykach Devlina chyba
tylko pokaźna dotacja na rzecz kolegium uratuje sytuację. Może nie wy
dalą go z uczelni? Och, mam nadzieję, że temu nicponiowi nic się nie
stało!
- Na pewno tylko się popisywał, jak to chłopcy.
Skinęła głową.
- Sama już nie wiem, na co mam większą ochotę: udusić tego po
twora, czy uściskać go z całej siły.
- Przecież jesteś jego matką - powiedział łagodnie. - Dla Devlina
największą karą będzie świadomość, że cię zawiódł. Lepiej go uściskaj.
- Kocham cię, Stephenie - westchnęła, opierając głowę na jego ra
mieniu. - Co ja bym zrobiła bez ciebie?
- Koniki! - wykrzyknęła Sarah, wyglądając ciekawie przez okno,
gdy trzy czarne powozy wpadły z turkotem na dziedziniec.
Pierwszy z nich zatrzymał się tuż za dyliżansem. Młody woźnica
natychmiast zeskoczył z kozła. Quentin, lord Randall, był wielkim, po-
tężnie zbudowanym mężczyzną. Miał dwadzieścia sześć lat. Nazywano
go Łamignatem, bo budził postrach w modnych wówczas w Londynie
szkołach bokserskich. Miał piwne oczy, grube rysy, szopę ciemnych
włosów i kwadratową, wyrazistą twarz z dołkiem w brodzie.
Quint wkroczył wojowniczo Pod Złotego Byka, nie czekając aż do
gonią go towarzysze, Carstairs i Staines. Widok stojącego na dziedzińcu
dyliżansu upewnił go, że w zajeździe znajdzie Ginny. Wiedział, że wy
brała dyliżans do Holyhead, gdyż chciała dotrzeć statkiem pocztowym
do Irlandii. Tylko że on, Quint, nigdy jej na to nie pozwoli!
Ginny należy do niego i już!
9
Dotarł na koniec frontowego holu, zaglądając po drodze do izby
z szynkwasem. Podszedł do właściciela zajazdu i wyrwał mu z rąk księgę
gości.
- Czym mogę służyć wielmożnemu panu?
Quint mruknął coś w odpowiedzi, nie przerywając przeglądania na
zwisk, póła nie natrafił na takie, które wydało mu się znajome. Mary Harris.
Ginny powiedziała mu kiedyś, jak naprawdę się nazywa. Dziwne, że to za
pamiętał - starał się zapomnieć o jej gminnym pochodzeniu. Sto razy wolał
jej sceniczny pseudonim - Ginny Highgate. Olśniewająca aktorka, której
wszyscy pragnęli, a on zdobył ją tylko dlatego, że się uparł, psiakrew!
Jego dziewczyna, jego cudo, jego największa zdobycz.
Zwalisty baron z Yorkshire bez słowa zaczął przeszukiwać wnętrze
zajazdu, rycząc co chwila:
- Ginny!
- Przeklęty dureń! Nie wie co to dyskrecja? - mruknął pod no
sem Carstairs, wymieniając pełne napięcia spojrzenie ze Stainesem, gdy
wchodzili Pod Złotego Byka.
Wytworny, odziany z nieposzlakowaną elegancją Julian, hrabia Car
stairs, miał jasne jak len włosy, delikatne rysy i bladoniebieskie, zimne
oczy. Sir Torquil Staines, zwany Krwawym Stainesem, niezwykle celny
strzelec i amator pojedynków, odznaczał się przenikliwymi czarnymi
oczyma i ciemną, diaboliczną bródką przyciętą w szpic.
- Postarajmy się załatwić sprawę jak najdyskretniej, dobrze? - mruk
nął Carstairs.
Staines skinął głową. Potem się rozdzielili, by pomóc Quintowi
w odnalezieniu tej irlandzkiej dziewuchy.
- Ta suka ośmieliła się zabrać mi Johnny'ego! - wściekał się Car
stairs. Na szczęście, dodał w duchu z pogardą, odzyskam chłopca, nim
ktokolwiek się zorientuje, o co chodzi!
W korytarzu na górze Quint otwierał na oścież drzwi pokoi, poszu
kując zbiegłej kochanki. Słychać było okrzyki oburzenia, od czasu do
czasu wrzask lub piski, gdy wpadał nagle do czyjegoś pokoju. Nie wszy
scy jednak protestowali, widząc groźną posturę Quinta i bezwzględność
w jego spojrzeniu.
Obszedł w ten sposób cały korytarz i wreszcie dotarł do drzwi zamk
niętych na klucz. Chwycił za klamkę i przyłożył ucho do desek.
10
- Ginny?
Żadnej odpowiedzi. Przymknął oczy, starając się wyczuć jej obec
ność po drugiej stronie drzwi. Wierzył, że są ze sobą tak mocno zwią
zani, iż jest to możliwe. O Boże! Poczuł wyraźnie zapach jej per
fum!
Ginny!
Szarpnął drzwiami i usłyszał zza nich cichy płacz.
- Wyłaź stamtąd, Ginny! Wracamy do domu! Przecież wiesz, do
cholery, że cię kocham!
Kopnął w drzwi z całej siły... raz, drugi, trzeci. Jego czarny, wysoki
but omal nie przeszedł na drugą stronę. Drewno przy zawiasach wyraź
nie pękało. Oderwał je i wtargnął do pokoju, ciężko dysząc.
- Ginny...
Schowała się w kącie. Mały lokajczyk Carstairsa tulił się do niej.
Quint widział wyraźnie podbite oko Ginny, ale nie czuł wyrzutów
sumienia. Zasłużyła sobie na to, psiakrew!
- Chodź no tu - rozkazał, wyciągając do niej rękę. - Wracamy do
domu - powtórzył.
- Nie! - zaprotestowała.
- Zostaw ją w spokoju!
Johnny zasłonił sobą dziewczynę, stawiając czoła olbrzymowi.
Quint zaklął pod nosem i zdzielił na odlew chłopaka, który upadł,
krzycząc z bólu.
- Co się tam dzieje, na litość boską?! - wykrzyknęła w sąsiednim
pokoju lady Strathmore. Wzięła się pod boki i spojrzała na męża.
Stephen wbił wzrok w rozdzielającą oba pokoje cienką ścianę.
- Lepiej tam pójdę i spróbuję pomóc. Zostań z mamusią, złotko.
Pogłaskawszy córkę po kędzierzawej główce, wysoki, atletycznie
zbudowany wicehrabia wyszedł na korytarz. Nie dostrzegł chłopca, któ
ry przed chwilą wybiegł z sąsiedniego pokoju, by wezwać pomoc.
Johnny bardzo się bał. Zbiegał ze schodów tak szybko, że z impetem
wpadł na kogoś, kto właśnie wchodził na górę. Czyjeś ręce chwyciły go
za ramiona. Dobrze znał ich dotyk. Serce w nim zamarło... W głębi du
szy od początku wiedział, że z tej ucieczki nic nie będzie. Zwłaszcza że
hrabia Carstairs też wyruszył za nimi w pościg.
11
[ Pobierz całość w formacie PDF ]