[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KEN FOLLETT
Papierowe pieniądze
(Tłumaczył - Jerzy Chociłowski )
Nota autora
Niniejsza książka jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, sceneria, wydarzenia są bądź wytworem wyobraźni autora, bądź zostały zbeletryzowane. Jakiekolwiek podobieństwo do osób autentycznych, żywych lub zmarłych, do przebiegu lub miejsca zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.
Wstęp
Powieść ta została napisana w roku 1976, tuż przed “Igłą”, i uważam ją za najlepszą z moich książek, które nie odniosły sukcesu. Nawet jej wydawca ukrył się pod pseudonimem Zachary Stone, tak jak to było w przypadku “Afery z Modiglianim”. Rzeczywiście, obie powieści są do siebie podobne. Brak w nich głównego bohatera, za to występują grupy postaci, których losy są ze sobą powiązane i które łączy wspólny punkt kulminacyjny.
Tyle że w “Papierowych pieniądzach” te więzy są mniej przypadkowe. Chodziło mi bowiem o pokazanie, w jaki sposób korupcja ogarnia świat przestępczy, elity finansowe i dziennikarskie, i stwarza wzajemne powiązania. Zakończenie, prawdę powiedziawszy, jest przygnębiające - nieomal tragiczne w zestawieniu z “Aferą z Modiglianim”. Lepszego zatem materiału do porównań może dostarczyć “Igła”. (Czytelnik, który woli ciastka od przepisów, winien opuścić ten wstęp i przejść niezwłocznie do rozdziału pierwszego.) Fabuła “Papierowych pieniędzy” należy do najbardziej misternych, jakie kiedykolwiek obmyśliłem, niska zaś sprzedaż tej książki przekonuje mnie, że dobre pomysły sprawiają większą satysfakcję autorom niż czytelnikom. Akcja “Igły”, przeciwnie, jest niezwykle prosta, da się zapisać w trzech akapitach, co też uczyniłem, przystępując do pracy. W “Igle” występuje zaledwie trzech czy czterech bohaterów, w “Papierowych pieniądzach” kilkanaście postaci. I chociaż wątki ulegają tu znacznej rozbudowie tudzież licznym komplikacjom, “Papierowe pieniądze” zajęły tylko połowę objętości “Igły”. Jako pisarz starałem się zawsze bronić przed asekuranctwem, ale w “Papierowych pieniądzach”, jak widać, to mi się nie udało. W rezultacie rysunek wielu postaci jest żywo i ostro naszkicowany, sprawia też wrażenie, że autor nie angażuje się w ich osobiste życie, a tego właśnie czytelnik domaga się w bestsellerach.
Mocną stroną tej powieści jest jej forma. Akcja dotyczy jednego dnia z życia londyńskiej popołudniówki. (Pracowałem dla takiej gazety w latach 1973-1974.) Każdy rozdział obejmuje wydarzenia jednej godziny, zamknięte w trzech czy czterech scenach. Ukazują one to, co dzieje się przy pulpitach dziennikarskich, oraz to, co przynosi rzeczywistość, o której gazeta pisze (lub zapomina napisać). “Igła” odznacza się konstrukcją jeszcze bardziej zwartą, chociaż, o ile mi wiadomo, nikt tego nie zauważył. Mamy tu sześć części, z których każda podzielona jest na sześć rozdziałów (z wyjątkiem ostatniej, bo ta zawiera ich siedem). Pierwszy rozdział każdej części opowiada o szpiegu, drugi o jego prześladowcach i dalej podobnie, aż do szóstego, w którym omawiane są konsekwencje międzynarodowej sytuacji militarnej, jakie wyłoniły się wskutek tego, co wydarzyło się wcześniej. Czytelnicy takich rzeczy nie dostrzegają - bo i po co? - ale przypuszczam, że regularność i swego rodzaju symetria są, w ich mniemaniu, kryterium dobrze napisanej książki.
Inną cechą wspólną “Papierowych pieniędzy” i “Igły” jest galeria ciekawych postaci drugoplanowych: dziwek, złodziei, niedorozwiniętych dzieci, kobiet pracujących i samotnych starców. Odstąpiłem od niej w kolejnych powieściach, by nie odrywać czytelnika od głównych bohaterów. Teraz zastanawiam się, czy nie przedobrzyłem.
Co do powiązań świata przestępczego z finansjerą i dziennikarzami - nie mam już tej pewności, jaką miałem w roku 1976. Niemniej sądzę, że książka w jakimś sensie zachowała prawdę o Londynie lat siedemdziesiątych - razem z wizerunkiem policjanta i oszusta, bankiera i prostytutki, reportera i polityka, jak też w opisie sklepów i slumsów, ulic i Tamizy.
Kocham tamten Londyn i mam nadzieję, że wy też go pokochacie.
Szósta rano
1
Była to najszczęśliwsza noc w moim życiu - pomyślał Tim Fitzpeterson, gdy otworzył oczy i spojrzał na leżącą obok dziewczynę, wciąż pogrążoną we śnie. Nie poruszył się, by jej nie zbudzić, lecz spoglądał na nią ukradkiem w zimnym świetle londyńskiego świtu. Leżała na plecach, beztroska jak dziecko. Tim przypomniał sobie swoją Adrienne, kiedy była malutka, ale natychmiast pozbył się tej myśli.
Dziewczyna miała rude włosy, które przylegały do głowy jak czapeczka, odsłaniając maleńkie uszy. Miała drobne rysy: nos, brodę, kości policzkowe i filigranowe zęby. W nocy przesłonił jej twarz szerokimi, niezgrabnymi dłońmi, naciskając łagodnie palcami wgłębienia oczu i policzki, rozchylając kciukami jej miękkie wargi, jakby chciał sprawdzić namacalnie jej piękno, niby żar bijący od ognia.
Lewa ręka dziewczyny leżała swobodnie na kołdrze, która zsunęła się, odsłaniając jej szczupłe, delikatne ramiona i jedną malutką, prawie płaską pierś.
Leżeli w pewnym oddaleniu od siebie, ale czuł ciepło jej uda tuż przy swoim. Oderwał od niej wzrok i spojrzał na sufit, poddając się na chwilę radosnemu wspomnieniu nocnych rozkoszy, po czym wstał.
I spojrzał na nią jeszcze raz. Spała spokojnie. W jasnym świetle dnia wyglądała tak samo ponętnie jak wczoraj, mimo potarganych włosów i resztek kunsztownego makijażu. Tim Fitzpeterson wiedział, że ranek będzie dla niego mniej łaskawy. Dlatego nie budził dziewczyny; chciał się przejrzeć w lustrze, zanim ona go zobaczy.
Przeszedł nago z salonu do łazienki po wyblakłym zielonym dywanie. Przez chwilę rozglądał się po mieszkaniu, tak jakby je widział po raz pierwszy. Było beznadziejnie mało atrakcyjne. Dywan dopasowany był do równie wyblakłej zielonej sofy ze spłowiałymi poduszkami w kwiaty. Stało tam jeszcze proste, drewniane biurko, jakie można zobaczyć w każdej instytucji, przedpotopowy czarno-biały telewizor, szafa na akta oraz półka z podręcznikami prawa, ekonomii i kilkoma tomami “Hansarda”, zawierającymi protokóły z posiedzeń parlamentu. Dawniej posiadanie garsoniery w Londynie wydawało mu się czymś bardziej szykownym.
W łazience wisiało ogromne lustro, kupione przez żonę Tima, zanim zrezygnowała z życia w mieście. Czekając, aż napełni się wanna, przeglądał się i zastanawiał, jak mężczyzna w średnim wieku mógł wzbudzić pożądanie pięknej, dwudziestopięcioletniej dziewczyny. Owszem, dopisywało mu zdrowie, ale nie był tak sprawny fizycznie, jak mężczyźni, którzy ćwiczą i regularnie odwiedzają sale gimnastyczne. Był niski, krępy, a na piersi, biodrach i pośladkach zebrało się sporo zbędnego tłuszczu. Jak na czterdzieści jeden lat wyglądał nieźle, tyle że nie miał w sobie nic, co mogłoby pociągać choćby najbardziej zmysłową kobietę.
Lustro zaszło parą i Tim zanurzył się w wannie. Oparł głowę i zamknął oczy. Spał niecałe dwie godziny, a mimo to czuł się rześko. Wychowywano go w przeświadczeniu, że złe samopoczucie, dolegliwości cielesne, nie mówiąc o chorobach, są skutkiem zarywania nocy, dancingów, cudzołóstwa i mocnego alkoholu. Wszystkie te grzechy razem wzięte już powinny były sprowadzić gniew boży.
Ale nie, zapłatą za występek była czysta rozkosz. Namydlając się powoli, Tim wspominał miniony wieczór. Początek nie wydawał się zachęcający - jedna z tych okropnych kolacji z koktajlem grejpfrutowym, przesmażanym stekiem i popijawą dla trzystu członków jakiejś bezsensownej organizacji. Przemówienie Tima dawało jeszcze jedną sposobność zapoznania się z obecną strategią rządu, lecz było wyważone emocjonalnie, dla pozyskania sympatii audytorium. Potem jeden z kolegów - błyskotliwy młody ekonomista - namówił go, by poszli gdzieś na drinka.
Wylądowali w nocnym lokalu, który normalnie byłby poza zasięgiem finansowych możliwości Tima, gdyby ktoś nie opłacił za niego wstępu. Zaczął się tak dobrze bawić, że zamówił butelkę szampana i już na swoją kartę kredytową. Dołączyli także inni goście: dyrektor wytwórni filmowej, znany Timowi raczej ze słyszenia, dramaturg, którego nigdy nie widział na oczy, lewicujący ekonomista, który podawał rękę z kwaśnym uśmiechem i unikał rozmów na tematy zawodowe, oraz dziewczęta.
Tim rozochocił się pod wpływem szampana i estradowych występów. Dawnymi czasy, w takiej chwili, zabrałby Julię do domu, aby ją brutalnie posiąść - lubiła, kiedy to się zdarzało. Teraz już nie przyjeżdżała do miasta, a on przestał chodzić do nocnych lokali.
Dziewczęta nie zostały im przedstawione. Spróbował zatem rozmowy z siedzącą obok niego, szczupłą, rudowłosą dziewczyną w długiej, jasnej sukni. Wyglądała na modelkę; okazało się, że jest aktorką. Spodziewał się, że będzie nudna, i on też jej nie zaciekawi. Wieczór zapowiadał się całkiem interesująco: dziewczyna była Timem zafascynowana.
Pochłonięci zażyłą rozmową, nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, aż ktoś zaproponował zmianę lokalu. Tim bezzwłocznie oświadczył, że wraca do domu. Wtedy dziewczyna chwyciła go za ramię i poprosiła, by tego nie robił. Tim po raz pierwszy od dwudziestu lat, zachował się szarmancko wobec pięknej kobiety i przychylił się natychmiast do jej prośby.
Wychodząc z wanny, zastanawiał się, o czym tak długo rozmawiali. Ministerialna praca w resorcie energetyki raczej nie dostarczała tematów do koktajlowej pogawędki; co nie było nazbyt fachowe, musiało być wysoce poufne. Być może, dyskutowali o polityce. Czy opowiadał jej złośliwe anegdotki o znanych politykach, posługując się monotonnym głosem, który był u niego jedynym świadectwem poczucia humoru? Nie pamiętał. Za to przypomniał sobie, jak wielkie w dziewczynie wzbudził zainteresowanie, co zdawała się potwierdzać każda część jej ciała: głowa, ramiona, kolana, stopy. Ta fizyczna bliskość podniecała i zarazem była intrygująca.
Przetarł zaparowane lustro nad umywalką i sprawdził zarost przed goleniem. Miał bardzo ciemne włosy; gdyby zapuścił brodę, rosłaby gęsto. Reszta - mówiąc najoględniej - wyglądała zwyczajnie. Cofnięty podbródek, nos ostro zakończony, u nasady odciśnięte ślady po okularach, które nosił od dwudziestu pięciu lat, spore usta o wyrazie nieco posępnym, za duże uszy i wysokie czoło intelektualisty. Trudno byłoby odczytać z tej twarzy charakter. Znać na niej było umiejętność skrywania myśli i uczuć.
Włączył golarkę i wykrzywił usta, by lepiej widzieć lewy policzek. Prawdę mówiąc, Tim nie był brzydki. Niektóre dziewczyny mają podobno słabość do szpetnych mężczyzn, ale takie uogólnienia były poza zasięgiem jego doświadczeń. Tim Fitzpeterson nie pasował nawet do tej wątpliwie uprzywilejowanej kategorii.
Być może jednak nadszedł czas, by ponownie zastanowić się, do jakiej kategorii pasuje.
Następny lokal okazał się tak okropny, że Tim dobrowolnie nigdy by się tu nie wybrał. Przede wszystkim nie przepadał za muzyką, a tu, w “Czarnej Jamie”, panował taki hałas, że głuszył wszelką rozmowę. Mimo to Tim tańczył przy tej muzyce - podrygiwał jak opętany, co zdaje się, było bardzo stylowe. Uznał, że spisał się całkiem nieźle; inni goście nie wydawali się tym rozbawieni, jak się obawiał, być może dlatego, że wielu z nich było w jego wieku.
Młody, brodaty dyskdżokej w sportowej koszulce z nadrukiem “Harvard Business School” nastawił dla kaprysu powolną balladę, śpiewaną przez mocno zakatarzonego Amerykanina. Byli właśnie na małym parkiecie. Dziewczyna przytuliła się i zarzuciła mu ramiona na szyję. Wiedział, że musi się poważnie nad tym zastanowić, czy chce się odwzajemnić. Czuł jej gorące, gibkie ciało, przylegające do niego jak mokry ręcznik, i podjął szybką decyzję. Nachylając się - była trochę niższa - szepnął jej do ucha: - Chodźmy do mnie na drinka.
Całował się z nią w taksówce; ogarnęło go uczucie, jakiego nie doświadczył od wielu lat. Pocałunek był jak ze snu i tak rozkosznie soczysty, że zaczął dotykać jej piersi, małych i jędrnych pod luźną wieczorową suknią; potem już z trudem nad sobą panowali, zanim dotarli do mieszkania.
Dali sobie spokój z drinkiem, który był tylko pretekstem. Znaleźliśmy się w łóżku chyba w niecałą minutę, pomyślał chełpliwie Tim. Skończył się golić i sięgnął do szafki w ścianie po stary flakon z wodą kolońską.
Wrócił do sypialni. Dziewczyna wciąż spała. Włożył szlafrok, wziął papierosy i usiadł w wysokim krześle przy oknie.
Okazałem się kapitalny w łóżku - pomyślał, choć świadom był, że się oszukuje: to ona przejawiała inicjatywę, i to twórczą. Pod jej kierunkiem robili rzeczy, których nie mógłby zaproponować Julii po piętnastu latach wspólnego łóżka.
Tak, Julia. Spojrzał bezwiednie na stojącą po drugiej stronie wąskiej ulicy wiktoriańską szkołę z czerwonej cegły, na jej mizerne boisko, i wytarte żółte linie na placu do siatkówki. Wciąż żywił te same uczucia dla Julii. Jeśli kochał ją przedtem, kochał ją i teraz. Ta dziewczyna jest jednak inna. Ale czy nie to samo wmawiają sobie wszyscy głupcy, pakując się w romans?
Nie spieszmy się, pomyślał. Dla niej mógł to być wyskok na jedną noc. Nie ma prawa zakładać, że zechce się znów z nim spotkać. Wszelako pragnął ustalić swe zamierzenia, zanim dowie się od niej, na co może liczyć: praca w rządzie nauczyła go, że przed każdą konferencją trzeba się starannie przygotować.
Miał własną formułę dla skomplikowanych zagadnień. Po pierwsze, co mam do stracenia?
Znowu Julia: pulchna, inteligentna, zadowolona z siebie. Jej horyzonty zawężały się nieubłaganie z każdym rokiem macierzyństwa. Były czasy, kiedy żył dla niej: kupował ubrania według jej gustu, czytał powieści, bo ona je czytała, cieszył się swoimi sukcesami politycznymi, bo i jej sprawiały przyjemność. Jednakże później środek ciężkości ich życia przesunął się. Julia zaczęła się skłaniać ku banałom. Zapragnęła mieszkać w Hampshire, a że dla niego nie miało to znaczenia, więc tam zamieszkali. Chciała, aby nosił marynarki w kratkę, ale westminsterska moda wymagała stonowanych garniturów, więc ubierał się na granatowo i w ciemne szarości.
Po przeanalizowaniu uczuć, stwierdził, że z Julią wiąże go niewiele. Być może trochę sentymentu. Zachował jej nostalgiczny wizerunek, tańczącej jazzowe rytmy w stożkowatej spódnicy, z włosami związanymi w koński ogon. Czy była to miłość? Wątpił w to.
Dziewczynki? Z nimi to inna sprawa. Katie, Penny i Adrienne. Tylko Katie jest dość duża, by zrozumieć o co chodzi w miłości i małżeństwie. Nieczęsto go widywały, uważał jednak, że nawet skąpe dowody miłości ojcowskiej znaczą dużo więcej aniżeli zupełny brak ojca. Nie podlegało to dyskusji, był o tym głęboko przekonany.
No i jego kariera. Rozwód nie musiał zaszkodzić podsekretarzowi stanu, lecz mógł zrujnować człowieka na wyższym szczeblu. Nie było nigdy rozwiedzionego premiera. A Tim Fitzpeterson przymierzał się do tego fotela.
Tak więc miał sporo do stracenia. A właściwie wszystko, na czym mu zależało. Znowu spojrzał na łóżko. Dziewczyna przekręciła się na bok, twarzą do ściany. Słusznie zrobiła, przycinając krótko włosy, uwydatniało to jej smukłą szyję i śliczne ramiona. Plecy zwężały się ku cienkiej talii i kryły się pod zmiętym prześcieradłem. Była opalona.
Ale miał też sporo do uzyskania. Prawdziwa frajda rzadko mu się w życiu zdarzała, ale teraz przyszło mu na myśl to słowo. Nie pamiętał już, kiedy jej zaznał. Zadowolenie tak: z pisania mądrych, fachowych raportów, z wygrywania niezliczonych potyczek w komisjach i w Izbie Gmin; z odpowiedniej książki lub dobrego wina. Jednakże nieludzko krystaliczna rozkosz, jaką dała mu ta dziewczyna, była czymś nowym.
No więc takie były “za” i “przeciw”. Wedle przyjętej formuły należało je podsumować i porównać. Jednakże tym razem nie dało się zastosować tej formuły. Niektórzy znajomi Tima twierdzili, że nie sprawdza się nigdy. Być może mieli rację. Błędem byłoby obliczanie racji niczym funtowych banknotów; ni z tego, ni z owego przypomniał mu się fragment z wykładu filozofii w college'u: “Zaczarowanie naszej inteligencji za pośrednictwem języka”. Co jest dłuższe - samolot czy sztuka jednoaktowa? Co wolę - zadowolenie czy frajdę? Poczuł zamęt w głowie. Odchrząknął głośno, poirytowany, i spojrzał szybko na łóżko, by sprawdzić, czy nie zakłócił snu dziewczyny. Spała nadal. To dobrze.
Na ulicy, niedaleko od okna, zatrzymał się przy krawężniku szary rolls-royce. Nikt nie wysiadł. Tim popatrzył uważniej i dostrzegł, że kierowca rozkłada gazetę. Być może szofer kogoś zabiera o szóstej trzydzieści. Biznesmen, który jechał całą noc i przybył za wcześnie? Tim nie mógł odczytać tablicy rejestracyjnej. Ale zauważył, że kierowca jest rosłym mężczyzną, tak potężnym, że wypełniał sobą całe wnętrze wozu.
Ponownie wrócił do swego dylematu. Jak postępuje się w polityce - rozmyślał - gdy stajemy wobec dwóch gwałtownych, ale sprzecznych żądań? Odpowiedź przyszła natychmiast: wybieramy taki sposób działania, który - w istocie, bądź na pozór - godzi obie sprzeczności. Analogia była oczywista. Pozostanie żonaty z Julią i będzie miał romans z tą dziewczyną. Rozwiązanie wydawało się politycznie słuszne i nawet mu się spodobało.
Zapalił następnego papierosa i zaczął myśleć o przyszłości. Sprawiało mu to przyjemność. Spędzą jeszcze wiele nocy w tym mieszkaniu; od czasu do czasu weekend w prowincjonalnym hoteliku, być może nawet słoneczne dwa tygodnie na jakiejś małej dyskretnej plaży w północnej Afryce lub Indiach Zachodnich. W bikini będzie robiła sensację.
W zestawieniu z tą perspektywą wszystko inne przybladło. Nawiedziła go myśl, że zmarnował dotychczasowe życie, lecz zdał sobie sprawę, że to przesada. Może nie zmarnował, ale odnosił wrażenie, że spędził młodość na dzieleniu dużych sum i nigdy nie odkrył rachunku różniczkowego.
Postanowił, że porozmawia z nią o tym problemie i jego rozwiązaniu. Ona oświadczy, że nie da się tego zrobić, a on odpowie, że ma szczególny talent do kompromisów.
Jak zacznie? Kochanie, chcę to znów robić, często. Zdaje się, że brzmi to, jak trzeba. Co ona powie? Ja także, albo zadzwoń pod ten numer, albo przykro mi, Tim, ale jestem dziewczyną na jedną noc.
Nie, nie to. To niemożliwe. Minionej nocy on także pokazał, że jest dobry. Uznała, że jest niezwykły. Tak powiedziała.
Podniósł się i zgasił papierosa.
Podejdę do łóżka - pomyślał - odgarnę z niej delikatnie koce i przez chwilę popatrzę na jej nagość; potem położę się obok i będę całował jej brzuch, uda, piersi, dopóki się nie obudzi. I wtedy znów będę się z nią kochał.
Oderwał wzrok od dziewczyny i wyjrzał przez okno, delektując się oczekiwaniem. Rolls wciąż tam był, niby szary ślimak w rynsztoku. Nie wiadomo dlaczego niepokoił go ten samochód, ale przestał o nim myśleć i postanowił obudzić dziewczynę.
2
Feliks Laski nie miał dużo pieniędzy, choć był bardzo bogaty. Na jego fortunę składały się udziały, posiadłości, budynki oraz różne dziwne aktywa, jak połowa scenariusza filmowego bądź jedna trzecia wynalazku błyskawicznych frytek ziemniaczanych. W gazetach często pisano, że gdyby wszystkie jego zasoby przekształcić w gotówkę, miałby wiele milionów funtów, Laski natomiast równie często i chętnie podkreślał, że obrócenie jego majątku w gotówkę byłoby prawie niemożliwe.
Szedł piechotą do City ze stacji Waterloo, ponieważ uważał, że leniwe życie jest przyczyną ataków serca u mężczyzn w jego wieku. Była to przesadna troska o zdrowie, albowiem trudno byłoby znaleźć w City pięćdziesięciolatka w lepszej formie. Miał niemal sześć stóp wzrostu, klatkę piersiową jak rufa okrętu wojennego i był zapewne równie podatny na zawał serca jak młody wół.
Zwracał na siebie uwagę, gdy w nikłym jeszcze słońcu wczesnego ranka maszerował przez Most Blackfriars. Ubrany był bardzo kosztownie, w niebieską jedwabną koszulę i buty na zamówienie. Według kryteriów City był dandysem. Ponieważ w rodzinnej wiosce Laskiego mężczyźni nosili bawełniane drelichy i sukienne czapki, wytworne ubranie było dla niego jak brzęczyk przypominający o tym, co pozostawił za sobą.
Ubiór stanowił nieodłączną część jego wizerunku, który miał w sobie coś z ryzykanta. Jego transakcje zazwyczaj łączyły się z ryzykiem lub oportunizmem, bądź jednym i drugim; dbał o to, by sprawiały większe wrażenie niż w istocie na to zasługiwały. Reputacja magika była dla niego więcej warta aniżeli bank handlowy.
Temu właśnie wizerunkowi dał się uwieść Peters. Laski rozmyślał o nim, krocząc żwawo obok katedry Św. Pawła w kierunku miejsca ich spotkania. Mały, ograniczony człowieczek, którego specjalnością był przepływ gotówki: nie pożyczki, ale namacalne fundusze, pieniądze zrobione z papieru. Był pracownikiem Banku Anglii, podstawowego źródła prawnych środków płatniczych. Do jego zadań należało organizowanie transportu nowych i przeznaczonych do zniszczenia banknotów oraz monet. Sam nie inicjował działań, to odbywało się na wyższym szczeblu, zapewne w rządzie, ale wiedział wcześniej niż ludzie w Barclays Bank, ile będzie im trzeba nowych, pięciofuntowych banknotów.
Laski poznał Petersa na koktajlu z okazji otwarcia budynku, w którym mieściły się biura domu handlowego z towarami o zaniżonych cenach. Laski uczęszczał na takie imprezy właśnie po to, aby poznawać ludzi pokroju Petersa, którzy kiedyś mogli się okazać użyteczni. Zatelefonował do niego, prosząc o polecenie mu numizmatyka, który mógłby służyć radą przy rzekomym zakupie starych monet. Peters oświadczył, że sam jest drobnym zbieraczem i mógłby je obejrzeć. - Wspaniale - powiedział Laski i natychmiast postarał się o monety. Peters poradził, żeby je kupić. Niespodziewanie zostali przyjaciółmi.
Nabytek stał się zaczątkiem kolekcji, której obecna wartość dwukrotnie przekraczała sumę, jaką Laski zapłacił. Był to właściwie przypadek, ale rozpierała go duma.
Okazało się, że Peters jest rannym ptaszkiem. Zawsze lubił wcześnie wstawać, a poza tym pieniądze ekspediowano rano i większość jego roboty musiała być wykonana przed dziewiątą. Laski dowiedział się, że Peters codziennie o pół do siódmej pije kawę w tej samej kawiarni, i zaczął mu towarzyszyć, najpierw od czasu do czasu, potem już regularnie. Laski udawał, że także jest rannym ptaszkiem, i basował Petersowi, chwaląc spokojne ulice i rześkie ranne powietrze. W rzeczywistości lubił wstawać późno, lecz gotów był na wiele poświęceń, jeśli istniała choćby niewielka szansa doprowadzenia do skutku jego dalekosiężnego planu.
Do kawiarni dotarł zadyszany. Po tak długim marszu nawet sprawny mężczyzna w jego wieku miał prawo się zasapać. Lokal pachniał kawą i świeżym pieczywem. Na ścianach wisiały plastikowe pomidory i akwarelki z widokami rodzinnego miasta właściciela we Włoszech. Za kontuarem długowłosy młodzian i kobieta w fartuchu szykowali górę kanapek dla setek ludzi, którzy w porze lunchu posilali się na łapu capu przy biurkach. Słychać było nastawione gdzieś radio, lecz niezbyt głośno. Peters już siedział przy stoliku koło okna.
Laski zamówił kawę oraz sandwicza z pasztetową i usiadł naprzeciw Petersa, który zajadał pączki; należał do ludzi, którzy zdawali się nigdy nie przybierać na wadze.
- Zapowiada się ładny dzień - odezwał się Laski. Głos miał głęboki i dźwięczny, niczym aktor, z lekkim wschodnioeuropejskim akcentem.
- Piękny - przytaknął Peters. - A o wpół do piątej będę już w moim ogródku.
Laski upił łyk kawy i spojrzał na niego: miał krótko przystrzyżone włosy, mały wąsik i wymizerowaną twarz. Nie zaczął jeszcze pracować, a już marzył o powrocie do domu. Tragiczne - pomyślał Laski. Na moment ogarnęło go współczucie dla Petersa i wszystkich tych małych ludzi, dla których praca była środkiem, a nie celem.
- Lubię moją pracę - rzekł Peters, jakby czytał myśli Laskiego.
- Ale bardziej lubi pan swój ogródek - odparł Laski, skrywając zaskoczenie.
- W taką pogodę... tak. Czy ma pan ogródek... Feliksie?
- Moja gospodyni pielęgnuje skrzynki w oknach. Nie mam żadnego hobby - oznajmił Laski. Zastanowiło go wahanie, z jakim Peters wypowiedział jego imię. (Trochę się mnie lęka - doszedł do wniosku. - To dobrze.)
- Brak czasu, przypuszczam. Pracuje pan pewnie bardzo ciężko.
- Tak o mnie mówią. Po prostu wolę spędzać czas między szóstą po południu a północą, zarabiając pięćdziesiąt tysięcy dolarów, niż oglądać w telewizorze aktorów, którzy udają, że się zabijają.
- Okazuje się, że obdarzony największą wyobraźnią umysł w City nie ma zupełnie wyobraźni.
- Nie bardzo pojmuję.
- Nie czyta pan także powieści i nie chodzi do kina, prawda?
- Nie.
- Widzi pan? To pański słaby punkt, ma pan małą wyobraźnię. Przypadek wielu najbardziej przedsiębiorczych biznesmenów. Ograniczenie, które zdaje się iść w parze ze spotęgowaną bystrością, jak u ślepca mającego nadwrażliwy słuch.
- Być może - rzekł Laski marszcząc brwi. Analizowanie jego osoby stawiało go w mniej korzystnym położeniu.
Peters zdawał się wyczuwać jego zakłopotanie.
- Fascynują mnie kariery wielkich przedsiębiorców - oznajmił.
- Mnie także - odrzekł Laski. - Jestem też zwolennikiem podwędzania cudzych pomysłów.
- Jaki był pański pierwszy wyczyn, Feliksie?
Laski odprężył się. W tej dziedzinie czuł się swobodniej.
- Chyba z Woolwich Chemicals - powiedział. - To była nieduża wytwórnia środków farmaceutycznych. Po wojnie otworzyli niewielką sieć składów aptecznych przy High Street, aby mieć zapewniony zbyt. Kłopot polegał na tym, że znali się świetnie na chemii, ale nie na handlu detalicznym i sklepy pochłaniały większość dochodu zakładów.
W tym czasie pracowałem jako makler giełdowy i spekulując zarobiłem trochę pieniędzy. Poszedłem do swego szefa i zaproponowałem mu połowę udziału w zyskach, jeśli sfinansuje transakcję. Kupiliśmy firmę i natychmiast sprzedaliśmy wytwórnię konsorcjum Imperial Chemical Industry prawie za tyle samo, ile kosztowały nas akcje. Następnie zamknęliśmy sklepy i sprzedaliśmy je - wszystkie były w świetnych punktach.
- Nigdy nie zrozumiem tego rodzaju operacji - rzekł Peters. - Skoro fabryka i sklepy były warte tak dużo, dlaczego akcje były tanie?
- Ponieważ przedsiębiorstwo przynosiło straty. Od lat nie płacili dywidend. Zarząd nie miał dość ikry, by zamienić swe żetony na gotówkę, że się tak wyrażę. My mieliśmy. W interesach trzeba mieć odwagę - oznajmił i zaczął jeść kanapkę.
- To fascynujące - zauważył Peters. - Muszę już iść - dodał spoglądając na zegarek.
- Wielki dzień? - rzucił lekko Laski.
- Jeden z tych dni, a to zawsze oznacza mnóstwo kłopotów.
- Czy rozwiązał pan tamten problem?
- Jaki?
- Problem trasy - Laski zniżył nieco głos. - Pańska służba bezpieczeństwa chciała, żeby pan za każdym razem posyłał konwój inną drogą.
- Nie - odparł Peters z zażenowaniem, bo popełnił niedyskrecję zwierzając się Laskiemu z tego dylematu. - Jest w istocie tylko jedna sensowna droga dojazdowa. Jednakże... - podniósł się z krzesła.
Laski uśmiechnął się.
- A więc dzisiejsza wielka przesyłka jedzie starą, bezpośrednią trasą - zauważył obojętnie.
Peters przyłożył palec do ust.
- Względy bezpieczeństwa - powiedział.
- Jasne.
- Do widzenia - rzekł Peters sięgając po płaszcz przeciwdeszczowy.
- Do zobaczenia jutro - uśmiechnął się szeroko Laski.
3
Artur Cole wysiadł z pociągu i wspiął się na wyjściowe schody; w płucach niezdrowo mu świstało. Z głębi kolei podziemnej wionęła fala ciepłego powietrza, spowiła go i odpłynęła. Kiedy wyszedł na ulicę, zatrząsł się z zimna.
Zaskoczyło go słońce - gdy wsiadał do pociągu, ledwie świtało. Powietrze było chłodne i przyjemne. Później będzie tak zatrute, że może zwalić z nóg policjanta na posterunku. Cole pamiętał, kiedy to się stało po raz pierwszy: “Evening Post” zdobył wyłączność na tę historię.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]