[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alan Dean Foster
Wojenne łupy
tom III trylogii Przeklęci
Rozdział 1
Chciałabym, żebyś tego nie robiła. Wszyscy tego chcemy. Odpoczywały na tarasie
restauracji. Z tej wysokości miały dobry widok na część miasta, które
rozpościerało się przed nimi na wielkim obszarze. Mahmahar nie był gęsto
zaludniony, ale ponieważ prawo zabraniało wznoszenia budynków wyższych niż
cztery kondygnacje, miasto rozwijało się głównie w poziomie. Mieszkańcy tak
bardzo lubili ogrody i parki, że nawet skromniejsze dzielnice zajmowały
olbrzymie obszary.
Miasto nie sprawiało wrażenia wielkiej aglomeracji. Wręcz przeciwnie, daleko mu
było do owych wynaturzonych metropolii, które można znaleźć na Hivistahmie, czy
O'o'yanie, a to dzięki harmonijnej architekturze przeplatającej się z zielenią
ogrodów i parków. W takim środowisku raziły by duże budowle.
Turatreyy liczyło nieco ponad dwa miliony mieszkańców. Było jedną z większych
społeczności Mahmaharzu i jego mieszkańcy z dumą nazywali go swoim domem. Tam,
gdzie było to możliwe, Waiso-wie ograniczali wielkość swoich miast do pięciu
milionów mieszkańców, ale też dbali, żeby nie liczyły mniej niż milion. W samej
istocie życia społecznego, jak we wszystkim innym, Waisowie odnajdywali piękno.
Inni członkowie Gromady traktowali ich za to z mieszaniną lekceważenia i
zazdrości. Wyszydzali Waisów za sztywność i manie-ryzm, jednocześnie skrycie
podziwiając ich zdolność do tworzenia lub odkrywania we wszystkim sztuki. Nawet
najbardziej krytyczni nie mogli zaprzeczyć, że społeczność i cywilizacja Waisów
stanowiła apogeum osiągnięć Gromady. Inne rasy mogły jedynie próbować ich
naśladować, pomimo iż irytowały ich nieraz czyny (lub ich
brak) Waisów. Waisowie bardzo poważnie traktowali tak dużą odpowiedzialność.
Podobnie, jak każda inna rasa będąca członkiem Gromady, od samego początku, od
ponad tysiąca lat, wspierali wojnę przeciw Ampliturom. To konsekwentne poparcie
było równie silne, jak ich starania, by uniknąć prawdziwej walki. Nie różnili
się tym od większości swoich sprzymierzeńców.
Matka Lalelelang od niechcenia bawiła się trzema stojącymi przed nią
tradycyjnymi naczyniami na napoje. Jedno zawierało aperitif, drugie napój
podstawowy, a trzecie wypełnione było źródlaną wodą lekko aromatyzowaną
cytrynowym zapachem, służącą do ceremonialnego płukania ust pomiędzy daniami.
Podobnie jak każdy inny aspekt życia Waisów, jedzenie obiadu podniesiono do
rangi sztuki.
Jako matriarcha rodu, matka musiała mówić takie rzeczy, to była jej rola.
Sprzeciw jej babki byłby dużo bardziej stanowczy, ale owa zacna matrona nie żyła
od dwóch lat, upozowana, zabalsamowana i z należytym szacunkiem złożona w
rodzinnym mauzoleum. Tak więc to matka musiała protestować. Ojciec zostanie
poinformowany o wyniku rozmowy, tylko wtedy, jeśli samice uznają to za właściwe.
- Mogłabyś robić tyle rzeczy - mówiła matka. - Wśród całej rodziny i rówieśników
w grupie studentów masz najwyższy wskaźnik inteligencji. Wykazujesz przebłyski
geniuszu zarówno w dziedzinie gawęd poetyckich, jak i we wzornictwie
przemysłowym. Cała inżynieria włącznie z architekturą stoi przed tobą otworem. -
Rzęsy o pozłacanych końcach zatrzepotały ponad szerokimi, niebiesko-zielo-nymi
oczami. - Mogłabyś nawet zostać, ośmielę się zaryzykować, architektem zieleni!
- Już się zdecydowałam. Właściwe organa zostały powiadomione. - Głos Lalelelang
był pełen szacunku, ale twardy.
Matka pochyliła się i delikatnie, z gracją pociągnęła dziobem aperitif z
inkrustowanego naczynia.
- Ciągle nie rozumiem, dlaczego uznałaś za konieczne wybrać tak niebezpieczną i
niepewną profesję.
- Ktoś musi to robić, mamo. - Chwymymi, bezpiórymi wypustkami lewego skrzydła
Lalelelang nerwowo przestawiła stojące przed nią cztery małe talerzyki z
typowymi dla południowego posiłku potrawami. - Historyk to szanowany i ceniony
zawód.
Starsza samica nastroszyła pióra prostując się na krześle, a skomplikowany język
jej gestów odzwierciedlał głęboką, rodzicielską
troskę. Ruchy wyrażały raczej zawód niż złość. Delikatne przechylenie głowy
mówiło o dezaprobacie, a lekkie uwypuklenie opierzonego szczytu czaszki, o
wyrzutach sumienia. Ojciec, zadumała się Lalelelang, opalizowałby i migotałby
teraz szkarłatem. Brak tak bogatego ubarwienia samice musiały nadrabiać
wyrafinowanymi gestami.
Tak czy inaczej, odebrała opinię matki. Sygnalizowała ją w rozmaity sposób przez
cały czas trwania posiłku.
- Wybrałaś zawód historyka dla jakiegoś śmiesznego kaprysu, którego nawet nie
próbuję zrozumieć. - Długie rzęsy wachlowały powietrze między nimi. - To samo w
sobie jest już dziwne, ale jeszcze nie budzi mojego sprzeciwu. Przeraża mnie i
unieszczęśliwia twoja fascynacja wojną. Ta obsesja nie przystoi przedstawicielce
rasy Waisów.
- Bez względu na to, jak bardzo nam się to nie podoba, wojna wciąż pozostaje
najważniejszym czynnikiem współczesnej historii, jak również naszego codziennego
życia. - Lalelelang podniosła grono dojrzałych, małych, jasno-zielonych jagód z
najbliższego talerza i u-żywając, jak należało, jedynie koniuszka dzioba
odrywała je kolejno od czarnych szypułek. Gdy skończyła, odłożyła ogołoconą
łodygę na pusty talerz, starannie układając jaw taki sposób, aby żaden z końców
nie wskazywał ani na nią, ani na matkę. To prawda, że wybrała sobie przedziwną
profesję, ale ciągle jeszcze pamiętała o dobrych manierach. Przedstawiciele
innych gatunków, którzy przez lata pracowali wyłącznie pośród Waisów, nigdy nie
mogli opanować wszystkich zawiłości tej dziedziny. Po jakimś czasie przestawali
zwracać na to uwagę, co wydatnie pomagało w zmniejszaniu napięć pomiędzy nimi, a
ich gospodarzami.
Gdy nadchodził trudny okres, niektórzy, na przykład Massudzi, zarzucali im
marnowanie czasu i energii, a nawet głupotę, ale dla Waisów maniery były
kwintesencją rozumnej egzystencji. Głównym powodem dla którego tak długo i tak
bardzo chcieli pokonać wroga był strach, że w razie porażki narzucony przez
Ampliturów Cel zrujnowałby tradycyjne ceremoniały, bez których, według
przekonania Waisów, nie mogła istnieć prawdziwa cywilizacja. Inne rasy zgadzały
się z samą doktryną, ale nie przykładały do niej takiego znaczenia jak Waisowie.
- Nawet, jeśli zgodzę się z twoim zdaniem, ciągle nie rozumiem, dlaczego nie
możesz rzucić tej pracy i zająć się czymś innym? - Zmartwiony wzrok matki
prześlizgnął się po pobliskim ogrodzie,
zbitym gąszczu sześciopłatkowej, żółto-pomarańczowej narstrunii, która właśnie
wspaniale rozkwitła. Klomb obrzeżony był drobnymi, fioletowymi kwiatkami
yunguliu i starsza samica nie wiedziała, czy w pełni pochwala ten wybór. Czarno-
białe kwiatostany wesshu byłyby bardziej kontrastowe i też już się pokazały.
- Wszyscy tylko krytykujemy - pomyślała- nawet własne potomstwo, jak ja teraz.
Nic dziwnego, że pośród ras stanowiących Gromadę, Waisowie byli podziwiani, ale
mało lubiani.
Puste opakowanie zakłócające miękką doskonałość ogrodowej ścieżki przyciągnęło
jej wzrok. Bez wątpienia zostało porzucone przez jakiegoś obcego, wizytującego
jej planetę. Była pewna, że żaden Wais nie naruszyłby w tak rażący sposób
estetyki tego miejsca. Przypuszczalnie był to S'van, chociaż nie byli oni ani
mniej, ani bardziej niedbali niż inne rasy w Gromadzie. Ich lekceważący stosunek
do życia graniczył niemal ze świętokradztwem. Z dużym trudem zwalczyła instynkt,
który nakazywał jej zerwać się, przesadzić ozdobną balustradę i popędzić przez
trawnik, by dopaść śmiecia, zanim obrazi on poczucie estetyki jeszcze jakiegoś
przechodnia. Zmusiła się, aby skupić uwagę na czekającą cierpliwie córkę.
- Jestem przekonana, mamo, że do tej właśnie pracy mam największe predyspozycje.
- Lalelelang szukała na pozostałych trzech talerzach czegoś jeszcze do posłania
w ślad za zielonymi jagodami. - Ten sam wskaźnik, dzięki któremu byłabym dobrym
inżynierem, albo architektem zieleni, pomoże mi być dobrą w wybranym zawodzie.
- Nie rozumiem twojego zachowania- wyszeptała matka najsłodszym z możliwych
głosem.
Pociągnęła źródlaną wodę z naczynia i zajęła się jedzeniem, tak zdenerwowana, że
zignorowała protokół ceremoni sięgając od razu do czwartego talerza. Była tak
zmartwiona postępowaniem córki, że właściwie straciła apetyt, ale pozostawienie
jedzenia byłoby niewybaczalne.
Pochyliła się nad stołem, a jej wąska głowa z wdziękiem poruszała się na
półmetrowej szyi.
- Ukończyłaś studia z pierwszą lokatą. Już w tej chwili biegle mówisz
czternastoma językami Gromady, podczas gdy norma dla twojego poziomu edukacji
wynosi pięć, a dla wykształconego dorosłego, dziesięć. Dałam ci prawo wyboru.
Dałam ci możliwość stanowienia o sobie. - Głowa cofnęła się i starsza samica
zapatrzyła się w dal.
10
- Ale ta specjalizacja, schwyciłaś się jej jak tonący brzytwy. Nie mogę tego
zaaprobować. - Pióropusz matki, gdy to mówiła, całkowicie przy legł do tyłu
głowy i szyi. - Dlaczego ze wszystkich możliwych kierunków musiałaś wybrać
właśnie ten?
- Bo nikt inny go nie wybrał - odparła córka.
- Nie bez powodu. - Bez wysiłku zmieniła strofujący głos na ton pełen głębokiej
troski. - Tu przecież chodzi o twoje zdrowie, o całą przyszłość. Nawet samce w
naszej rodzinie są głęboko zaniepokojone.
- Niepotrzebnie się wszyscy martwicie. - Lalelelang odpowiedziała stanowczo, nie
odważając się odwzajemnić spojrzenia matki. Zamiast tego popatrzyła na innych
gości w restauracji, dbając, by na żadnym z nich zbyt długo nie zatrzymywać
wzroku.
Szyja matki skurczyła się.
- Nie rozumiem cię. Nie rozumiem, jak zdołasz podołać temu. -Sięgnęła po jedną z
pół tuzina lekko uprażonych larw Hapuli z drugiego talerza, zawahała się, po
czym cofnęła wypustki skrzydła. Strapienie odebrało jej apetyt.
- Przeszłam trening - wyjaśniła Lalelelang. - Gdy mam do czynienia z jakąś
sytuacją stresową, zażywam specjalne lekarstwo, które zostało wynalezione na
takie właśnie okazje.
Matka zagwizdała z lekką drwiną.
- Czy ktoś kiedykolwiek słyszał o rozpoczęciu kariery, która wymaga regularnego
przyjmowania silnych leków tylko po to, by zachować równowagę? Który normalny
Wais z własnej woli naraziłby się na coś takiego?
- Znalazłby się jeden albo dwóch - zaprotestowała Lalelelang. -Nie tutaj, na
Mahmaharze, to na innych planetach. Karierowicze z dyplomacji.
- Oni nie mają wyboru. Ty masz. Ale nawet oni nie decydowaliby się na tą
szczególną... specjalizację, która pociąga cię z taką per-wersją. - Zmieniła
pozycję. - Uznaję twój stopień naukowy, ale z pewnością musiałaś zauważyć z jaką
niechęcią ci go przyznano?
- Ktoś musi wykonywać wstrętną pracę - odparowała Lalelelang.
Matka zaklekotała z ubolewaniem.
- Zgoda, ale dlaczego właśnie ty? Dlaczego najzdolniejsze z moich dzieci?
- Ponieważ mam do tego największe predyspozycje, i jedynie ja mam na to ochotę.
11
- A więc ciągle się upierasz. - Wyprostowała się sztywno na krześle. - Jasne,
masz obsesję na tym tle i będziesz kontynuować to bez względu na
niebezpieczeństwa.
- To nie jest obsesja, wybrałam, czy jak mówi pewien poeta, z niezgłębionych
przyczyn, zostałam wybrana. Już jestem uznawana za jedną z trojga najlepszych w
tej dziedzinie.
- Nie jest trudno brylować w czymś, co każdy omija.
Po tym ostatnim stwierdzeniu zapadła niezręczna cisza i ani matka, ani córka nie
wiedziały jak ją przerwać. Młodsza uznała wreszcie, że to ona powinna się
odezwać.
- A więc nie przyjdziesz na moją jutrzejszą prezentację?
- Naprawdę myślisz, że mogłabym to znieść?
- Nie wiem, ale chciałabym, żebyś oceniła moją pracę, zamiast potępiać ją
wyłącznie na bazie informacji uzyskanych z drugiej, albo nawet z trzeciej ręki.
Pióra seniorki zadrżały.
- Przepraszam. Na samą myśl o tym żołądek mi się wywraca. Już samo siedzenie
tutaj i dyskutowanie z tobą na ten temat jest dla mnie wystarczająco trudne.
Ajeszcze oglądać cię przy samej pracy... nie, nie mogłabym. Oczywiście ojciec
również nie będzie obecny.
- Bo mu nie pozwoliłaś?
- Nie wyrażaj się źle o ojcu. Wśród samców jest wyjątkowy. Twoje geny to
potwierdzają. On po prostu równie źle jak ja znosi twój zawód. To samo odnosi
się do braci i sióstr.
Lalelelang popatrzyła na resztki tego niezbyt radosnego posiłku.
- Niczego innego nie oczekiwałam. Przykro mi, że nie będziesz obecna. To
fascynujące materiały zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że początkowo...
- Proszę cię. - Oba skrzydła uniosły się w geście doskonale wyrażającym
niepokój. - Usłyszałam już wystarczająco dużo na ten temat. Pamiętaj, że choć
jako dobra matka toleruję twoje wybryki, to nie oznacza, że muszę brać w nich
udział. Dziwię się, że każdy w twoim departamencie może to robić. Powiedz mi,
czy przed taką prezentacją też bierzecie lekarstwa?
- Jestem pewna, że niektórzy biorą; z ostrożności, albo z innych powodów. Może w
to nie uwierzysz, ale oprócz mnie są jeszcze inni, którzy potrafią wszystko
zbadać bez specjalnych przygotowań. To tak jak pracować przy jakichś toksynach.
Im więcej masz z nimi do
12
czynienia, tym więcej jesteś na nie odporna, ale zawsze mogą się zdarzyć jakieś
niespodzianki.
- I takie właśnie życie wybrałaś! - Matka znieruchomiała. - Być uczonym w
wojnie, to jedna sprawa. Ale żeby koncentrować się na Ziemianach!?
Jej rzęsy zatrzepotały wymownie.
- Gdyby nie to, że wszystkie swoje testy zdałaś z takimi wspaniałymi wynikami,
wysłałabym cię na intensywny kurs terapii dla niedojrzałej młodzieży.
Wstały od stołu i rozpoczęły rytuał rozstawania się, przewidziany dla matek i
córek.
- Wiem mamo, że mnie kochasz. - Gdy to mówiła końce skrzydeł, rzęsy, pióra i
dziób kołysały się i dygały w zawiłym rytmie.
- Kocham, mimo że wybrałaś obrzydliwy zawód. - Wypustki skrzydeł zatańczyły,
pieszcząc się delikatnie.
Następnego dnia sprawdzając sprzęt w maleńkiej salce wykładowej, Lalelelang
usiłowała wyrzucić z pamięci słowa matki i jej głęboką troskę. Spodziewano się
skromnej frekwencji, więc nie było potrzeby zabiegać o większe pomieszczenie.
Poza tym, salka znajdowała się blisko jej biura, zdała od głównej części
uniwersytetu. Nikt nie będzie się czuł zgorszony.
Prawo wstępu mieli tylko współpracownicy z departamentu i ci, którzy dostali
podwójną rekomendację od zasłużonych uczonych. A wszystko po to, by uchronić
nieświadomych studentów. Gdyby jakiś nieprzygotowany, niewinny młodzieniec
spodziewający się normalnego wykładu, wszedł przypadkowo do sali, w której
odbywała się prezentacja Lalelelang, doznałyby emocjonalnego i umysłowego szoku.
Ale o to się nie musiała martwić. Zapewnienie bezpieczeństwa było zadaniem
innych i mogła się całkowicie poświęcić zbliżającemu się wystąpieniu.
Publiczność składała się z tuzina oczekujących widzów, z których każdy zajmował
pojedyncze, kołyszące się stanowisko. Jak wszystko inne w Mahmaharze, czy jakimś
innym świecie Waisów, sala do prezentacji była zarówno piękna jak i
funkcjonalna. Każde stanowisko miało indywidualne oświetlenie i ekran
odtwarzający, jak również terminale służące zapisywaniu i obserwowaniu.
13
Z boku sali stał gotów do akcji holograficzny projektor, a prosty, płaski ekran
przymocowano do przeciwległej ściany. Lalelelang już na samym początku Studiów
Nad Ziemianami dowiedziała się, że normalne, trójwymiarowe projekcje były zbyt
trudne do zniesienia nawet dla doświadczonych badaczy. Płaskie obrazy
przedstawiające Ziemian w nienaturalnych dwóch wymiarach, zwłaszcza gdy chodziło
o sceny walki, były dużo lżejsze do strawienia dla nowicjuszy i większości
Waisów.
Włączyła lekko wygięty, gładki ekran i sprawdziła projektor, jednocześnie
dostrajając wzmacniacz mowy przyczepiony do dzioba. Większość obecnych była jej
znana, ale serce podskoczyło jej na widok Fasacicinga. Towarzyszyło mu,
prawdopodobnie dla moralnego wsparcia, dwóch samców z jego ogniwa duchowego.
Wszyscy trzej pracowali w departamencie socjohistorii, ale tylko Fasacicing
przejawiał zainteresowanie Studiami Nad Ziemianami. Pozostali woleli zajmować
się łatwym, przedwojennym Złotym Okresem historii Waisów. Fasacicing przychodził
na jej wykłady w ramach pod-specjalności. Był przystojnym i barwnym okazem. W
miły sposób szokował kolorowym upierzeniem i stylem ubiorów. Przy wielu okazjach
młodzi wymieniali szczególne grzeczności, posuwając się aż do piątego etapu
wzajemnego, słowno-fizycznego oddziaływania. Mimo największych wysiłków nie
potrafiła pobudzić go tak, aby posunął się dalej. Jednakże interesował się nią
nadal.
Musiała skoncentrować się na wykładzie, jednak od czasu do czasu obdarzała go
spojrzeniem. Skwitowała jego obecność półfor-malnym machnięciem skrzydła, na co
jego triumwirat zareagował zsynchronizowanym ruchem, potrójnie akceptując
pozdrowienie przeznaczone dla jednego. Podziwiała jego krok, niemal taneczny,
gdy trio weszło i skierowało się ku sąsiadującym stanowiskom.
Chwilę poczekała na spóźnialskich, po czym rozpoczęła wykład od streszczenia
swoich najnowszych prac, czytając ze swego raportu. Na zakończenie przyciemniła
światła i przeszła do prezentacji wizualnych. Natychmiast kilku siedzących na
obrzeżach widzów zaczęło się wić i niepohamowanie dygotać. Nie zwracała na nich
uwagi. Temat jej wy kładu by ł jasno i wyraźnie określony w uniwersyteckim
programie i obowiązkiem każdego obecnego było wiedzieć czego się spodziewać.
Płaskie obrazy były znacznie mniej straszne, niż trójwymiarowe. Pomimo tego, z
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]