[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alan Dean Foster
ZAGINIONA DINOTOPIA
Przekład:
Maciej Pintara
Tytuł oryginału: Dinotopia Lost
Data wydania oryginalnego: 1996
Data wydania polskiego: 1997
Jimowi Gurneyowi, oczywiście.
Towarzysz podróży.
Zrealizuję mój prosty plan,
jeśli dam chwilę radości chłopcu,
który jest dopiero na wpół mężczyzną,
czy też mężczyźnie, który jest jeszcze
na wpół chłopcem.
(Wstęp do Zaginionego świata Arthura Conan Doyle’a)
I
Pundu Singuang i Kreda obserwowali ocean, myśląc o tym samym. Bardzo różnili się
wyglądem. Centrozaur mierzył blisko czternaście stóp, licząc od dzioba do ogona,
miał krępe, muskularne ciało i ważył od czterech do pięciu ton, zależnie od
tego, kiedy ostatnio jadł. Jego ogromna czaszka łączyła się z opancerzoną,
kościaną kryzą karku najeżoną krótkimi kolcami, tuż za zrogowaciałym dziobem zaś
wyrastał pojedynczy, masywny róg. Kreda zawdzięczał swe imię temu, że był
wyjątkowo blady.
Towarzyszący mu człowiek był niższy, drobniejszy, miał ciemniejszą skórę i był
całkowicie pozbawiony pancerza, ale za to odznaczał się wydatnym nosem. On i
rodzina torozaurów wspólnie prowadzili gospodarstwo rolne, dzieląc się
sprawiedliwie darami ziemi, czyli ryżem i tropikalnymi owocami.
Stał teraz razem z Kredą na szczycie niewielkiego, porośniętego drzewami
wzgórza, wznoszącego się nad zupełnie skądinąd płaskim kawałkiem Niziny
Północnej. Z rękami skrzyżowanymi na nagiej, ociekającej potem piersi, Pundu
opierał się plecami o solidną podporę, jaką stanowiła kryza na pancerzu Kredy.
Za nimi rozciągała się farma. Najbliżej wznosiła się grupa starannie pokrytych
strzechą zabudowań przeznaczonych dla ludzi, dinozaurów, sprzętów gospodarskich
i zbiorów, które przypadały dwa razy do roku.
Przed nimi ciągnęły się słone mokradła porośnięte dzikimi trzcinami, palmami i
drzewami mangrowymi. Dalej, za wąską plażą pokrytą czystym, białym piaskiem,
była szeroka laguna i rozległa rafa otaczająca całą Dinotopię. Białe grzbiety
przybrzeżnych fal kobaltowego morza, targanego potężnymi prądami
uniemożliwiającymi żeglugę, rozbijały się o twardą, koralową krawędź.
Niebo było bledsze niż morze, a jego jednolity błękit mąciło tylko kilka
niedużych ciemnych chmur, umykających przed niewidocznym, północnym szkwałem.
Oprócz fal, rozpryskujących się tam, gdzie morze zmagało się z nagromadzonymi
szkieletami dawno umarłych koralowców, nic nie mąciło panującego wokół spokoju.
- Na razie nic na to nie wskazuje... - zauważył Pundu, zwracając się do gościa.
- Czy meteorolodzy są pewni...?
Na dźwięk jego głosu Kreda odwrócił się i obaj spojrzeli na posłańca.
Rączy gallimimus przybył z południa tego samego ranka. Do różowego grzbietu
przytroczone miał dwie skórzane torby, opatrzone oficjalnymi pieczęciami i
ozdobione niebieskimi i żółtymi proporczykami, takimi samymi jak przy kapturze,
który chronił jego twarz przed wiatrem i kurzem, osłaniając niemal całą głowę.
Jednocześnie wskazywał on każdemu, kto dostrzegł lub napotkał posłańca, jego
status.
Gallimimus wprawdzie nie zrozumiał, ale wyczuł w głosie farmera niepewność. W
odpowiedzi na jego pytanie wyciągnął urzędowy dokument ściskając go mocno w
dwóch pazurach. Ostrzeżenie napisane było w dwóch językach, ludzkim oraz
dinozaurów. Znając jego treść, Kreda znów spojrzał na morze. Tylko ludzie czuli
potrzebę odczytywania w kółko tych samych słów, jakby chcąc się upewnić co do
ich znaczenia. Dinozaury o wiele łatwiej godziły się z rzeczywistością.
Dokument nie zawierał żadnych niedomówień. Stawiał sprawę jasno i otwarcie.
Stwierdzał, że nawiedzające Dinotopię w sześcioletnich odstępach załamanie
pogody właśnie nadchodzi i wszystko wskazuje na to, że tym razem jego kulminacja
będzie szczególnie gwałtowna.
Jak każdy, kto wraz z rodziną długo gospodarował na podmokłych i gorących
terenach Niziny Północnej, Pundu Singuang wiedział, co to oznacza. Wiedział to
również Kreda. Uniósłszy otwartą dłoń Pundu dotknął ręki posłańca i skinął
głową. Gallimimus odwzajemnił gest, odwrócił się i pobiegł kłusem w dół
łagodnego zbocza. Każdy jego krok pokonywał odległość dwukrotnie większą niż
byłby zdolny przebiec najlepszy nawet biegacz rodzaju ludzkiego. Zatrzymał się
tylko na krótko, by pożegnać się z żoną Pundu, Lahat, która właśnie rozwieszała
pranie przed bambusowym domem mieszkalnym. Dwoje dzieci Pundu podążało za
gallimimusem aż do gruntowej drogi; jedno z nich jechało na grzbiecie
Jedynaczki, czyli córki Kredy. Jedynaczka była tak młoda, że jej róg nosowy
ledwo wyrastał ponad dziób.
Dzieci zaprzestały bezowocnego pościgu za posłańcem, a na szczycie wzgórza
dobiegł ich śmiech. Pundu patrzył za oddalającą się dwunożną sylwetką
gallimimusa, widział, jak skręca w lewo, na drogę, i nabiera szybkości. W
tumanie kurzu wzbitym jego szybkimi, trójpalczastymi stopami powiewały żółte i
niebieskie proporce.
Pundu zdawał sobie sprawę z tego, że dzieci, zarówno ludzkie, jak i
centrozaurów, powinny pomagać przy robocie. Ale w tej chwili ani on, ani Kreda
nie mieli ochoty przywoływać ich do porządku. Niech się bawią, dopóki mogą.
Wkrótce wszystkich czeka tak ciężka praca, jak jeszcze nigdy dotąd.
Znów spojrzał w kierunku morza. Kilka ostatnich, powtarzających się, co sześć
lat ataków przeszło stosunkowo łagodnie. Już bardzo dawno nie musiał się bać
oceanu.
Opróżnienie domu i stodoły zajęło wszystkim wiele dni. Wszystko, co można było
zabrać, od sprzętu kuchennego po wielki, żelazny pług, zostało zapakowane i
załadowane lub upchnięte na sześciokołowy, farmerski wóz. Drogocenny kukiełkowy
teatrzyk cieni, należący do Lahat i przekazywany w jej rodzinie z pokolenia na
pokolenie, owinięto w papier ryżowy i schowano starannie pod siedzeniem, wraz z
innymi delikatnymi przedmiotami domowego użytku.
Kreda, pomrukując, poganiał dzieciaki. Dwa duże torozaury, tak jak on z gatunku
ceratopsianów, ale większe i mające podobnie jak triceratopsy rogowe wyrostki
nad oczami, usiłowały dopasować się do uprzęży. Kreda i jego towarzyszka mieli
kroczyć z tyłu, ciągnąc drugi, mniejszy wóz załadowany wysoko sprzętem
rolniczym.
Obserwując pracujące ceratopsiany, Pundu pomyślał, że jego ziomkowie, należący
do tego gatunku, to dobrzy towarzysze i doskonali farmerzy. Uważał, iż ma
szczęście, że postanowili połączyć swój los z jego własnym. Współpracujące ze
sobą rodziny ludzi i dinozaurów odnosiły obopólne korzyści. Pracowały razem,
mieszkały razem, często bawiły się i jadały razem.
A teraz muszą razem uciekać, pomyślał Pundu ze smutkiem. Chociaż pragnął jak
najprędzej wyruszyć, Kreda wykazywał niemal ludzką niecierpliwość. Obserwując
swego starego przyjaciela Pundu rozchmurzył się. Typowy centrozaur. One zawsze
uważają, że za następnym wzgórzem czeka na nie lepsza pasza. Kreda i jego krew
ni lubili żyzne, uprawne tereny Niziny Północnej, gdzie żywności było pod
dostatkiem.
Z tego właśnie powodu tak wielu farmerów, gospodarujących na nizinach,
zdecydowało się współpracować z ceratopsianami lub stegozaurami. Pojedyncze
rodziny chętnie korzystały z siły mięśni torozaurów lub triceratopsów, aby
zaorać pole lub zbudować tamę. Za to ceratopsiany i stegozaury były wielkimi
miłośnikami ryżu i bambusa, które potrafili uprawiać jedynie ludzie.
Pundu był ciekaw, jak postępują przygotowania do ewakuacji jego sąsiadów, w
rodzinach Manuhirisów i Tandraputrasów. Na całej Nizinie Północnej w wielu
miejscach można teraz było oglądać tę samą scenę. Rodziny pakowały wszystko, co
miały - od przedmiotów codziennego użytku po rodową schedę - na wozy, furmanki i
szerokie grzbiety dinozaurów i szykowały się do ucieczki.
Pundu wiedział, że większość z nich skieruje się do Krzywego Korzenia,
najbliższego miasta mogącego zapewnić niezbędną pomoc i zakwaterowanie w wypadku
takiego exodusu. Inne podążą dalej w poszukiwaniu mniej zatłoczonych kwater; do
Miasta Drzew, a nawet do Rogu Obfitości. Mniejsze miasta, położone u stóp Gór
Grzbietowych, też wchłoną część ludzi. W całym regionie ludzie i dinozaury
gotowi byli nieść pomoc tymczasowym przesiedleńcom. Taki był w Dinotopii
zwyczaj.
Najlepiej było tym wygnańcom, którzy mieli w miastach krewnych lub bliskich
przyjaciół, lecz w gruncie rzeczy nie o to chodziło. Nawet obcy pomagali sobie
nawzajem, bo wiedzieli, że nazajutrz sami mogą potrzebować pomocy.
Z zamyślenia wyrwał Pundu głos syna:
- Tato! Chodź tutaj i pomóż nam!
Selat i jego siostra Brukup usiłowali wydobyć z frontowej sypialni wezgłowie
łoża. Łoże to, ukochany mebel Lahat, w miesiącach poprzedzających wesele Pundu
wraz z dwoma przyjaciółmi osobiście rzeźbił i przyozdabiał. Przykro było teraz
patrzeć, jak podróżuje w kawałkach, podobnie jak inne graty.
Przez jakiś czas wszyscy będziemy nie na swoim miejscu, pomyślał ruszając na
pomoc dzieciom. Nie tylko meble, ludzie też.
Razem załadowali ciężki kawał drewna na wóz. Ostatecznie pomógł im Kreda,
uważając, by nie uszkodzić rogami rzeźbionych ozdób. Musiał odwrócić głowę na
bok. Ocierając pot z czoła Pundu przesunął wzrokiem po polach ryżowych.
Większość ryżu i kolokacji została zebrana i sprzedana. Na szczęście, bo gdyby
się okazało, że meteorolodzy mają rację, straciłby jeden zasiew, a może nawet
dwa. Do zebrania zostały jeszcze mango i rambutan, ale posłaniec z Sauropolis
przynaglał do wyjazdu. Dojrzewające, nie zerwane owoce są w stanie przetrwać
każdą niespodziankę, jaką przyniesie powtarzający się, co sześć lat kataklizm.
Pundu wzdrygnął się. Nie było w końcu tak źle. Gdyby nie meteorolodzy, nie
dostaliby w ogóle ostrzeżenia. A wtedy człowiek straciłby znacznie więcej niż
trochę owoców.
Wiedział, że mogą utracić wszystko, ale równie dobrze zastać po powrocie
wszystko nietknięte, włącznie z dojrzałymi owocami wiszącymi na drzewach. Nie
zdarzyło się jeszcze w życiu Pundu, żeby ten sztorm, zrywający się, co sześć
lat, był naprawdę groźny. Ale słyszał różne opowieści i znał historię. Co sześć
lat należało przedsiębrać wszelkie środki ostrożności. Takie było prawo, nie
mówiąc już, co nakazywał zdrowy rozsądek.
Przynajmniej ewakuacja nie niosła ze sobą żadnych niespodzianek. Przechodził już
przez to z pół tuzina razy. Mówiono, że w świecie zewnętrznym ludzie próbują
stawić opór siłom przyrody, zamiast się im podporządkować. Trudno było to sobie
wyobrazić. Jak ktoś mógłby się przeciwstawić temu, co następuje regularnie, co
sześć lat? Myśl o jakiejkolwiek próbie oporu wydawała się sprzeczna ze zdrowym
rozsądkiem.
Odwracając wzrok od pól, spojrzał z miłością na dzieci i na gibką sylwetkę
Labat. Zauważywszy, że się jej przygląda, uśmiechnęła się i otarła ramieniem pot
z wysokiego czoła. Choć byli przyzwyczajeni do gorącego i wilgotnego klimatu
Niziny Północnej, ciężka praca wciąż wyciskała z nich pot.
Gdy ruszył w kierunku żony, by pomóc zabrać jej z kuchni garnki i rondle, rzucił
okiem na prawo, w stronę morza. Nie mógł go dostrzec, bo było dość daleko, a
poza tym zasłaniały jeszcze drzewa. I właśnie dlatego ostrzeżenie meteorologów
było takie ważne. Przy gwałtownym uderzeniu żywiołu człowiek nie zdążyłby nawet
zauważyć, że nadchodzi. A wtedy koniec sześcioletniego cyklu oznaczałby śmierć,
a nie początek następnego okresu spokoju.
Gdzieś daleko powietrze drgnęło i woda zaczęła się poruszać. Pundu bardzo
zależało na tym, żeby jego rodzina i przyjaciele byli już bezpieczni na wyżynie,
na wypadek gdyby żywioły okazały się źle usposobione. Przypomniały mu się słowa
jego matki; „Lepiej nie drzemać w pobliżu boga mórz, bo nie wiadomo, czy akurat
nie przyjdzie mu ochota, by poruszyć się we śnie”. Wielka Stopa, torozaur płci
męskiej, odwrócił się w zaprzęgu i parsknął na Pundu.
- Tak, tak, wiem! - odkrzyknął w odpowiedzi farmer. - Powinniśmy już być w
drodze.
Spętany uprzężą ceratopsian rwał się do podróży. Im prędzej dotrą do Krzywego
Korzenia, tym wcześniej będzie mógł się uwolnić od swego jarzma.
Pundu odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na dom. Jeśli bóg morza tylko
poruszy się przez sen, po powrocie zastaną wszystko tak jak było. Ale jeśli
będzie miał koszmary... Cóż, strzecha zaczynała przeciekać, a część bambusa była
już stara i spękana. Nowy dom nie byłby wcale taką złą rzeczą...
Składając dłonie do modlitwy Pundu stanął twarzą w kierunku morza i skłonił się.
W jego rodzinie głęboko zakorzeniła się tradycja pokornego godzenia się z losem.
Pasowało to do życia farmera. Przez chwilę poruszał wargami.
Teraz nie pozostało już nic do zrobienia. Wyprostował się, wdrapał na wóz i
wyciągnął rękę, by pomóc Lahat. Dzieci miały jechać z tyłu, na szerokich
grzbietach Kredy i jego towarzyszki, co sprawiało im wielką frajdę. Pundu
uważał, że w jego wieku należy mu się wygodniejsze miejsce do siedzenia.
Ściągając lejce stanął na podnóżku i krzyknął:
- Hej, Wielka Stopo i Ciemnooka! Czas ruszać! Torozaury nie rozumiały słów, ale
ton głosu Pundu i delikatne szarpnięcie lejcami były wystarczająco wymowne.
Mocne nogi ruszyły do przodu i wyładowany po brzegi wóz, skrzypiąc i jęcząc pod
własnym ciężarem, wytoczył się na swych sześciu mocnych, drewnianych kołach z
podwórza farmy.
Pundu za plecami słyszał głosy dzieci powtarzające jego słowa. Były podniecone i
bynajmniej nie zaniepokojone. Dla nich przeprowadzka stanowiła świetną przygodę.
Znalazłszy się na drodze torozaury skręciły w prawo, kierując się ku
ciemniejącej w oddali linii Gór Grzbietowych. Nikt się nie obejrzał. Pundu i
Lahat nic byliby zresztą w stanie niczego dostrzec, bo widok zasłaniała im
sterta załadowanego dobytku. Natomiast ceratopsiany nie mogą spojrzeć za siebie
nie odwracając całego ciała.
Nareszcie byli w drodze i Pundu odetchnął. Nie trzeba było nawet kierować
torozaurami. Znały drogę do Krzywego Korzenia lepiej niż ktokolwiek z ludzi.
Równie dobrze jak za wzrokiem, potrafiły podążać za węchem. Po obu stronach
drogi rozciągały się podmokłe pola ryżowe i uprawy kolokazji.
W południe byli już częścią wydłużającej się, skrzypiącej i postękującej rzeki
pojazdów, ludzi i dinozaurów zdążających w kierunku zielonego podnóża gór.
Poruszali się podwyższoną drogą, zbudowaną z ubitej ziemi wybrukowanej ciosanym
kamieniem, istniejącą od wieków i zapewniającą dostęp do żyznych iłów Niziny
Północnej. Ten szlak, utrzymywany w dobrym stanie przez ekipy ludzi i
dinozaurów, pozwalał podróżować okrągły rok przez płaską okolicę, zalewaną
częstymi, gwałtownymi deszczami. Zwykłe drogi, położone niżej, zamieniały się
wówczas w strumienie lepkiej, błotnistej mazi i stawały się nie do przebycia.
Wzbierający potok ludzi, dinozaurów, wozów i furmanek kierował się na południowy
zachód. Choć na szlaku zebrali się wszyscy mieszkańcy Niziny Pomocnej, droga nie
była zbyt zatłoczona. Nie każdego pociągały zmienne warunki życia na równinach.
Mimo urodzajności tutejszej gleby, praca na farmie nie gwarantowała lekkiego
życia. Niewiele też rodzin miało ochotę pakować co sześć lat cały dobytek i
transportować go tam i z powrotem, Ponadto życie na Nizinie izolowało ludzi od
ośrodków kulturalnych, takich jak Sauropolis czy Miasto Wodospadów.
Brak rozrywek Nizina potrafi wynagradzać w inny sposób, pomyślał Pundu,
podskakując wraz z rodziną na wozie w sznurze posuwających się wciąż naprzód
pojazdów. Zapewnia piękno, spokój, radość z obserwowania cyklu wzrostu i
dojrzewania... nic zamieniłby takiego życia na żadne inne.
Odwracając się na siedzeniu, Pundu przyjaznym gestem pozdrowił znajomego
farmera. Otera i jego rodzina mieszkali bliżej wybrzeża, niedaleko Cypla
Pękniętej Muszli. Łowili mnóstwo ryb w lagunie i uprawiali ziemię. Jak wszyscy
mieszkańcy Niziny Północnej, znali się dzięki temu, że bywali od czasu do czasu
na festiwalach i jarmarkach.
- Hej, Otera! Jak leci, przyjacielu?
- Nie narzekam - odparł potężnie zbudowany rybak farmer.
Otera pochodził z rodu Maorysów. Jego syn był już teraz zwiększy od Pundu, który
wywodził się z mniej potężnej rasy Mimo panującego wokół ruchu, czteroletnie
bliźnięta Otery spały mocno w hamaku rozwieszonym między rogami, wyrastającymi
nad oczami Chyżej, dorosłego triceratopsa płci żeńskiej. Na czele kroczył samiec
stegozaur ze związanymi powrozem segmentami grzbietu. Sprzęty domowe, ułożone w
wysoki stos, ulokowano między jego trójkątnymi płytami.
- Co sądzisz o przepowiedniach meteorologów? - zapytał Otera. Kiedy mężczyźni
wdali się w rozmowę, triceratopsy, stegozaury i torozaury również zaczęły
gawędzić ze sobą, wydając dudnienie przypominające łagodne trzęsienie ziemi.
Pundu spojrzał na pomoc, w kierunku oceanu. Konwój wspiął się już dostatecznie
wysoko, by z tej odległości morze wyglądało jak ciemnoniebieska wstęga
rozpościerająca się między ziemią a niebem.
- Myślę, że jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć.
- Może meteorolodzy się mylą? Może to będzie jeszcze jeden umiarkowany sztorm,
jak zwykle co sześć lat? - Otera potarł dłonią czoło przyozdobione
skomplikowanymi wzorami spirali i kropek. Tatuaż wykonał mu jego wuj przed
kilkoma laty.
- Może i tak. Można tylko mieć nadzieję. Tak do tej pory bywało. Teita, żona
Otery, również dużo większa niż Pundu, prychnęła sceptycznie.
- Wy, mężczyźni, lubicie się sami oszukiwać. Meteorolodzy prawie nigdy się nie
mylą. Mając nadzieję, że nic nie nastąpi, nie odwrócicie biegu wypadków.
- Mieć nadzieję to nie znaczy oszukiwać się, kochanie - przypomniał jej mąż. -
Wolałabyś mieszkać w Sauropolis?
- Co?! - wykrzyknęła. - W tym hałasie i pośpiechu? Nie, dziękuję! Wolę mieszkać
nad morzem. Jest jak dziecko. Przeważnie chichocze i gaworzy, i jest dla
człowieka dobrodziejstwem. Ale od czasu do czasu trzeba się liczyć z jego
napadami złego humoru. Oto, co myślę.
- Zgadzam się z tobą - odrzekł Pundu opierając się wygodnie o bok wozu. - Miasto
jest dla mnie zbyt ruchliwe. Dokąd zmierzacie?
- Do Rogu Obfitości - odparł Otera. - To dość daleko, ale mamy tam kuzynów.
Pundu skinął głową. Wielka Stopa i jego towarzyszka usunęli się na pobocze
drogi. Grupa Otery miała przed sobą dłuższą drogę, więc inni uprzejmie
ustępowali im pierwszeństwa przejazdu na wąskim trakcie.
Na szlaku, prócz ceratopsianów i stegozaurów, spotykało się również ankylozaury
i sporo corytozaurów. Ankylozaury były doskonałymi pogłębiarkami, corytozaury
zaś dobrze spisywały się zarówno na polach, jak i w sadach. Natomiast sauropody,
te prawdziwe olbrzymy Dinotopii, były nieco za masywne do prac na farmach.
Diplodok mógł być zabawny podczas swawoli na plaży, ale nikt nie chciał, by
wałęsał się po polu obsadzonym kolokazją.
Pundu wiedział, że ludzie z miast nie muszą ewakuować swych domostw co sześć
lat. Ale za to mieli inne problemy. To właśnie było w Dinotopii wspaniałe: i
kraina, i styl życia odpowiadały wszystkim, zarówno ludziom, jak i dinozaurom.
Na niebie pojawiła się duża ciemna chmura. Czyżby miało się zupełnie zachmurzyć?
- zastanawiał się Pundu. Potem pokiwał głową. Postąpił rozsądnie. Zawsze
najlepiej jest słuchać rad specjalistów, jeśli samemu nie jest się fachowcem.
Był zadowolony, że wyjazd jego rodziny z farmy przebiega tak gładko.
Podczas gdy długi szereg dinozaurów i ludzi wraz z całym dobytkiem wolno, lecz
nieprzerwanie oddalał się od Niziny Północnej, dojeżdżając do podnóża Gór
Grzbietowych, Pundu Singuang rozpamiętywał słowa poczciwej Teity, porównującej
morze do dziecka. Chichot i szczebiot, śmiech i łzy, pomyślał. Owszem, w ten
sposób także można opisać nastroje oceanu. Czemu nie? I było całkiem naturalną
rzeczą, że w zamian za hojność morza ci, którzy żyli na jego brzegu, musieli od
czasu do czasu znosić jego humory.
Pozostawało tylko pytanie, jak głośno będzie teraz krzyczał niezadowolony ocean
i jak mocno kopał.
II
Will Denison gwizdnął przeraźliwie. Ogromna jak kolumna noga zamarła w pół
kroku, a później opadła na ziemię z przytłumionym, głuchym łomotem. Długa szyja
brachiozaura powędrowała w dół w poszukiwaniu miejsca, z którego ozwał się
gwizd.
Will był częściowo zasłonięty krzakami i wielki sauropoda omal go nie przeoczył.
Jak wszyscy przedstawiciele tego gatunku, miał doskonały słuch. Zgodnie z tym,
co mówił bibliotekarz Nallab, ten rozwinięty przed wiekami zmysł miał początkowo
umożliwiać sauropodom wykrywanie grasujących wówczas mięsożernych drapieżników.
Zamiast przeprosin brachiozaur parsknął łagodnie przez nozdrza umieszczone na
czubku głowy. Will poklepał go po zielonkawym pysku i uśmiechnął się, by
pokazać, że nic się nie stało. Potem nagle odwrócił się gwałtownie, widząc, że
głowa olbrzyma zaczyna się trząść i dygotać. Potężne kichnięcie zdmuchnęło
połowę liści z zarośli, obok których stał. Po chwili brachiozaur jeszcze raz
przeprosił.
Sauropody, może z powodu swych ogromnych rozmiarów, należały do
najłagodniejszych i najgrzeczniejszych dinozaurów. Nie mogąc sobie poradzić ze
swoją wrodzoną niezdarnością, dokładały wszelkich starań, by poruszać się jak
najostrożniej, zwłaszcza wtedy, gdy w pobliżu znajdował się ktoś mniejszy od
nich, to znaczy... prawie każdy. Will był zdumiony, gdy po raz pierwszy ujrzał
jednego z nich, kroczącego ulicą Miasta Wodospadów. Zobaczyć pląsającego,
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]