[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fran Baker
San Antonio
Gęsta chmura kurzu dawała znać, że drogą nadjeżdża
samochód; patrząca przez okno sypialni na piętrze dziewczyna
z ciekawości ledwie była w stanie usiedzieć na miejscu. Któż
to może być? Doskonale widziała miejsce, w którym
pochowano jej matkę - znaczyła je jedna jedyna żółta róża. Na
dole, w biurze, ojciec zakopał się głęboko w stertę papierów.
Nawet zarządca farmy, który kochał ją do szaleństwa, jakby
była jego własną córką, w dzień po pogrzebie, wczesnym
rankiem, chyłkiem spakował swoje juki i wyruszył na
wzgórza, by tam, w odosobnieniu, samotnie przeżywać swój
ból.
Ktokolwiek by się pojawił, będzie tu mile widziany -
przynajmniej przez nią, dwudziestoletnią dziewczynę.
Potrząsnęła głową, przerzucając na plecy kaskadę długich,
skręconych w obfite loki, blond włosów. Oparła się łokciami o
parapet i znieruchomiała, śledząc wzbijający się na linii
horyzontu obłok płowego pyłu.
Nie musiała czekać długo. Na żwirową aleję, wiodącą pod
dom wtoczył się powgniatany niemiłosiernie, kasztanowaty
studebaker. Podskoczył, zachrypiał, buchnął ostatni raz
gęstym smrodliwym dymem i wreszcie znieruchomiał.
Wysiadł z niego mężczyzna w pomiętym słomkowym
kapeluszu, ubrany w wypchane robociarskie drelichy i sandały
o podeszwach wykrojonych z opon, a zaraz za nim wyskoczył
z wozu chłopak okryty szerokim czerwonym kocem. Na ich
widok - dziewczyna pomyślała, że muszą być imigrantami
poszukującymi pracy. Na tylnym siedzeniu gruchota siedziała
kobieta z dwojgiem małych dzieci. Ich przyciśnięte do szyby
twarze wyrażały słabą nadzieję pomieszaną z obawą, że po raz
kolejny - który to już z rzędu? - znów zostaną odprawieni.
Na głos dzwonka dziewczyna ruszyła przez sypialnię i
zeszła schodami na dół. Jęknęły otwierane drzwi, a znajdujący
się za nimi mężczyzna drgnął zaskoczony. W chwilę potem
stanął obok niej ojciec, który widocznie zauważył samochód
przez okna swego biura.
Przez dłuższy czas nikt nie poruszył się ani nie rzekł
słowa. Ojciec patrzył na przybyszów ze zniecierpliwieniem.
Był Teksańczykiem, spadkobiercą rodu przechowującego od
pięciu pokoleń pamięć o okropieństwach Alamo. Ale teraz
zabraknie już twardych potomków rzeki Santa Ana. Był wszak
wdowcem i nie miał synów, którym mógłby zostawić rodowe
nazwisko. Miał za to córkę, którą musiał wychować. Córkę o
złotych włosach, marzących szarych oczach i cerze delikatnej
jak skóra dziecka; żywy obraz jego zmarłej właśnie żony.
- No, gadajcie, ale po angielsku - burknął szorstko. - A
potem jazda mi z mojej ziemi.
Chłopak zesztywniał, jakby uderzony kijem. Był trochę
wyższy od dziewczyny i o jakieś cztery lata od niej starszy.
Nosił dżinsy i koszulę o barwie czerwonej, wypalonej gliny, a
wszystko to spłowiałe od wielokrotnego prania. Jego włosy
były czarne i lśniące jak skrzydło kruka. Miał skórę o
osobliwym, miedzianym odcieniu, przywodzącym na myśl
hiszpańskich przodków. Prosty nos i szeroko rozstawione
kości policzkowe nadawały twarzy wyraz niezwykłej
szlachetności, Ale najbardziej fascynujące były jego oczy -
lekko przydymiony błękit północnego nieba, najpiękniejszy,
jaki dziewczyna kiedykolwiek widziała.
Nagle zdała sobie sprawę, że i on jej się uważnie
przygląda. Zarumieniła się i spuściła wzrok na jego zdarte
tenisowe buty. Poczuła niezwykłą lekkość w piersiach, jakby
coś uskrzydliło jej serce; wiedziała, że oto coś się w niej
nieodwołalnie zmieniło, że na zawsze zapamięta tę chwilę ich
milczącej, wzajemnej ciekawości.
Trzy dni później Meksykanin wprowadził żonę i dzieci do
największego z czterech położonych obok domu budynków
dla służby.
Rozdział 1
Połowa ludzi zebranych na rodzinnym cmentarzu przyszła
tu, by oddać ostatnią posługę prawdziwemu Teksańczykowi.
Druga połowa znalazła się tu po to, by osobiście upewnić się,
że Wielki Tom Crane rzeczywiście nie żyje.
Rafe Martinez zaparkował swą corvettę stingray rocznik
'63 przed domem, pomiędzy półciężarowym fordem F - 150,
którego tylną szybę całkowicie zasłonił stojak na karabiny, a
jaskraworóżowym cadillaciem, którego przednią maskę
osłaniała krata i potężny zderzak.
Przez jedenaście lat wygnania zmienił się zupełnie, ale na
pewno nic nie było w stanie go poskromić. Grube, czarne
włosy rozsypane na kołnierzyku śnieżnobiałej koszuli swą
długością dalej raziłyby każdego hodowcę bydła, a srebrny
kolczyk błyszczący w lewym uchu z pewnością już budził
powszechną odrazę. Poza tym Rafe miał swój własny,
niepowtarzalny styl. W otoczeniu, w którym dominowała
moda amerykańskiego Zachodu, chodził z odkrytą głową,
ubrany w strój o europejskim kroju, wspaniale
uwydatniającym jego szerokie ramiona, smukłe biodra i nogi
długie jak u biegacza. Krawat z ręcznie malowanego jedwabiu
zastępował tradycyjną aksamitkę, zaś pas z wielką, rzucającą
się w oczy metalową klamrą ustąpił miejsca szelkom.
Kosztowny zegarek na nadgarstku służył mu przede
wszystkim do zwracania na siebie powszechnej uwagi.
W tym stroju jedynym ustępstwem na rzecz mody Lone
Star były czarne, ręcznie szyte buty z jaszczurczej skóry. Były
wspaniale miękkie, ale ważne też było to, że dzięki wysokim
obcasom Rafe mógł z góry spoglądać na chylące się przed nim
z szacunkiem głowy gringos.
Mężczyzna zdjął ciemne okulary i wetknął je do kieszonki
na piersi, po czym wysiadł z wozu i przyłączył się do procesji.
Wkrótce przekroczył bramę cmentarza, na którym obok ciała
swojej wiecznie schorowanej żony Laurindy spocząć miał
Wielki Tom Crane.
Był tak cudowny, nieskazitelnie piękny dzień, że Rafe
pomyślał, iż jest wprost wymarzony na pogrzeb. Cała
przyroda zrzuciła już szarą zimową szatę i przystroiła się
wspaniałością kwietnia. Dęby i hikory puszczały drobne
zielone listki, a ptaki przybrały jaskrawe piórka. Jak okiem
sięgnąć stokrotki pokryły biało - różowym kobiercem płaskie
wierzchołki wzgórz.
Widziany z cmentarza dom, wielkie wiktoriańskie
monstrum, przywoływał wspomnienie pewnej wiosny,
słodszej niż inne, gdy w ciele Rafe'a krążyły młode soki, a w
jego sercu czystym, jasnym płomieniem zapłonęła miłość.
Lecz po wiośnie przyszła okrutna zima. Wtedy to postanowił,
że dopnie swego. I dopiął. Dokładniej nawet, niżby się
komukolwiek - nawet jemu samemu - śniło.
Tego ranka Rafe wyszedł ze swego biura prawniczego w
San Antonio o dziewiątej. Musiał zrobić autostradą
czterdzieści mil. Otworzył wszystkie okna w swojej corvette i
słuchał cichego pomruku jej silnika. Wydało mu się, że dotarł
do zjazdu z autostrady w rekordowo krótkim czasie. Droga, w
którą skręcił była niegdyś ścieżką bizonów. Znał ją niemal tak
dobrze jak dziewczynę, która kiedyś zawsze czekała na niego
u jej końca.
Cały Teksas, zupełnie jak Rafe, w ciągu ostatnich kilku lat
zmienił się gruntownie. W latach osiemdziesiątych ceny ropy
naftowej spadły na łeb, na szyję. Znikły niemal zupełnie
bariery językowe, co było jasną stroną tych przemian -
przynajmniej tak sądził Rafe. Latynosi pokonali stawiane
dotąd przez lokalną administrację w San Antonio przeszkody i
zdobyli wpływ w ratuszu i w okręgowych sądach.
Jedynie Koło C pozostało takie jak dawniej - Rafe zdał
sobie z tego sprawę, gdy tylko przyjechał. Walące się ranczo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]