[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FRANCES HODGSON BURNETT
MAŁA KSIĘŻNICZKA
przełożył Józef Birkenmajer
WARSZAWA 1994
SARA
W pewien mroczny dzień zimowy, gdy ulice Londynu zaległa żółtawa mgła, tak gęsta
i ciężka, że w mieszkaniach pozapalano światła, a okna sklepowe oświetlone były, jak w
nocy, lampami gazowymi, głównymi ulicami miasta wlokła się z wolna dorożka, w której
jechała mała dziewczynka ze swym tatusiem.
Siedziała, podwinąwszy pod siebie nóżki, oparłszy się o ramię ojca i wielkimi oczyma
o dziwnym, jakby niedziecięcym spojrzeniu, przyglądała się przez szybkę przechodniom.
Po jej małej twarzyczce nikt by się nie spodziewał takiego spojrzenia. Było to
spojrzenie dziewczynki dwunastoletniej, a Sara Crewe miała dopiero lat siedem. Mimo to -
rzecz uderzająca - zawsze marzyła i dumała o dziwnych jakichś rzeczach i nie mogła sobie
przypomnieć takiego czasu by nie rozmyślała o ludziach dorosłych i o świecie, do którego oni
należą. Zdawało się jej, że już przeżyła długi, długi czas na tym świecie.
W chwili, o której mówimy, przypominała sobie podróż, odbytą niedawno wraz z
ojcem, kapitanem Crewe. Myślała o wielkim okręcie, który ją wiózł z Bombaju, o laskarach,
przechadzających się po nim w milczeniu, o dzieciach, bawiących się na rozgrzanym
pokładzie i o kilku młodych paniach, żonach oficerów, które wciągały ją w rozmowę i śmiały
się z różnych jej powiedzeń.
Najwięcej zastanawiała się nad tym, jak to dziwnie plotą się ludzkie sprawy - gdy ktoś
najpierw przebywał pod skwarnym niebem Indii, następnie znalazł się pośrodku oceanu, a
wreszcie jechał w dziwnym jakimś powozie przez cudaczne ulice, gdzie w dzień było tak
ciemno jak w nocy. Wydało się jej to tak zagadkowe i intrygujące, że przysunąwszy się do
ojca odezwała się do niego cichym, tajemniczym głosikiem:
- Tatusiu! tatusiu!
- Czego sobie życzysz, kochanie? - odpowiedział kapitan Crewe, przytulając ją
mocniej do siebie i przyglądając się uważnie jej twarzyczce. - O czymże to rozmyśla moja
Sara?
- Czy to już to „miejsce”, tatusiu? - szepnęła Sara, przytulając się do niego jeszcze
bardziej.
- Tak, moja mała, właśnie to miejsce. Dojechaliśmy do niego nareszcie - odpowiedział
ojciec, a choć Sara miała dopiero lat siedem wyczuła smutek w tej odpowiedzi.
Miała wrażenie, że wiele lat upłynęło, odkąd zaczęła się oswajać z myślą o „miejscu”,
jak zawsze nazywała Londyn. Sara straciła matkę zaraz po swym urodzeniu, więc nie
pamiętała jej wcale i nie tęskniła za nią. Młody, przystojny, bogaty, a pieszczący się wciąż z
nią ojczulek wystarczał jej za całą rodzinę. Bawili się zawsze razem i kochali się ogromnie.
Wiedziała o nim, że jest bogaty, ponieważ słyszała, jak wyrażano się o nim w ten sposób, gdy
myślano, iż ona tego nie słyszy; słyszała też, jak mówiono, że i ona będzie bogata, gdy
podrośnie - nie rozumiała jednak, co to znaczy być bogatym. Mieszkała zawsze w pięknym
bungalow
i nawykła widzieć liczną służbę, która nazywała ją
Missee Sahib,
składała przed nią
salaamy
i ustępowała jej we wszystkim. Miała dużo zabawek i zwierzątek oraz starą
ayah,
która ją ubóstwiała. Sara z wolna sobie uświadomiła, że wszystko to posiadać muszą ludzie
bogaci - poza tym jednak nie wiedziała więcej.
Jedna tylko rzecz niepokoiła ją w ciągu krótkiego jej życia - a mianowicie owo
„miejsce”, do którego kiedyś miała się przenieść. Klimat Indii jest bardzo niezdrowy dla
dzieci Europejczyków, przeto rodzice starają się wyprawić je stamtąd jak najprędzej -
zazwyczaj do szkół w macierzystej Anglii. Sara widywała już odjazd innych dzieci i słyszała,
jak ich rodzice rozmawiali o listach, jakie od nich otrzymywali. Wiedziała, że sama też będzie
musiała wyjechać - a choć pociągały ją opowiadania ojca o podróży i o nowym kraju,
jednakże trapiła się myślą, że ojczulek nie będzie mógł przebywać z nią razem.
- A czy nie mógłbyś i ty pojechać ze mną do tego miejsca, tatusiu? - zapytała raz, gdy
liczyła sobie pięć latek. - Czy nie mógłbyś i ty chodzić do szkoły? Ja bym ci pomogła w
odrabianiu lekcji.
- Ależ nie zabawisz tam długo, córuchno - pocieszał ją ojciec.
- Zamieszkasz w pięknym domu, gdzie będzie dużo małych dziewczynek i będziesz
się z nimi bawiła, a ja ci będę przysyłał mnóstwo różnych książek... i urośniesz tak prędko, iż
niczym rok jeden zbiegnie ci ten cały czas, nim będziesz na tyle duża i mądra, że potrafisz
wrócić do tatusia i zaopiekować się nim na stałe.
Lubiła myśleć o tych projektach. Kierownictwo spraw domowych w zastępstwie ojca -
przejażdżka konna i siadywanie na pierwszym miejscu podczas proszonych kolacji -
rozmowy z ojcem i czytanie jego książek - wszystko to wydawało się jej czymś wprost
wymarzonym, więc zdawała sobie sprawę z tego, że za cenę osiągnięcia tego szczęścia warto
i godzi się pojechać nawet do owego „miejsca” w Anglii. Na towarzystwie małych
dziewczynek bynajmniej jej nie zależało, ale obiecane „mnóstwo książek” byłoby dla niej
prawdziwą osłodą doli. Książki bowiem lubiła nad wszystko w świecie i rozczytywała się w
nich zawzięcie; pod wpływem tej lektury układała opowiastki o różnych pięknych rzeczach i
opowiadała je samej sobie - a czasami i ojcu, który również znajdował w nich wielkie
upodobanie.
- Tak, tatusiu, - odezwała się potulnie - skorośmy się tu znaleźli, sądzę, że powinniśmy
pogodzić się z losem.
Roześmiał się, ubawiony tym poważnym sposobem jej przemawiania, i ucałował ją
serdecznie. Mała, tak w postępowaniu swym dziwna, Sara, była dlań ważną, nieodzowną
towarzyszką; zdawał sobie więc sprawę z tego, że będzie bardzo markotny i osamotniony,
gdy powróciwszy do Indii i wszedłszy do
bungalow,
nie zastanie w nim małej osóbki w białej
sukience. Przeto przycisnął ją silniej do serca, gdy dorożka wtoczyła się na duży, posępny
plac, gdzie wznosił się dom, będący celem ich podróży.
Była to olbrzymia, posępna kamienica z czerwonej cegły, zupełnie podobna do
innych, stojących w jednym rzędzie z nią, z tą tylko różnicą, że na jej bramie widniała
mosiężna tablica z wyrytym czarnym napisem:
MISS MINCHIN
wzorowy pensjonat dla panienek
- Jesteśmy już na miejscu, Saro, - odezwał się kapitan Crewe, starając się nadać
głosowi jak najweselsze brzmienie. Wysadził ją z dorożki, po czym weszli na schodki i
zadzwonili do bramy.
Później Sarze niejednokrotnie przychodziło na myśl, że ta kamienica była jakoś
bardzo podobna do miss Minchin. Była dostojna i porządnie umeblowana, lecz wszystko w
niej było brzydkie - a nawet fotele wydawały się jakby kościste. W hallu wszystko było
twarde i wypolerowane - nawet czerwona pucołowata twarz księżycowa, stanowiąca cyferblat
wysokiego zegara stojącego w kącie, miała wyraz sztywny, nazbyt gładki. Salon, do którego
ich wprowadzono, zasłany był dywanem w czworokątny deseń, krzesła były kanciaste, a na
ciężkim marmurowym gzymsie stał ciężki marmurowy zegar.
Gdy zasiedli na jednym z tych kanciastych, mahoniowych krzeseł, Sara rozejrzała się
szybko wokoło.
- Nie lubię tego wszystkiego, tatusiu - odezwała się. - Ale przecie i żołnierze, choćby
najdzielniejsi, nie lubią iść do bitwy.
Kapitan się roześmiał. Był młody i lubił żarty, a dziwnych gawęd Sary mógł słuchać
bez końca.
- Tak, moja mała - powiedział. - Cóż pocznę z sobą, gdy nie będzie miał kto
przemawiać do mnie tak poważnie?
- Ale czemu te poważne rzeczy pobudzają cię do śmiechu?
- zapytała Sara.
- Bo jesteś taka zabawna, kiedy o nich mówisz - odpowiedział, śmiejąc się jeszcze
bardziej. Naraz przestał się śmiać, przygarnął ją ramieniem i ucałował, a w oku jakby łza mu
się zakręciła.
W tejże chwili weszła miss Minchin - osoba wysoka, posępna, dostojna i brzydka, jak
własna jej kamienica. Miała szerokie, chłodne, rybie oczy i takiż uśmiech, który rozszerzył się
jeszcze bardziej, gdy ujrzała Sarę i jej ojca. O młodym oficerze słyszała bardzo dużo dobrego
od pani, która rekomendowała mu jej szkołę; między innymi słyszała, że był bogaty i że
gotów był nie żałować pieniędzy na kształcenie swej córki.
- Miło mi będzie roztaczać opiekę nad tak ładną i obiecującą dziewczynką, panie
kapitanie - odezwała się, głaszcząc rękę Sary. - Pani Meredith bardzo ją chwaliła. Grzeczna i
mądra dziewczynka to dla mnie skarb nie lada.
Sara stała spokojnie, utkwiwszy oczy w twarzy miss Minchin, i myślała znów o czymś
dziwnym.
- Czemu ona nazwała mnie „ładną”? Nie jestem wcale ładna. Taka Belcia, córka
pułkownika Grange, ma dołki w buzi, różowe policzki i długie złociste włosy. Ja mam krótkie
czarne włoski i zielone oczy, przy tym jestem chuda i wcale nie powabna. Jestem jedną z
najbrzydszych dziewczynek na świecie.
Myliła się jednak Sara, wydając taki sąd o swej urodzie. Wprawdzie nie była zgoła
podobna do Izabeli Grange, słynnej w całym pułku ze swej piękności, w każdym razie miała
w sobie wiele dziwnego uroku. Była osóbką smukłą, zgrabną, jak na swój wiek dość wysoką;
twarzyczkę miała bystrą i miłą, włosy gęste, krucze, sfalowane nad samym czołem; duże,
przedziwne jej oczy przysłonięte były długą czarną rzęsą, a choć ich szarozielony kolor nie
był w guście jej samej, jednakże podobał się wielu ludziom. Mimo wszystko uważała się za
brzydką i pochlebne słowa nie zawróciły jej w główce.
- Jestem tak brzydka, jak i ona... choć na inny sposób. Czemu ona tak się o mnie
wyraża?
Z czasem, poznawszy bliżej miss Minchin, dowiedziała się, czemu tak się o niej
wyraziła. W ten sam sposób przemawiała do każdego ojca i każdej matki, którzy
przyprowadzili dziecko do jej szkoły.
Przyczyną umieszczenia Sary w zakładzie miss Minchin było to, że tutaj wychowały
się w swoim czasie dwie córki lady Meredith, której rozsądkowi i doświadczeniu kapitan
Crewe ufał bezgranicznie. Sara miała cieszyć się tu szczególnymi przywilejami, jakich nie
doznawały inne pensjonarki. Miała dostać dla siebie oddzielną sypialnię i gabinecik,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]