[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

C. S. FRIEDMAN

 

 

 

Nadejście nocy

 

Trylogia Zimnego Ognia

Tom 2

 

PRZEŁOŻYŁ

ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

Prolog

Nie wierzę, że to robimy.

Dowódca wyprawy, Leonid Case, leżał wyciągnięty na wilgotnej ernańskiej ziemi, zaciskając pięści. Cały ten plan to szaleństwo, pomyślał. Ukradkowe opuszczenie osady, nocna wędrówka przez las, a teraz krycie się w tej kotlince, jakby był jakimś nocnym drapieżnikiem, czekającym na ofiarę... Prawdę mówiąc, bardziej zwariowaną rzeczą była tylko sytuacja, w wyniku której się tutaj znalazł. A także człowiek, który do niej doprowadził.

Do diabła z Ianem! Do diabła z jego urojeniami! Czy osadnicy nie mieli dość problemów? Czy nie wystarczy, że ludzie giną tutaj - umierają - w sposób przeczący całej ludzkiej wiedzy? Czy Ian musiał jeszcze pogłębiać ten koszmar?

Case czuł, że ogarnia go czarna rozpacz, a jej śladem nadciąga strach. Nie mógł sobie na to pozwolić. Był odpowiedzialny za losy tej wyprawy, co oznaczało, że inni liczyli na niego - jego rozsądek, umiejętność oceny, a przede wszystkim na zimną krew. Nie mógł poddać się rozpaczy, tak samo jak nie mógł okazać swej wściekłości z powodu zachowania głównego botanika. Czasem jednak wydawało się, że to ponad jego siły. Bóg wie, że był przygotowany na dobre i złe, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie kłopoty mogą czekać nowo założoną kolonię... ale nie spodziewał się czegoś takiego.

Już trzydzieści sześć ofiar. Trzydziestu sześciu jego ludzi. I nie wystarczy powiedzieć, że nie żyją: zginęli okropną, przerażającą śmiercią, przekraczającą ludzkie wyobrażenie. Pamiętał zamrożone ciało Sally Chang, tak kruche, że kiedy próbował je podnieść, rozsypało mu się w rękach na kawałki. I zwłoki Wayne’a Reinhardta, które, kiedy go znaleźli, wyglądały jak bryła obciągniętej skórą galarety. Albo Faren Whitehawk... To najbardziej przerażający przypadek, pomyślał Case. Wcale nie dlatego, że był odrażający: zwłoki Farena były kompletne, mięśnie jeszcze elastyczne, a twarz prawie pogodna. Jednak w jego ciele nie pozostała nawet kropla krwi, wyssanej przez dwa niewielkie nakłucia na karku. A przynajmniej tak stwierdzili lekarze ekspedycji. Chryste w niebiesiech! Spoglądając na te ślady - nierówne i zaczerwienione, pokryte na brzegach zakrzepłą krwią - wiedział, że stanęli przed czymś, na co nie byli przygotowani. Potwory wywodzące się z Ziemi, ich własne koszmary obleczone w ciało i rzucone przeciwko nim... Jak walczyć z czymś takim? Od czego zacząć? Kiedy trzy noce później Carrie Sands została zabita przez jakiegoś skrzydlatego stwora, który dopadł ją, gdy spała, Case nie zdziwił się, gdy jej chłopak opisał zabójcę jako stworzenie podobne do występujących w hinduskiej mitologii. I żywiące się koszmarnymi snami, o ile pamiętał Case. Tyle, że tym razem nie poprzestało na snach.

Jezu Chryste. Kiedy to się skończy?

Trzydziestu sześciu martwych z ponad trzech tysięcy kolonistów, którzy przeżyli hibernację i podróż na tę planetę, aby stanąć w promieniach obcego słońca oraz oddać się ciałem i duszą budowie nowego świata. Jego świata. Teraz wszystko to było zagrożone. Do licha, przecież statek powinien był to przewidzieć! Miał badać każdą z napotkanych planet, aż nie będzie wątpliwości, najmniejszych wątpliwości, że koloniści mogą bezpiecznie na niej osiąść. Jeśli nie, zgodnie z programem miał szukać następnego układu. Teoretycznie była to w pełni dopracowana procedura, mająca uchronić ziemian przed tysiącem przewidywalnych niebezpieczeństw pozaziemskiej kolonizacji. Przed konkurencyjnymi drapieżnikami. Nieprzyswajalnymi białkami. Wahaniami klimatu.

Kluczowym było słowo „przewidywalnych”.

Case spojrzał na bezgwiezdne nocne niebo - tak czarne, tak puste, tak bardzo obce - i przeszedł go dreszcz. Co zrobił ziemski statek kolonizacyjny, kiedy zbadał tysiąc układów - a może dziesiątki tysięcy - i nadal nie znalazł świata nadającego się dla jego podopiecznych? Czy przyszedł czas, kiedy jego mikroukłady zaczęły się zużywać i mechaniczne zdziecinnienie wymusiło wybór niezgodny z ideałem? Czyżby wszystko to było winą programistów, którzy nie przewidzieli, że statek może lecieć tak daleko i tak długo, nie znajdując odpowiedniej planety? „Leć” - nakazali mu - ”badaj każdą napotkaną planetę, a jeśli nie nadaje się do wyznaczonego celu, uzupełnij paliwo i leć dalej”. Case pomyślał o nocnym niebie Erny, tak upiornym z braku gwiazd. Co taki program mógł zdziałać, gdy zabrakło mu opcji? Kiedy następny krok wyprowadziłby go poza granice galaktyki, w rejony tak puste, że mógłby dryfować przez wieczność, nie znajdując następnego słońca i źródła paliwa? Czy miał na oślep rzucić się w tę otchłań, obojętny na perspektywę wieczystej samotności? Czy też wielokrotnie analizował ostatnią kandydatkę, raz po raz, aż w końcu jego obwody zdołały wysnuć logiczny wniosek, że w tak rozpaczliwej sytuacji jest to jedyne możliwe wyjście? I tak, dziesiątki tysięcy lat świetlnych od Ziemi, prawie cztery tysiące kolonistów w końcu zbudziły się z wielowiekowego snu.

Nigdy się nie dowiemy, pomyślał ponuro Case. Statek znajdował się teraz wysoko nad nimi niczym dodatkowy księżyc, okrążając udręczoną planetę. Zabrali ze sobą wszystkie dane, każdy nanosekundowy zapis dziewięćdziesięcioletnich badań, a on przeglądał go tak często, że czasem wydawało mu się, iż zna każdy bit na pamięć. I co z tego? Nawet gdyby znalazł w tych wynikach jakiś ślad niebezpieczeństwa, co by im to dało? Nie mogli wrócić. Nie mogli wezwać pomocy. Tak daleko od centrum galaktyki nie mogli nawet zasięgnąć rady u swych ziomków. Programiści statku już dawno umarli, tak samo jak społeczeństwo, które ich stworzyło. Zadawszy Ziemi pytanie, koloniści musieliby czekać ponad czterdzieści milionów lat na odpowiedź - o ile rodzinna planeta by jeszcze istniała i zechciała odpowiedzieć. Kto wie, co się z nią stało w ciągu tych tysiącleci, przez które statek szukał domu? Ta otchłań czasowa była zbyt ogromna, zbyt przerażająca, by się nad tym zastanawiać. Ponadto nie miało to sensu, powiedział sobie Case. Liczył się tylko fakt, że byli tu sami, teraz i na zawsze. Dla kolonistów Ziemia przestała istnieć.

Ułożył się wygodniej w porośniętej mchem rozpadlinie, będąc aż nazbyt świadomym zapadającej wokół ciemności. Ten mrok był gęsty, zimny i złowrogi, równie niepodobny do ziemskiej nocy, jak blask tego nowego słońca do ciepłych promyków Sol. Przez chwilę poczuł tęsknotę za domem, wzmocnioną świadomością faktu, że ten znany mu już nie istnieje. Koloniści wybrali sobie swój raj, po czym przekonali się, że czyha w nim wąż, ale nie było już odwrotu. W przypadku ponownej hibernacji śmiertelność przekraczała osiemdziesiąt sześć procent.

Usłyszał jakiś szmer za plecami i zdrętwiał. Lewą ręką sięgnął po broń, wyobrażając sobie rozmaite skrzydlate stwory, które zaraz się na niego rzucą. Tymczasem to była tylko Lise, która przyszła dotrzymać mu towarzystwa. Powitał ją skinieniem głowy i przesunął się na bok, robiąc jej miejsce. W płytkiej kotlince ledwie było dość miejsca dla nich obojga

Lise Perez, lekarka. Dzięki Bogu, że tu była. Kilka nocy temu uratowała mu życie, w okolicznościach, które wspominał z dreszczem zgrozy. Prawie zdołała uratować Toma Benneta, kiedy to „coś” przedarło się przez ogrodzenie od wschodu i wtargnęło do jadalni, a na pewno nie pozwoliła mu schwytać nikogo innego, dopóki kucharz nie odciął intruzowi łba tasakiem. Była kompetentna, zawsze opanowana i miała nosa do kłopotów. Już od miesiąca przyglądała się Ianowi Casce. Niech ją za to Bóg błogosławi.

- Jak długo jeszcze? - szepnął. Spojrzała na zegarek.

- Pół godziny. - Potem popatrzyła na niego. - Przyjdzie wcześniej - zapewniła.

Gdyby sprowadził go tutaj ktoś inny - gdyby ktoś inny choć zaproponował mu, żeby tu przyszedł, stając się idealnym celem dla każdej koszmarnej bestii z upiornego repertuaru tej planety - Case w najlepszym razie roześmiałby mu się w twarz. Jednak zaproponowała mu to Lise, a on jej ufał, czasem nawet bardziej niż samemu sobie. Sprawę Iana należało załatwić. Nie było innego wyjścia. Case powinien był go zamknąć, kiedy to wszystko się zaczęło, ale postanowił dać mu szansę wyleczenia i teraz płacił za tę decyzję.

- Posłuchaj - szepnęła. - Nadchodzi.

Kiwnął głową i zauważył, że chociaż ubrała dostatecznie ciemną kurtkę i spodnie, to jej blada skóra lśni jak latarnia w blasku księżyca. Powinni byli o tym pomyśleć. Mógł wysmarować jej twarz węglem, sadzą albo czymś innym. Uczynić czarną, jak jego własna, żeby mogli niepostrzeżenie skradać się przez noc. Teraz już za późno, pomyślał. Przeklął w duchu swoją nieostrożność i gestem kazał Lise pochylić głowę, tak żeby trawa zasłoniła jej twarz.

Wkrótce miała zapaść głęboka noc. Za niecałe pól godziny. Case powtarzał sobie, że to zupełnie zwyczajne zjawisko, że nawet na Ziemi gęste chmury czasem przesłaniają gwiazdy i księżyc, pogrążając wszystko w gęstych ciemnościach, ale wiedział, że to coś więcej. Już raz poczuł jej prawdziwą moc na otwartej przestrzeni, kiedy zgasił lampę, pozwalając ogarnąć się ciemności - tak absolutnej, tak bezgranicznej, że w porównaniu z nią bladły wszystkie mroki Ziemi. Na samo wspomnienie dreszcz przebiegł mu po plecach. Teraz w całym obozie palą się już lampy, jasne światła odpędzające cienie potrójnej nocy. Jakby same światła mogły pomóc. Jakby ściany mogły powstrzymać węża, nie dopuścić, by odczytał ich najskrytsze myśli, a potem obrócił przeciwko nim ich obawy, a nawet marzenia.

Słuchając kroków nadchodzącego Iana, wspominał tę noc, kiedy „to” przyszło po niego, jak wąż, który przybrał postać anioła Pamiętał, jak w mgnieniu oka zapomniał o strachu, sceptycyzmie, a nawet wrodzonej ostrożności, jakby nigdy nie istniały. Ponieważ z mroku wyszedł jego syn - syn! - młody i zdrowy jak dziesięć lat wcześniej, zanim Case utracił go w wypadku. I w tym momencie w sercu dowódcy nie było lęku czy podejrzenia ani cienia wątpliwości. Miłość wypełniła go z taką siłą, że zadrżał i łzy popłynęły mu po policzkach. Wyszeptał imię syna, a ta postać ruszyła ku niemu. Wyciągnął rękę, a to stworzenie dotknęło go - dotknęło! Było ciepłe, żywe i rozpoznawał je po dotyku, zapachu oraz tysiącu innych znaków. Chryste w niebiesiech, jego syn znów żył! Case otworzył ramiona i przytulił chłopca, ukrył twarz w jego włosach (czując ich znajomy zapach - nawet ten był taki sam) i zapłakał, dając upust fali gwałtownych emocji, bezgranicznemu żalowi, miłości i tęsknocie...

Ona go uratowała. Lise. Przyszła, zobaczyła i natychmiast zrozumiała. I zareagowała. Jakoś zdołała zabić lub odpędzić tego stwora, a potem zaciągnąć Case’a do izby chorych. W samą porę. Później, kiedy doszedł do siebie i odzyskał mowę, zapytał, co widziała. A ona odparła spokojnie: „Pożerał cię. Od środka. To właśnie robią wszystkie te stworzenia, w taki czy inny sposób. Żerują na nas”.

Teraz słyszał w oddali głuchy pomruk nadjeżdżającego pojazdu, wibrowanie baterii słonecznych przy podskokach na nierównej murawie. Ian. To na pewno on. Te pojazdy okazały się niebezpieczne - dwa eksplodowały przy uruchamianiu, a trzy dalsze po prostu nie chciały działać - lecz Ian należał do nielicznych, którzy potrafili się nimi posługiwać i którym nie sprawiały żadnych niespodzianek. Również jego broń działała doskonale, podczas gdy pistolety innych zacinały się i psuły, natomiast wyposażenie laboratorium..; No tak, niewątpliwie botanik wiódł cudowne życie. Tylko jakim kosztem?

Oczami duszy Case zobaczył stos trupów, który Lise odkryła pewnej nocy, śledząc Iana. Małe ssaki, kilka ptaków, jaszczurka... Wszystkie rozpłatane, poćwiartowane i ukryte w ciernistych zaroślach na skraju lasu. Kiedy Case zapytał o to Iana, botanik nawet nie próbował się wykręcać czy bronić, ale rzekł po prostu: „We krwi jest moc. To moc ofiary. Nie rozumiesz? Tak działa ta planeta Ofiara jest siłą, Leo”.

Ofiara jest siłą.

Pojazd znalazł się już w polu widzenia i Case dostrzegł siedzącą za sterami postać. W świetle lamp błysnęły rozwiane, rude włosy - znak firmowy Iana Caski. Z tyłu pojazdu leżało coś owiniętego kocem - żywe lub nie. Mierząc wzrokiem ten nieruchomy kształt, Case z zimnym dreszczem niepokoju pomyślał: To może być człowiek. Może być. Nie widział wyrazu twarzy Lise, ale założyłby się, iż myślała o tym samym.

„Krew jest życiem”, głosił Stary Testament. Lise pokazała mu ten cytat w biblii należącej do Iana, podkreślony dwiema czerwonymi liniami na stronie z zagiętym rogiem. Zastanawiał się, czy Casca zaznaczył ten fragment przed czy po rozpoczęciu się tego koszmaru.

Pojazd wjechał już na polanę. Kilka sekund później Ian zahamował i wyłączył silnik. Ostry warkot motoru ucichł, pozostawiając ciszę tak głęboką, że oddech przybyłego wydawał się w niej rykiem. Nawet owady ucichły, jakby i one obawiały się zapadających ciemności.

Case mocniej ścisnął rękojeść broni. Czekał.

„Stare sposoby będą skuteczne” - oznajmił Ian. Zdjął z części bagażowej używaną do zbierania okazów torbę, której miękkie boki wybrzuszyły się, kiedy ją postawił. Wyjął z niej długi pasek czerwonego materiału i płócienny worek. „Musimy tylko nauczyć się nimi posługiwać”. Zawiesił sobie ten pasek na szyi tak, że końce opadły po obu jej stronach, aż do łydek. Na powierzchni materiału lśniły namalowane symbole: geometryczne wzory otoczone hebrajskimi literami, starożytnymi egipskimi hieroglifami, być może astrologicznymi znakami... Case ze zdumieniem potrząsnął głową, gdy tamten sięgnął do worka i wyjął garść białego proszku. To szaleństwo było tak dokładne, tak celowe, tak starannie przemyślane... I to czyni je tym niebezpieczniejszym, pomyślał Case. Nieostrożny szaleniec już dawno zostałby schwytany.

Lise dotknęła jego ramienia. Odwrócił się, popatrzył na nią i ujrzał jej pytające spojrzenie. Potrząsnął głową.

Jeszcze nie.

Znów się odwrócił, by obserwować botanika, który teraz za pomocą przesiewanego przez palce białego proszku kreślił na ziemi krąg. Kiedy skończył, zaczął rysować bardziej skomplikowane figury, przy czym ręce drżały mu ze strachu lub podniecenia. Jeden z tobołów na pojeździe zaczął się poruszać i Case usłyszał cichy jęk.

Człowiek, pomyślał. Nie ma wątpliwości.

Zacisnął zęby, ale nie ruszył się z miejsca. Jeszcze nie. Na Ernie nie było więzienia, a jeśli tak pójdzie dalej, to nawet nie zdążą żadnego wybudować. Gdyby szaleństwo Iana okazało się niebezpieczne, dla dobra kolonii trzeba będzie się go pozbyć. Zlikwidować, tak jak wycina się rakowatą narośl, żeby uratować zdrową tkankę. A jako sędzia, prokurator i kat, Case musiał mieć całkowitą pewność, że postępuje słusznie.

Krąg był już prawie ukończony, tak samo jak wszystkie znaki, które botanik do niego dodał. Wsypał resztę proszku do worka, zawiązał go i odstawił. Case spiął się, gotowy interweniować w tej samej chwili, gdy Ian ruszy po swoich jeńców. Jednak botanik tylko cofnął się, stanął w środku nakreślonego kręgu i zamknął oczy. Przez moment stał tak, jakby się do czegoś przygotowywał. O co mu chodzi? - zastanawiał się Case. W jaki sposób zamierza zapanować nad tym brutalnym, nieprzewidywalnym światem? Gdyby to było takie łatwe - gdyby wystarczało nakreślić kilka znaków na ziemi, wyrecytować jedno czy dwa stare zaklęcia, żeby znikły wszystkie problemy...

Przez chwilę Case pożałował, że nie podziela złudzeń botanika. Zastanawiał się, czy sam nie uciekłby się do rozlewu krwi, gdyby naprawdę wierzył, że umożliwi to przetrwanie kolonii. Ludzkiej krwi? To było niepokojące pytanie i nie miał zamiaru głębiej tego przemyśliwać. Niech Bóg broni, aby kiedykolwiek miał odkryć, że skorupa jego moralności jest równie cienka i krucha jak ta, która chroniła zdrowe zmysły Iana Caski...

Botanik poruszył się. Powoli, głęboko oddychając, uniósł ramiona i w końcu otworzył oczy. W świetle reflektorów ledwie było widać jego twarz, lecz mimo to Case dostrzegł skupienie w jego oczach i lśniący na czole pot. Casca zaczął na pół mówić, na pół śpiewać. Case wychwycił kilka słów podobnych do łacińskich, przeplatanych innymi, które mogły być greckimi, hebrajskimi lub aramejskimi. Jakby zebrał wszystkie prastare języki Ziemi i wyszukał w nich potrzebne mu słowa, po czym przypadkowo je zmieszał, naprędce tworząc ten rytuał. Słowa mocy, pomyślał Case. Przez jedną nieprzyjemną chwilę zastanawiał się, czy to możliwe, aby Ian miał rację i by w czarnoksięskiej spuściźnie Ziemi kryła się prawdziwa moc, objawiająca się na tym międzygwiezdnym forum... Jednak jęk dobiegający spod koców przywrócił go do rzeczywistości i Case mocniej ścisnął rękojeść pistoletu. Nawet gdyby tak było, pomyślał ponuro, cena jest zbyt wysoka.

Nagle Ian znieruchomiał. Zapatrzył się w noc. Całe jego ciało naprężyło się, zesztywniało.

- Usłysz mnie, Erno - zaintonował. - Składam ci tę ofiarę. Oferuję ci to, co dla nas najcenniejsze: naszą życiodajną krew. W zamian proszę o jedno: przyjmij nas. Uczyń nas częścią ciebie. Próbowaliśmy być obcymi na twej ziemi i twoje stwory pokonały nas. Teraz uczyń nas częścią tego świata, jak są nią te stworzenia. A w zamian... ofiaruję ci krew Ziemi. Dusze tej kolonii, teraz i zawsze.

Zamknął oczy i Case’owi wydawało się, że botanik zadrżał. Zechciej je przyjąć - szepnął Ian. - Przyjmij je do siebie.

Ponownie opuścił ręce. Przez chwilę stal w milczeniu - może czekał na odpowiedź? Case zobaczył, że jeden z worków na pojeździe zaczyna się ruszać, jakby coś chciało się zeń uwolnić. Najwidoczniej Ian także to zauważył. Ten ruch wyrwał go z transu i botanik powoli ruszył w stronę pojazdu. Przeszedł przez nakreśloną linię, wychodząc z kręgu kabalistycznych znaków, które tak starannie stworzył. Idąc, wyjął zza pasa nóż.

To wystarczyło Case’owi. W mgnieniu oka zerwał się na równe nogi, a Lise za nim. Kiedy skoczyła, żeby przeciąć drogę tamtemu i nie dopuścić go do pojazdu, dowódca zajął pozycję na skraju polanki i wycelował broń w jego serce.

- Wystarczy - powiedział. - Koniec zabawy, Casca. Nie ruszaj się.

Botanik zachwiał się, jakby słowa Case’a nie tylko go powstrzymały, ale również wytrąciły z transu. Odwrócił się do dowódcy i wytrzeszczył oczy, jakby usiłował przyjąć do wiadomości jego obecność.

- Leo - rzekł w końcu i ruszył ku niemu. - Jak się...

- Nie ruszaj się! - rozkazał Case. - I trzymaj ręce tak, żebym je widział.

Spojrzał na Lise i skinął głową. Lekarka klęczała na platformie pojazdu, oglądając worki.

- Żadnych gwałtownych ruchów, słyszysz? Stój tam, gdzie jesteś i nie odzywaj się.

Lise przecięła sznur na jednym z worków i odsłoniła zamkniętą w nim ofiarę.

- I co? - zapytał Case.

- To Erik Fiedler. - Wyciągnęła rękę, sprawdziła puls nieprzytomnego mężczyzny. - Żyje.

Szybko przesunęła się do drugiego worka i również go rozwiązała.

- Liz Breslav. Nieprzytomna. Widzę siniaki i ślady uderzenia na skroni... Bez aparatury nie mogę ocenić jej stanu. Musimy zabrać ją z powrotem na statek.

Minęła co najmniej minuta, zanim zdołał umieścić oba te nazwiska we właściwym kontekście, a kiedy mu się to udało, spochmurniał. Ian aż nazbyt dobrze wybrał swoje ofiary. Z nadejściem głębokiej nocy pozostali koloniści zamknęli się w swych prowizorycznych kabinach, szukając wątpliwego bezpieczeństwa w gromadzie. Trudno byłoby Ianowi zwabić jednego czy dwóch z nich w odosobnione miejsce, a jeszcze trudniej ogłuszyć i niepostrzeżenie wywieźć z obozu. Jednak Fiedler i Breslav pełnili tej nocy wartę, co oznaczało, że znajdowali się o dobry kilometr od obozu, pilnując statku i jego zawartości. Byli szczególnie łatwym celem, pomyślał Case, dla wroga nie będącego wytworem Erny - jak oczekiwali - lecz jednym z nich. Sprytnym człowiekiem, który pod jakimś pretekstem nawiązał z nimi rozmowę, a potem ogłuszył niespodziewanym uderzeniem od tyłu. Case zacisnął usta i starannie wymierzył.

- To dla mnie wystarczający dowód.

W oczach Iana pojawiło się nagłe zrozumienie. Zrozumienie i strach.

- Leo, posłuchaj...

- Jesteś oskarżony o stwarzanie zagrożenia dla kolonii - powiedział spokojnie Case. - I uznany winnym.

Ścisnęło go w piersi - mocny i zimny uścisk. Z trudem zdołał dokończyć:

- Zostajesz skazany na śmierć.

To nie jest zabójstwo, powiedział sobie. To resekcja. Usunięcie chorej tkanki.

Ian musiał umrzeć, by pozostali mogli żyć. Czy to morderstwo?

Nazwij to ofiarą.

- Posłuchaj - protestował botanik. - Nie wiesz, co robisz...

- Nie? - rzucił gniewnie Case. Czubkiem buta kopnął nakreśloną przez niego linię, przerywając kredowy krąg. - Do diabła, człowieku! Nie jesteśmy jakimś prymitywnym plemieniem potrzebującym szamana, lecz kolonią rozpaczliwie walczącą o byt! Mam zbyt wiele innych kłopotów, żebym jeszcze miał obawiać się moich własnych ludzi!

- A ilu ludzi możesz jeszcze stracić? - zapytał botanik. - Wiesz równie dobrze jak ja, że straty rosną w postępie geometrycznym. Ile trzeba nocy, zanim liczebność kolonii zmniejszy się w stopniu uniemożliwiającym utrzymanie należytego zasobu genów?

- Dwa ziemskie miesiące - odparł szorstko dowódca - Wcześniej nauczymy się walczyć z tymi stworami. Znajdziemy sposób, żeby...

- Erna wytworzy nowe szybciej, niż nadążycie je zabijać! A jeśli nauczycie się zwalczać jeden rodzaj, następny będzie inny. Nie rozumiesz, Leo, że walczycie z planetą, z całą planetą! Jakaś siła kontroluje miejscową ekosferę, utrzymując ją w równowadze. Ona nie wie, jak ma nas wchłonąć. Nie wie, jak nas do niej włączyć. Jednak wciąż próbuje.

Drżącą ręką odgarnął z czoła kosmyk włosów, który niemal natychmiast znów opadł.

- Leo, ta planeta była doskonała. Nie znała suszy, głodu, żadnych cyklów obfitości i głodu, jak na naszej Ziemi... Tylko pomyśl! Cała ekologia w idealnej równowadze - prawdziwy raj. A potem pojawiliśmy się my. I zagroziliśmy naszą obecnością tej harmonii...

- I myślisz, że twoje rytuały to zmienią? - spytał ostro Case.

- Myślę, że staną się narzędziem. Środkiem porozumienia To wyzwanie, nie rozumiesz? Musimy naznaczyć tę siłę ziemską symboliką, żebyśmy mogli ją opanować. Ujarzmić, Leo! Jeśli nie zdołamy tego zrobić, równie dobrze możemy już teraz zwijać manatki. Ponieważ cala nasza technika nie powstrzyma siły, która kontroluje prawa natury.

- Chcesz ją powstrzymać, zabijając? Nakarmić ją krwią?

- Ofiara jest najstarszym i najpotężniejszym symbolem, jaki mamy - powiedział mu Ian. - Pomyśl! Kiedy pierwotny człowiek chciał ułagodzić bóstwa, składał na ołtarzu swoich pobratymców. Gdy Bóg Izraelitów chciał wystawić na próbę lojalność Abrahama, zażądał od niego ofiary z jego ciała i krwi. Mojżesz ocalił swój lud przed gniewem anioła śmierci, znacząc drzwi domów krwią zwierząt. A kiedy Bóg wyciągnął do człowieka rękę na znak swego boskiego przebaczenia, stworzył z siebie syna, który sam złożył się w ofierze. Ta jest pomostem między człowiekiem a nieskończonością i możemy to wykorzystać, Leo. Wierzę, że w ten sposób położymy kres zabijaniu. - A kiedy Case nie odpowiedział, Casca dodał z rozpaczą: - Nie rozumiesz...

- Rozumiem - odparł spokojnie Case. - Aż za dobrze. - Lekko przesunął lufę pistoletu. - Odsuń się od pojazdu.

- Nie zdołasz tego powstrzymać. Już się zaczęło. Ofiara...

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl