[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C. S. FRIEDMAN
Korona cierni
Trylogia Zimnego Ognia
Tom 3
PRZEŁOŻYŁ
ZBIGNIEW A. KRÓLICKI
Tytuł oryginału:
Crown of shadows
Copyright © by C. S. Friedman
By arrangement with DAW Books, Inc., New York
All rights reserved
Copyright for the Polish translation
© 2000 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Urszula Okrzeja
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracje na okładce:
© Mchael Whelan / via Thomas Schlük
Redakcja serii:
Andrzej Miszkurka
Opracowanie graficzne:
Tomek Kreczmar
Skład własny
Wydanie I
ISBN 83-87968-46-3
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Cypryjska 54 02-761 Warszawa
tel,/fax (022) 642 45 45 lub (022) 642 82 85
e-mail kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
Dla Nancy Friedman
Jedynym, co pociesza cię, kiedy widzisz dwadzieścia metrów nad dymiącym wulkanem, od którego dzieli cię tylko cienka warstwa plastiku - a pilot-kawalarz bez ostrzeżenia kładzie helikopter na skrzydło i wesoło woła: „Nie ma obawy, nie spadniemy!” - jest tylko obecność kogoś, kto podziela twoje uczucia.
Autorka dziękuje następującym osobom,
które przyczyniły się do napisania tej książki:
Neilowi Rackhamowi, który udostępnił swój wulkan;
Gene’owi Fisherowi, który udostępnił swoje konie;
Helen Zebarth, która udzieliła odpowiedzi na kilka bardzo
dziwnych pytań z dziedziny medycyny;
Oraz Shirley Maddox, za najcenniejszy ze wszystkich darów: czas.
PrologMiał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę na zziębniętej skórze. Czerwona, pomyślał. Szkarłatna. Niejasno przypominał ją sobie, tak samo jak kobietę, która pozostawiła ten ślad. Wargi. Piersi. Uda. Części ciała oddzielone od całości. Ciało bez duszy. Próbował przypomnieć sobie jej imię i nie zdołał. Czy to jego wina, czy jej? Jaka kobieta zarzuca sieć na dziedzica Merenthy, którego nazwisko stało się synonimem nieszczęścia?
Przed nim wznosił się zamek - zimne kamienne łuki zarysowywały się w ciemnościach nocy księżycowym blaskiem neomarmuru. Kiedyś w oknach paliły się światła, na wielkim kominku trzaskał ogień, a po dziedzińcu rozchodził się zapach grzanego wina. Niegdyś tłum służby wybiegłby powitać przybywającego o tak późnej porze gościa. Kiedyś w drzwiach stanąłby sam Samiel i marszcząc brwi, spoglądał na młodszego brata zsiadającego z konia, szykując się do całonocnego wykładu o tym, co przystoi. Albo czekałaby tam Imelia, równie zatroskana, ale łagodniejsza w połajankach. Albo Betrise, szeroki w ramionach i wojowniczy.
Już nie. Już nigdy.
Wszyscy odeszli.
Zsiadł z konia - a raczej próbował to zrobić - ale był tak pijany, że stanąwszy na ziemi, zatoczył się i ledwie zdołał uniknąć stratowania przez przestraszone zwierzę. W ostatniej chwili wyjął stopę ze strzemienia i przez chwilę przytrzymywał się rumaka, ciężko dysząc. To był zawsze najgorszy moment, tych kilka pierwszych minut po powrocie do domu, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Będąc w mieście, mógł udawać, że wszystko jest w porządku - grając, ucztując i zawzięcie uganiając się za kobietami, każąc ciału oddawać się przyjemnościom, jakby w ten sposób mógł zmusić do tego i duszę - lecz po powrocie na zamek to złudzenie rozwiewało się jak dym i nie zostawało mu nic. Zupełnie nic. Czuł w sobie ogromną pustkę, której nie zdołały zapełnić pieszczoty żadnej kobiety, a dręczące go wspomnienia były tak okropne, że nie mogła ich zagłuszyć największa ilość alkoholu.
Udało mu się rozsiodłać konia i puścić go wolno. Wiedział, że powinien go oporządzić, lecz w tym momencie nie był w stanie się tym zająć - ani czymkolwiek innym. W stajni było siano i woda, a koń potrafił je znaleźć. Wielki mur, który wzniesiono wokół zamku podczas wojny w 846 roku teraz osypywał się, ale nadal mógł służyć jako ogrodzenie pastwiska. To wystarczy. Musi wystarczyć. Nie miał siły - ani chęci - robić nic więcej.
Dlaczego pozostałem przy życiu? - pomyślał z rozpaczą. Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie. Samiel poradziłby sobie. Samiel płakałby i szalał... a potem poskładałby swoje życie z kawałków i jakoś żył dalej. Gromadząc nowe wspomnienia. Ucząc się zapominać. Mieli w sobie taką siłę wszyscy członkowie jego rodziny... Wszyscy oprócz Andrysa. Playboya. Hazardzisty. Czarnej owcy w rodzinie. Dlaczego tylko jego oszczędzono? Dlaczego tamtej strasznej nocy, kiedy wymordowano mu rodzinę, jemu jednemu pozwolono przeżyć?
Wiesz dlaczego. Nie chcesz tego zrozumieć, ale musisz.
Gmerając przy zamku, odepchnął od siebie tę myśl. Była zbyt bolesna. Mógł przetrwać tylko próbując zapomnieć, wszelkimi możliwymi sposobami walcząc ze wspomnieniami. Nawet pijąc do upadłego. Nawet zażywając narkotyki, zakazane środki, które na chwilę łagodziły przerażenie i przynosiły namiastkę spokoju. Wszystko, co dawało chwilową ulgę.
Umierał.
Rozważał tę myśl, idąc przez wielki hol zamku, spoglądając na wiszące na ścianach portrety. W odpowiednich warunkach człowiek może umierać długo. Życie może wyciekać z niego stopniowo, z każdym dniem, aż w końcu nie pozostanie nic prócz cielesnej skorupy, zimnej i bezbarwnej jak zwłoki. Popatrzył na portrety innych ocalałych i zadrżał. Było ich siedmiu, a ich imion oraz dat narodzin i śmierci nauczył się za młodu jak katechizmu. Siedmiu mężczyzn, którzy przeżyli zagładę ich rodzin i przetrwali, by przedłużyć ród. Jak to zrobili? Dlaczego to zrobili? Jak człowiek może zapomnieć o czymś takim, mieć żonę, spłodzić dzieci i zacząć wszystko od nowa, jakby nic się nie stało? Zaśmiał się krótko, ponuro.
Jakiekolwiek posiadali magiczne umiejętności, on na pewno ich nie odziedziczył. Nawet nie potrafił pojąć ich charakteru.
Tym razem wybrałeś najsłabszego, pomyślał. Jakby zabójca jego rodziny mógł go usłyszeć. Najmniej godnego. Może jednak go słyszał. Może znał myśli ich wszystkich i wybrał Andrysa, ponieważ gdzieś w głębi jego duszy dostrzegł...
Co?
Nie oszukuj się, pomyślał z goryczą. Nie ma w tobie niczego wartościowego i on o tym wie. Obejrzał portrety tych siedmiu, jeden po drugim, i aż nazbyt wyraźnie dostrzegł to, co go z nimi łączyło. Gdybyż tego nie widział! Gdybyż nie rozumiał...
Zataczając się, z jękiem podszedł do barku i nalał sobie pełny kielich trunku z pierwszej lepszej butelki. Słodki kordiał, ulubiony napój jego nieżyjącego brata. Szybko opróżnił kielich, krzywiąc się i usiłując nie smakować syropowatego płynu, który spływał mu do gardła. Alkohol był teraz jego eliksirem i ukojeniem, a smak nie miał znaczenia. Gdyby tylko wiedział, jak wprowadzić go bezpośrednio do krwi, zrobiłby to i oszczędził sobie kłopotu z kieliszkami.
Nagle wydało mu się, że w kącie pokoju poruszył się jakiś cień. Przestraszony Andrys upuścił kieliszek, który rozbił się na posadzce z neomarmuru, opryskując mu nogi lepką cieczą. W komnacie rozszedł się słodki zapach pomarańczy. Niewielka strata, ale zupełnie wyprowadziła go z równowagi. Łzy pociekły mu po policzkach, a z nimi wróciły wspomnienia minionego dnia. Jej głos. Jej ciało. I pogarda. Boże w niebiosach! O ileż lepsza byłaby całkowita utrata męskości od tej wegetacji i nieustannego lęku, że wspomnienie rzezi pozbawi go sił w decydującym momencie. A sprawdzał to dostatecznie często, by zacząć mieć nadzieję, że może - tylko może - w końcu zaczął wracać do zdrowia... A potem nagle komnata, w której przebywał, wydawała się zbryzgana krwią, a ciało, które tak rozpaczliwie ściskał, zmieniało się w zwłoki, posiekane na kawałki części ciała... Splótł ramiona na piersi i zadrżał. To musi się skończyć. Boże, to musi się skończyć. Tak czy inaczej. Jak długo tak można?
Dopóki z tym nie skończysz. Nie ma innego sposobu. Czy będzie bolało bardziej? Przecież już jesteś martwy, prawda? Tak jak reszta twojej rodziny. Zabił ich szybko, a ciebie powoli, ale jednak zabił.
- O Boże - szepnął. - Pomóż mi. Proszę.
Teraz wracały wspomnienia, jak zawsze nocami. Jak trucizna sączyły się w jego mózg, pozbawiając zmysłów. Czy to prawdziwa krew, tam na dywanie? Czy w powietrzu unosi się odór śmierci? Jęknął i usiłował z tym walczyć, ale nie miał sił.
Krew. Rozbryzgana wszędzie. Szkarłatne krople lśniące w świetle lampy jak tysiąc nieoszlifowanych granatów rozrzuconych na dywanie, podłodze i wokół nóg wielkiego stołu. Krew kapiąca z...
Kapiąca z...
- Nie! - szepnął. - Proszę. Nie to.
Krew zbierała się przy nogach fotela, krew ściekająca strużkami po neohebanowych rzeźbieniach, krew cieknąca z głowy jego brata, nadzianej na szpic oparcia fotela, niczym na włócznię wojownika...
Zacisnął powieki i wstrząsnął nim spazm przerażenia. To były bolesne wspomnienia Boże, jakże bolesne! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby je powstrzymać?
- Zrobię wszystko - szepnął, drżąc jak w febrze. - Wszystko. Byle tylko to się skończyło!
Komnata wyglądała jak pobojowisko, zbiór obrazów zbyt okropnych, by ogarnąć je umysłem. Ciało Imelii, leżące na wielkim stole. Wypatroszone. Długie jedwabiste włosy Betrise, zanurzone w kałuży krwi, kilka kroków od ciała. Dianna. Mark Abechar. Wszyscy Tarrantowie, co do jednego, oprócz Andrysa. Wszyscy bracia, siostry i kuzyni, którzy mogli sobie rościć prawo do tego nazwiska, aż po bezbronne niemowlę, również leżące we krwi. I spoglądający na to wszystko, jakby z ponurego tronu, jego brat Samiel. Samiel, najstarszy z nich, który sam obwołał się neohrabią Merenthy. Postawił oczy w słup, jakby odwracał je od tego okropnego widoku, a krew na jego wykrzywionej twarzy czyniła ją w dwójnasób nierealną parodią ludzkiego przerażenia.
Przez chwilę Andrys był zbyt wstrząśnięty, by zareagować. Potem wezbrały w nim mdłości, mdłości, zgroza i przerażenie - potworne i odbierające zmysły. Zgiął się wpół i zwymiotował. Skurcze raz po raz wstrząsały jego ciałem, aż nie miał już czego zwracać, a nawet wtedy nie ustały. Jakby dzięki temu wysiłkowi mógł uwolnić się od strachu.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w komnacie jest ktoś jeszcze: jakaś wysoka postać, ponura i milcząca, stojąca na środku pokoju. Wyglądała tak złowrogo i emanowała takim chłodem, że łzy na twarzy Andrysa wyschły w mgnieniu oka. Chociaż w mroku nie widział twarzy nieznajomego, nie miał żadnych wątpliwości. Człowiek czy demon, to był morderca jego rodziny. A teraz go obserwował. Czekał.
Przerażony Andrys cofał się, aż oparł plecy o ścianę. Po drodze potrącił krzesło, które przeleciało po śliskiej od krwi posadzce i w końcu upadło na leżącą na niej siostrę Andrysa.
- Kim jesteś? - zawołał zduszonym głosem, napiętym jak jego nerwy. - Czego chcesz?
Nieznajomy stał przez chwilę bez ruchu. W mrożącej krew w żyłach ciszy Andrys słyszał bicie swego serca. Potem mroczna postać poruszyła się i jedwabiście gładki głos oznajmił:
- Jestem pierwszym i jedynym neohrabią Merenthy.
Pod Andrysem ugięły się ze strachu kolana i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się ściany.
- Pierwszy neohrabia nie żyje - jęknął. - Nie żyje!
Od dziewięciuset lat spoczywa w grobie, chciał dodać. Krzyknąć. Lecz te słowa nie przechodziły mu przez gardło.
- Skądże - odparła postać. - Jednak tę wersję wolał twój ojciec, więc tak ci powiedziano. Ten znamienity Tarrant! Sądził, że trzymając cię w nieświadomości, zapewni ci bezpieczeństwo.
Nieznajomy obrócił się na moment, spoglądając na odciętą głowę Samiela.
- Oczywiście, nie udało mu się. Nigdy się nie udaje.
Postać zrobiła krok w stronę Andrysa, który z przerażenia stracił kontrolę nad zwieraczami i ciepła strużka moczu pociekła mu po nodze. Nagle zapragnął gromu z jasnego nieba, który zabiłby go od razu, nie każąc czekać, aż spotka go taki los jak... jak tamtych. Jak Samiela, Imelię i Marka. Dobry Boże, tylko nie tak, proszę, och, proszę...
Postać zatrzymała się, jakby wyczuła, że jeszcze jeden krok okaże się nie do zniesienia dla napiętych jak struny nerwów Andrysa.
- On znał prawdę. - Nieznajomy wskazał Samiela. - Pierworodny zawsze zna prawdę. To jeden z pierwszych warunków, jakie narzuciłem tej rodzinie, kiedy zgodziłem się, by ród przetrwał. W chwili, gdy włożył na głowę koronę tego hrabstwa, kiedy przywłaszczył sobie tytuł, wiedział, jaką zapłaci za to cenę.
Andrys potrzebował prawie minuty, by zrozumieć jego słowa. By uwierzyć.
- A więc o to chodzi? - wykrztusił w końcu. - Wszystko to... dlatego? Z powodu tytułu?
Wyczuł gniew budzący się w tej mrocznej postaci - to nie był poryw palącej ludzkiej wściekłości, raczej mroźnej jak powiew arktycznego wiatru.
- Ja obdarzyłem tę rodzinę życiem - oznajmiła lodowatym głosem postać. - I ustaliłem warunki, na jakich pozwalam jej przetrwać. Oszczędziłem waszego przodka, chociaż bez trudu mogłem go zabić. Nie uczyniłem tego ze współczucia, lecz dlatego, że byłem ciekaw, czego zdołają dokonać potomkowie mojego rodu. Tak więc pozostawiłem wam moje ziemie, mój zamek, moje bogactwa i bibliotekę - której prawdziwa wartość przekracza wasze wyobrażenia - wszystko to i jeszcze więcej. Nieprzebrane skarby. Zabroniłem wam tylko dwóch rzeczy... a po jedną z nich wciąż ktoś sięga. Zdarzyło się to już osiem razy. - Szerokim gestem wskazał na zamordowanych. - Uważaj to za przestrogę.
- I za to zabiłeś ich wszystkich? - wyszeptał Andrys. - Za błąd popełniony przez Samiela? Wszystkich?
Czarna postać przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu. Nagle Andrys zdał sobie sprawę, że gors koszuli ma zabrudzony wymiocinami, a nogawkę spodni mokrą od moczu. Poczerwieniał ze wstydu.
- Ta jego pomyłka była wyzwaniem - odparła zimno postać - i tego nie zniosę. A co do moich metod... przekonałem się, że im surowsza lekcja, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie zapamiętana. Pamiętaj o tym, wychowując swoich potomków.
Potomków? Przez moment nie mógł sobie przypomnieć, co oznacza to słowo i czy może go dotyczyć. Jego potomkowie? Jeszcze nie miał dzieci. I nigdy nie będzie miał, jeśli ta postać go zabije...
Nagle zrozumiał. Wszystko.
Stanęły mu przed oczami postacie Ocalałych. Tajemniczych postaci, których dzieje były owiane tajemnicą, które przetrwały, by przedłużyć ród, podczas gdy wszyscy inni poumierali na skutek chorób, wojen lub (o czym niejasno wspominały kroniki) jakichś okropnych wypadków.
Lub zostali wymordowani.
Tak jak tu?
O mój Boże, pomyślał z rozpaczą Andrys. Niech to okaże się pijackim snem. Spraw, bym obudził się na zapleczu jakiejś gospody i odkrył, że upiłem się do nieprzytomności i to był tylko koszmar, senny koszmar. Proszę, Boże, spraw to...
- Widzę, że rozumiesz - zauważył nieznajomy. - Wierzę, że nie będziesz tak głupi, by powtórzyć błąd brata.
Odwrócił się, zamierzając opuścić Andrysa, zostawić go samego wśród pomordowanych. Aby mógł pogodzić się z losem, jeśli zdoła. Kiedy się odwrócił, promień księżyca padł na jego twarz, ukazując rysy. Oświetlając ją...
- Nie! - jęknął Andrys. - Nie!
Ta twarz była tak podobna do jego własnej, że zaczął wrzeszczeć i nie mógł przestać, bo nagle zrozumiał - zrozumiał! - jaka upiorna duma mogła popchnąć człowieka do wymordowania całej rodziny i oszczędzić jednego jej członka, najbardziej doń podobnego. Pojął to, chociaż nie potrafił tego wytłumaczyć, choć skręcał się na samą myśl o tym. I wiedział, że od tej pory, ilekroć spojrzy w lustro, zobaczy tę twarz, nie swoją, że z odbicia popatrzą na niego te oczy - straszliwie puste, srebrzyste i tak podobne, a zarazem niepodobne do jego oczu, które spoglądały na bezkres piekieł i oczekujące nań męki...
Jęczał. Płakał. Zwinął się w kłębek i łzy spływały mu po twarzy. Zanosił się niepohamowanym płaczem, który często wstrząsał nim w nocy. Czy to się nigdy nie skończy? Czy te wspomnienia nigdy nie zblakną, choć trochę? Kiedy będzie mógł patrzeć na twarz pierwszego neohrabiego Merenthy, nie skręcając się z odrazy?
Nigdy. Dopóki z tym nie skończysz.
- O Boże - jęknął. - Nie mogę już tego znieść.
Wtedy usłyszał ten głos - szept nie głośniejszy niż potok łez - który przeszył go dreszczem, jakby ktoś drapał go paznokciami po krzyżu. Niewątpliwie był to demoniczny głos - żadne żywe stworzenie nie potrafiłoby wydać takiego dźwięku.
Andrysie Tarrancie. Czy tego naprawdę chcesz? Zapomnienia? Czy też chciałbyś znów cieszyć się życiem?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]