[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALAN DEAN FOSTER - MISJA DO MOULOKINU
ALAN DEAN FOSTER
MISJA DO MOULOKINU
Trylogia: Tran-ky-ky tom 2
Przełożyła: Anna Wojtaszczyk
PROLOG
Wszystko zaczęło się od całkowicie skopanej próby porwania. Dwaj mężczyźni, którzy usiłowali uprowadzić
zamożnego Hellesponta du Kane’a i jego córkę Colette z liniowca o napędzie KK, krążącego wokół lodowej planety Tran-
ky-ky, zmuszeni byli zabrać ze sobą dwóch świadków: drobnej postury nauczyciela szkolnego Millikena Williamsa i
komiwojażera Ethana Fortune. Nie liczyli się jednak z dodatkową obecnością białowłosego olbrzyma, odsypiającego
akurat pijatykę na tyłach szalupy ratunkowej, którą zamierzali uciec. September niezbyt uprzejmie zareagował na to, że go
uprowadzono. W wyniku podjętej przez niego akcji szalupa roztrzaskała się na zamarzniętej planecie, wokół której
liniowiec krążył, a oni znaleźli się o tysiące wietrznych kilometrów od jedynej placówki ludzkiej. Również na skutek jego
działalności śmierć poniósł jeden z porywaczy, a drugi został unieruchomiony.
Wydawało się, że nie mają żadnych szans na przeprawienie się przez wiecznie zamarznięte oceany Tran-ky-ky, przy
temperaturach stale poniżej zera i nieustannym wietrze, dopóki nie dotarła do nich grupa zaciekawionych tubylców z
miejscowego państwa-miasta Wannome. Ludzie i tranowie, z początku ostrożni i podejrzliwi, szybko się ze sobą
zaprzyjaźnili, w czym wydatnie pomogła im działalność pewnego wybitnego, młodego trana, rycerza Hunnara
Rudobrodego.
Przybycie ludzi i ich szalupy zbudowanej z niezwykłego metalu na ubogą w te surowce Tran-ky-ky dobrze się
przysłużyło Rudobrodemu. Wykorzystał to jako znak, że Wannome i wyspa Sofold, na której miasto leżało, powinny stawić
opór nadciągającym łupieżcom, Sagyanak Nagłej Śmierci i jej Hordzie. Takie wędrowne plemiona koczowniczych
barbarzyńców, dosłownie ruchome miasta na tratwach lodowych, nawiedzały stałe miasta i miasta-państwa na Tran-ky-ky,
żądając daniny i zadając gwałt wszystkim, którzy odmawiali zapłaty.
Dzięki kuszom i jeszcze jednemu niezwykle ważnemu wynalazkowi nauczyciela Williamsa i miejscowego
czarodzieja nadwornego, Malmeevyna Eer-Meesacha, Horda została pobita na głowę. A wtedy Torsk Kurdagh-Vlata,
Landgraf i władca Wannome, zgodził się, choć niechętnie, dotrzymać danej rozbitkom obietnicy i pomóc im dotrzeć do
Dętej Małpy, placówki Wspólnoty.
Ludzie i tranowie wykorzystali duramiks, metal z rozbitej szalupy, żeby sporządzić niezawodne płozy lodowe,
posłużyli się też przystosowanym odpowiednio schematem budowy kliprów, starożytnych statków z mórz Ziemi, i
skonstruowali olbrzymią tratwę z ożaglowaniem przystosowanym dojazdy na lodzie. Nazwali ją
Slanderscree.
Razem z Hunnarem i załogą trańskich marynarzy ocaleli ludzie wyruszyli w niebezpieczną, długą podróż. Uporali
się z zagrożeniem, jakie stanowiły niedobitki Hordy, z niebezpieczną lokalną fauną w rodzaju guttorbynów i rozszalałych
stavanzerów, które niekiedy osiągały wielkość małych statków kosmicznych, z klasztorem religijnych fanatyków i
wybuchem gigantycznego wulkanu.
Więcej kłopotów sprawiały Ethanowi stosunki z Elfą Kurdagh-Vlatą, córką Landgrafa, która znalazła się na
pokładzie
Slanderscree
jako pasażerka na gapę, oraz z czułą, choć sarkastyczną i despotyczną Colette du Kane.
Ale ani zagrożenia, ani te kłopoty nie przeszkodziły
Slanderscree
dotrzeć do wyspy Asurdun, gdzie była Dęta
Małpa, placówka ludzi i port wahadłowców, z którego mieli nadzieję bezzwłocznie odlecieć z piekielnie zimnej, wietrznej
planety Tran-ky-ky...
ROZDZIAŁ 1
Ethan Frome Fortune przechylał się przez drewnianą poręcz i wrzeszczał co sił. Wiatr zniekształcał jego słowa. W
dole maleńka, dwuosobowa łódź usiłowała podjechać jak najbliżej burty pędzącego klipra lodowego. Jeden z mężczyzn
wychylił się z jej wnętrza przez okno i płaczliwym głosem zawołał coś do Ethana, który w odpowiedzi przytknął obie
dłonie do membrany swojego kombinezonu ochronnego i na nowo podjął próby porozumienia się.
– Mówiłem, że jesteśmy z Sofoldu, Sofoldu!
Mężczyzna na łódce rozłożył ręce i potrząsnął głową na znak, że nadal nic nie rozumie. A potem musiał użyć obu
rąk i złapać za skraj okna, kiedy malutka łódka ostro skręciła, żeby umknąć spod jednej z olbrzymich, duramiksowych płóz
Slanderscree.
Wielki statek lodowy sunął na wspaniałych, metalowych łyżwach; dwie znajdowały się na samym przodzie, dwie w
tyle, gdzie pokładnica statku mającego kształt grotu strzały była najszersza, ostatnia zaś przy spiczastej rufie. Każda z nich
wznosiła się niemal na cztery metry w górę i była tak wielka, że mogłaby przeciąć łódź patrolową na pół, gdyby jej
kierowcy zabrakło ostrożności lub refleksu, żeby zejść z drogi dwustumetrowemu statkowi.
Ethan odsunął do tyłu wbudowaną w kombinezon ochronny maskę, nie ruszając antyodblaskowych gogli, które
nosił pod spodem, i zastanowił się nad tym, co właśnie wrzasnął. Z Sofoldu? On? On przecież jest nieźle prosperującym
komiwojażerem z Domu Malaiki. Sofold był domem dla Hunnara Rudobrode go, Balavere’a Longaxa i innych tranów,
mieszkańców tego zamarzniętego, surowego, lodowego świata Tran-ky-ky. Z Sofoldu? Czyżby przez te półtora roku, na
które on i jego towarzysze tu utknęli, do tego stopnia zaaklimatyzował się na tej bezlitosnej planecie?
Mieciony wiatrem śnieg szorował po jego wypolerowanym do połysku naskórku jak pumeks i Ethan odwrócił się,
żeby ochronić odsłoniętą skórę. Zerknął na termometr osadzony na wierzchu rękawicy; wskazywał balsamiczne minus 18
stopni. Nic dziwnego, znajdowali się przecież w pobliżu równika Tran-ky-ky i należało się spodziewać takich tropikalnych
warunków.
Na jego ramieniu spoczęła futrzasta łapa. Ethan obejrzał się i ujrzał lwią twarz Sir Hunnara Rudobrodego. Przyjrzał
się badawczo lekko ubranemu rycerzowi i pozazdrościł mu tego przystosowania do klimatu, który przeciętnego, nie
chronionego niczym człowieka zabiłby w godzinę. Przy gorszej pogodzie tranowie także opatulali się ciepło, ale tutaj
panowały bardziej umiarkowane warunki, więc Sir Hunnar i jego towarzysze mogli zrzucić z siebie ciężkie futra z
1 / 99
ALAN DEAN FOSTER - MISJA DO MOULOKINU
hessavara i przywdziać lżejszy strój, taki jak skórzana kamizela i spódniczka, które obecnie miał na sobie rycerz. Chociaż
tran był wyższy od Ethana o kilkanaście centymetrów, w barach był niemal dwa razy szerszy od niego, a mimo to ważył
niewiele więcej niż przeciętny człowiek, ponieważ jego na wpół puste kości zmniejszały ciężar ciała.
Szparki czarnych źrenic odbijały rażąco od żółtych, kocich oczu, jak odpryski obsydianu osadzone w kaboszonach
jaskrawego topazu. Rozdzielał je szeroki, krótki pysk, który kończył się nad szerokimi ustami. Zaciśnięte wargi i
postawione, trójkątne uszy były oznaką zaciekawienia. Prawy dan Hunnara, mocna membrana rozciągająca się od
nadgarstka do biodra, był częściowo otwarty i wydęty od wiatru, ale rycerz z łatwością utrzymywał równowagę na szifach,
wydłużonych pazurach, które pozwalały tranom ślizgać się po lodzie zgrabniej niż najbardziej utalentowanemu
łyżwiarzowi.
Chociaż na oko Hunnar wyróżniał się z tłumu swoich stalowoszarych towarzyszy jedynie rudawą brodą i rdzawym
odcieniem futra, zdaniem Ethana górował nad nimi także swoją dociekliwą osobowością i wrodzoną ciekawością.
– Chcą wiedzieć – powiedział Ethan po trańsku, gestem wskazując na małą łódkę patrolu, muskającą lód poniżej –
skąd przybyliśmy. Powiedziałem im, ale nie sądzę, żeby mnie usłyszeli.
– A może i słyszeli cię dobrze, Sir Ethanie, ale po prostu nic nie wiedzą o Sofoldzie.
– Powiedziałem ci, żebyś do mnie przestał mówić sir, Hunnarze. – Tytuły, jakimi tranowie z miasta Wannome
obdarzyli ludzi po pokonaniu Hordy Sagyanak wciąż jeszcze wprawiały go w zażenowanie.
– Pamiętaj – ciągnął dalej beztrosko Hunnar – że zanim ty i twoi towarzysze wylądowaliście w pobliżu Sofoldu w
swojej metalowej, latającej łodzi, nigdy nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy o twojej rasie. Ignorancja jest mieczem o dwu
ostrzach. – Pomachał masywną ręką w kierunku łódki patrolowej. – Byłoby to w rzeczy samej zaskakujące, gdyby twoi
pobratymcy w tej placówce, którą nazywasz Dętą Małpą, jedynej w swoim rodzaju na moim świecie, słyszeli kiedyś o tak
dalekim kraju jak Sofold.
Przerwał im okrzyk dochodzący z góry, z klatki obserwatora osadzonej na wiekowym drzewie, które teraz służyło
za główny maszt
Slanderscree.
Wiele miesięcy spędzonych wśród tranów dały Ethanowi zdolność szybkiego tłumaczenia
słów obserwatora. Po trwającej pół dnia ostrożnej podróży wzdłuż zamarzniętego fiordu, ciągnącego się od przeogromnego
oceanu, wjeżdżali wreszcie do portu Asurdunu, trańskiego miasta-państwa, w którym znajdowała się rozdygotana z zimna
placówka ludzkości na tym świecie.
Ethan i Hunnar stali na pokładzie sterowym. Nie licząc trzech masztów, było to najwyższe miejsce na statku. Za ich
plecami kapitan Ta-hoding miotał szybkostrzelnymi poleceniami w dwóch tranów, którzy borykali się z ogromnym kołem
połączonym z duramiksową płozą, za pomocą której sterowano
Slanderscree.
Inni tranowie zgodnie z rozkazami kapitana
manipulowali dwoma gigantycznymi płatami powietrznymi na dziobie i rufie, żeby jeszcze bardziej wyhamować kliper
lodowy. W tym samym czasie reszta załogi szybko przeprowadzała skomplikowany i niebezpieczny manewr refowania
żagli. Ethan zdumiewał się, jak wspaniale opanowali oni umiejętność poruszania się po olinowaniu przeogromnego statku
lodowego. Gdyby nie pazury i grube szify, nie utrzymaliby się w górze na oblodzonych rejach.
Chociaż Hunnar z łatwością sunął po lodowej ścieżce biegnącej wzdłuż poręczy statku, Ethan musiał wytężać siły,
żeby się utrzymać w pionie, kiedy ruszyli do przodu, chcąc lepiej widzieć. Pokład sterowy ciągnął się w tył aż do
szerokiego końca przypominającej grot strzały
Slanderscree.
Kiedy stanęli tuż nad odzywającą się stłumionym skrzekiem
tylną lewą płozą, mogli patrzeć wprost na port.
Port Asurdunu miał kształt bańki i usadowił się na samym końcu długiej, wąskiej zatoki, prowadzącej od lodowego
oceanu w głąb lądu. Podobnie jak ocean, zatoka i wszystkie inne otwarte wody na Tran-ky-ky także port był zamarznięty
na kość. Była to po prostu płaska tafla o wielu odcieniach bieli, pokryta cieniutką warstewką śniegu i lodowych
kryształków. W miejscach, w których wiatr odwiał śnieg, koleiny znaczyły szlak, jakim wcześniej przejechały inne statki
lodowe.
Ethan przybywał tu z opóźnieniem osiemnastu standardowych miesięcy, mierzonych według czasu Wspólnoty. Dęta
Małpa była tylko jednym z wielu przystanków na nowym terytorium, którym miał za zadanie się zająć. Ale fakt, że został
wplątany w nieudaną próbę porwania na pokładzie międzygwiezdnego liniowca
Antares,
a następnie wraz z innymi
rozbitkami znalazł się w pobliżu Wannome, rodzinnego miasta Hunnara, znacznie przedłużył jego pobyt na tej planecie.
Asurdun był wyspą większą niż Sofold, choć prawdopodobnie mniejszą niż wiele innych. O ile Ethan się
orientował, Tran-ky-ky była światem wysp poutykanych w zlepku zamarzniętych oceanów. Gdzieś w pobliżu znajdowała
się thranxludzka placówka, Dęta Małpa, razem ze swoim portem dla wahadłowców i nadzieją na odlot z tego świata, który
przypominał postawione na głowie piekło. Ciepło – Asurdun... jedno szło ręka w rękę z drugim. Cóż to będzie za radość
przestać się bawić w odkrywcę i zająć się znowu zwykłymi, szanowanymi sprawami, takimi jak dostarczanie różnych
wyrobów z jednego ciepłego świata na drugi ciepły świat!
To sprawiło, że pomyślał o swoich towarzyszach nieplanowanej wyprawy. Przeprosił Hunnara i poszedł ich
odszukać; najpierw rozejrzał się po pokładzie, a potem wszedł do dwóch dwupoziomowych kabin, usytuowanych przed
sterem.
Porywacze, którzy ich uprowadzili, należeli już do przeszłości, a osobnik, w zasadzie odpowiedzialny za ich śmierć,
stał właśnie na dziobie i wyglądał ponad bukszprytem. Odległość sprawiała, że nawet jego imponująca osoba wyglądała jak
niewielka plamka brązu na tle pokładu i białego lodu przed nimi.
Dziwne, ale z nich wszystkich to Skua September zdawał się najlepiej pasować do tego świata. Ze swoim ponad
dwumetrowym wzrostem, wagą niemal dwustu kilogramów, ze swoją twarzą biblijnego proroka i falującymi, białymi
włosami, od których ostro odbijał złoty kolczyk w prawym uchu, robił wrażenie bryły, która oderwała się od czoła
lodowca. Na szalupie ratunkowej nie było wystarczająco wielkiego kombinezonu, przerzucił się więc na strój miejscowy.
W płaszczu z futra hessavara, opończy i spodniach, pomimo swoich antyodblaskowych gogli sprawiał wrażenie jednego z
tubylców.
Z kolei pod osłoną przedniej kabiny stał Milliken Williams gawędzący ze swoim duchowym i intelektualnym
bratem, trańskim czarodziejem, Malmeevynem Eer-Meesachem. September mógł pasować do Tran-ky-ky pod względem
fizycznym, ale Williams wtapiał się w nią pod względem intelektualnym. Ten skromny nauczyciel więcej wiedzy mógł
przekazać tutaj niż w jakiejkolwiek szkole Wspólnoty, więcej też informacji zdobył o tym świecie, niż zawierały
jakiekolwiek infotaśmy. Williams miał duszę milczka. Aura mogła mu nie odpowiadać, ale pogodny spokój intelektualnej
przygody z pewnością tak.
2 / 99
ALAN DEAN FOSTER - MISJA DO MOULOKINU
Gdzieś w jednej z dwóch kabin spali Hellespont du Kane i jego córka Colette, którzy byli faktycznymi obiektami
porwania. Colette była również przyczyną osobistej rozterki Ethana. Pewnego dnia, tak bez ogródek, zaproponowała mu
małżeństwo. Chociaż była bardzo otyła, Ethan poważnie zastanawiał się nad propozycją. Zalety ożenku z jedną z
najbogatszych młodych kobiet w tym Ramieniu Galaktyki były wystarczające, by przeważyć takie nieistotne drobiazgi jak
brak cielesnej urody oblubienicy. Colette była też niesłychanie kompetentną osobą. Ethan wiedział, że to ona kierowała
finansowym imperium du Kane’a podczas okresowych ataków starczego zdziecinnienia swojego ojca. Ale trzeba było też
liczyć się z jej zjadliwym jeżykiem, zdolnym dosłownie poszatkować ego człowieka na drobne kawałeczki. Do tego miała
niezwykle silną osobowość, nawykła też do manipulowania dyrektorami korporacji i wydawania rozkazów
przedstawicielom Wspólnoty. Musi się dobrze zastanowić nad perspektywą spędzenia reszty życia z tak potężną
indywidualnością.
Gdzieś na dole spała też narkotycznym snem Elfa Kurdagh-Vlata, córka Landgrafa Sofoldu, który był władcą/
wodzem/królem Hunnara. Ta pasażerka na gapę przechrapała dużą część niebezpiecznej i obfitującej w wydarzenia
podróży z Sofoldu, ale kiedy się zbudzi, Ethan z pewnością będzie musiał uporać się z jeszcze jednym problemem.
Pomimo oczywistych różnic fizjologicznych ludzie i tranowie byli wystarczająco do siebie podobni i Elfa, ku wielkiemu
zażenowaniu Ethana, zapałała do niego afektem. Jej zainteresowanie wyraźnie sprawiało ból Hunnarowi, chociaż nic na ten
temat nie mówił. Zarówno jemu, jak i Ethanowi udało się opanować emocje i zachowywali się, jak na przyjaciół przystało,
ale problem z pewnością pojawi się znowu, kiedy się królewska latorośl obudzi.
Ethan nie ukrywał swojego braku uczuć przed Elfa, ale nie przeszkadzało jej to w usilnych staraniach, żeby zmienił
swoje zdanie. Gdyby tylko spała o kilka dni dłużej, już by go nie było na tej planecie; pozwoliłoby to im uniknąć
osobistych kontaktów. I tak byłoby najlepiej. Chociaż głośno oświadczał, jakie są jego uczucia w stosunku do Elfy, nie
mógł jednak zaprzeczyć, że jest w niej jakiś taki koci urok, który...
* * *
Opierając się na informacjach przekazywanych przez obserwatorów siedzących na szczycie masztu i bukszprycie,
Ta-hoding umiejętnie kierował
Slanderscree
w kierunku otwartego doku, sterczącego z linii brzegowej portu. Dok był po
prostu drewnianym pomostem wysuwającym się w lód. Pale, na których się wspierał, były niezbędne, żeby podnieść go do
poziomu pokładu statku, a nie żeby wynieść go nad zamarzniętą wodę.
Wokół
Slanderscree
zaczęły gromadzić się mniejsze łodzie lodowe, które utrudniały manewrowanie kolosalnym
statkiem.
Na szczęście Asurdun posiadał rozległy port, dużo szerszy niż rodzimy port
Slanderscree
w Wannome, a Ta-hoding
lawirował po mistrzowsku, objeżdżając i wymijając ciekawskich.
Załoga klipra lodowego ostrzegła kilku przejętych nabożną czcią gapiów, żeby się odsunęli. Ich ogłupiałe
zdumienie było usprawiedliwione, Ethan to rozumiał. Całkiem prawdopodobne, że
Slanderscree
była ze dwa razy większa
niż jakikolwiek statek lodowy, jaki zdarzyło im się kiedykolwiek widzieć. Nie było wątpliwości, że w tłumie gromadzącym
się na brzegu znajdowali się i pełni podziwu szkutnicy, i zazdrośni kupcy. Trudno ich będzie utrzymać z dala od statku,
kiedy ten już przybije do doku. Wrodzona ciekawość popchnie ich do prób zapoznania się z nieznanym układem
olinowania, będącego modyfikacją olinowania ziemskich kliprów, zaadaptowanym przez Williamsa dla potrzeb lodowych
oceanów Tran-ky-ky. Na pewno będą wdrapywać się na wszystkie pięć masywnych, duramiksowych płóz, na których
jeździł lodowy kliper. Metal był rzadkim towarem na Tran-ky-ky. Inne, mniejsze lodowe statki, jakie Ethan dotąd widywał,
wyposażone były w płozy z drewna lub rzadziej z kości czy kamienia.
Niektórzy z marynarzy na statku zaczęli kląć, bowiem obsługa doku nie pospieszyła im na pomoc. Wyraźnie ich
również oszołomiły rozmiary
Slanderscree.
W tej sytuacji oficerowie musieli rozkazać swoim podwładnym przeskoczyć
przez poręcze na dół i obsadzić cumy i brasy, ale kiedy manewr cumowania się rozpoczął, załoga naziemna przyłączyła się
do roboty. A cumowanie
Slanderscree
wymagało dużej zręczności. Statek miał długość niemal trzy razy taką jak dok, ale w
polu widzenia nie było żadnych dłuższych doków. Nigdy dotąd nikomu nie były potrzebne; statki o rozmiarach
Slanderscree
po prostu na Tran-ky-ky nie istniały.
Ta-hoding był jednak przygotowany na te trudności. Jak tylko zabezpieczono dziób jego statku, rozkazał zarzucić
rufowe kotwice lodowe, które miały chronić olbrzymi statek przed obróceniem go rufą do przodu przez wiejący stale od
tyłu wiatr.
Wiatr, wiatr i mróz. Ethan nasunął znowu przez gogle ochronną maskę, żeby zabezpieczyć swoje delikatne ludzkie
ciało. Na Tran-ky-ky wiatr nie wiał wyłącznie wtedy, kiedy człowiek znalazł się pod osłoną jakiejś wyspy albo wewnątrz
budynku. Tutaj był tak oczywisty, jak słońce na rajskiej Nowej Riwierze czy na jednym z thranxowskich światów, na
Amropolous czy Hivehomie. Wiał wytrwale, zmienny wprawdzie, ale nigdy całkowicie nie ustający, dął poprzez pustkowia
i zamarznięte morza. Uderzał ich teraz wytrwale prosto w plecy, wsysany przez wznoszące się do góry, nieco cieplejsze
powietrze nad wyspą. Po kobaltowe niebieskim niebie przepłynęło z wiatrem kilka nabrzmiałych chmur. Ethan odwrócił
wzrok i ruszył do przodu. Obramowana siwizną i ukryta za goglami pobrużdżona twarz Septembra obróciła się w jego
kierunku. Skua spojrzał na niego i uśmiechnął się, pokazując zęby białe jak odpryski lodu z otaczającego ich portu.
– Słowo daję, mój chłopcze, wzięliśmy i dojechaliśmy cało! – Skua z zadowolenia potarł sobie ogromny nos, potem
odwrócił się, bacznie przyglądając się miastu, wijącym się ścieżkom lodowym, które tworzyły lśniące wstęgi pomiędzy
budynkami, krzątającym się tranom, którzy po nich chodzili, czy szifowali. Ci z tubylców, którzy nie zatrzymywali się,
żeby gapić się na kliper lodowy, rozpościerali ramiona równolegle do ulicy, a wiatr wypełniał błoniaste dany i pędził ich
bez wysiłku do przodu.
Z tysiąca kominów unosiły się w górę kręte pasma dymu. Na łagodnym stoku wyspy wyrastały to tu, to tam
wielopiętrowe budowle o dwuspadowych dachach i spiętrzały się pod nagim, szarym masywem pokaźnego zamku.
Wyglądało na to, że w Asurdunie jest znacznie więcej mieszkańców niż w Wannome i Ethana zaskoczyło, że zamek jest tak
niewielki. To mogło świadczyć albo o stosunkowym ubóstwie lokalnego rządu, albo o skromności Landgrafa. Sir Hunnar
znalazł trzecie wyjaśnienie.
– Wygląda, jakby miał nie więcej jak z tuzin lat, Sir Ethanie... Ethanie. I wydaje się wyjątkowo dobrze zbudowany.
Hunnar niezgrabnie przełazi przez poręcz i zszedł po spuszczonej ze statku drabinie. Odprężył się wyraźnie, kiedy
pod szifami poczuł ścieżkę lodową, pokrywającą środkową część doku. Jak wszyscy tranowie czuł się dużo swobodniej na
lodzie niż na jakiejkolwiek innej powierzchni. Ethan i Skua September dołączyli do rycerza i jego dwóch giermków,
3 / 99
ALAN DEAN FOSTER - MISJA DO MOULOKINU
Suaxusa dal Jaggera i Budjira. Ci ostatni rozmawiali o mieście i o zebranych tłumach pełnym podejrzliwości szeptem.
Trzymali ręce mocno przyciśnięte do boków, żeby jakiś niespodziewany podmuch wiatru nie napełnił im danów i nie
popchnął gwałtownie do przodu. Schodzącą na ląd grupę dobiegł ze statku jakiś głos. Ethan odwrócił się, odruchowo
przymrużył oczy pod wiatr, chociaż pod maską nic im się nie mogło stać, i rozpoznał okrągłą, ubraną w kombinezon
ochronny postać, która machała do nich z dziobu.
– Kiedy się już znajdziecie w porcie i będziecie mieli jakieś kłopoty z władzami, skorzystaj z numeru dwadzieścia
dwa RR! – Głos był rzeczowy, władczy, a jednak kobiecy mimo całej trzymanej w ryzach mocy. Colette du Kane
przerwała, żeby powiedzieć coś półgłosem do stojącej obok niej chwiejnej postaci, a potem troskliwie objęła ojca
ramieniem. – To nasz rodzinny kod. Każdy komputer rozpozna go natychmiast, Ethanie. Od osobistego kartometru do
legitymacji kościelnej. Zapewni nam pierwszeństwo przy rezerwacji na pierwszy odlatujący stąd wahadłowiec i pomoże
uporać się z biurokracją.
– Dwadzieścia dwa RR, w porządku. – Ethan zawahał się, bo Colette chciała chyba jeszcze coś dodać, ale w tym
momencie jej ojciec gwałtownie się pochylił i musiała się nim zająć. Z tej odległości nic nie słyszeli, ale ruchy postaci
wskazywały na szarpiący, głęboki kaszel.
Odwrócili się i ruszyli w stronę miasta. Hunnar i giermkowie zredukowali szybkość jazdy niemalże do pełzania,
żeby nie wyprzedzić ludzi. Jeszcze trochę, a musieliby zacząć chodzić.
– Silna kobieta – odezwał się pogodnie półgłosem September.
Hunnar zapytał o coś jakiegoś tubylca, a ten skierował ich na lewo. Poszli wzdłuż portu i skręcili w tym kierunku.
– Tak, jest silna – zgodził się Ethan. – Ale ma trochę skłonności do despotyzmu.
– No cóż, mój chłopcze, a czego spodziewałeś się po latorośli jednej z rodzin kupieckich? Oczywiście mnie nic do
tego. To tobie się oświadczyła, nie mnie.
– Wiem, Skuo. Ale szanuję twoje zdanie. Jak myślisz, co powinienem zrobić?
– Prosisz o opinię człowieka, którego poszukuje policja – szeroko uśmiechnął się Skua. A potem uśmiech zniknął i
September stał się niespodziewanie, nienaturalnie poważny. – Chłopcze, możesz mnie prosić o radę, kiedy chodzi o walkę,
i to obojętnie czy wręcz, statek ze statkiem, czy może pojazd z pojazdem. Możesz mnie prosić o radę, kiedy chodzi o
politykę czy religię, jedzenie czy picie. Możesz mnie prosić o radę w dowolnych stu sprawach, w tysiącu sprawach, a
chociaż o połowie z nich wiem tyle, co kot napłakał, mimo to zaryzykuję i ci odpowiem. Ale – i tu popatrzył na Ethana tak
ostro, tak wściekle, że ten w zdenerwowaniu aż się potknął – nie proś mnie o radę, kiedy chodzi o kobiety, bo miałem z
nimi gorszego pecha niż w walce, polityce, czy tysiącu innych sprawach. Nie, mój chłopcze – ciągnął dalej, odzyskując
częściowo swój niezmiennie dobry humor – tego wyboru będziesz musiał dokonać sam. Ale jedno ci powiem: nie
utożsamiaj nigdy kształtów i urody ze zdolnością do odczuwania namiętności. Ten błąd popełnia zbyt wielu mężczyzn.
Piękno to nie jest rzecz powierzchowna... sięga do głębi, cholernie głęboko. A teraz przyspieszmy trochę kroku. Sir Hunnar
i jego chłopcy prawie już pozasypiali, próbując leźć w naszym tempie, a mnie w równym stopniu jak tobie zależy, żeby się
dostać do kapitanatu...
* * *
Weszli na szczyt niewielkiego wzniesienia. W dole tuż przed nimi leżało osiedle thraxludzkie Dęta Małpa. W tym
momencie Ethan nie był w stanie oderwać wzroku od trzech wklęsłych zagłębień wykopanych w zamarzniętej ziemi i
schludnie wyłożonych okładziną z metalu, wolną od lodu. Lądowiska wahadłowców. Sama metalowa okładzina, te trzy
idealne misy to według Irańskich kategorii istna fortuna, a przecież żadna z nich nie wyglądała na naruszoną ani
przynajmniej uszkodzoną. Oczywiście, przypomniał sam sobie, przyczyną tego może być fakt, że tranowie nie posiadali
wystarczająco mocnych narzędzi, żeby przeciąć duramiks czy metaloceramiczne krystaloidy.
Na jednym z lądowisk stał sobie niewielki, metalowy kształt; byłby nadzwyczaj podobny do
Slanderscree,
gdyby
nie brak masztów i bardziej aerodynamiczna konstrukcja. Na widok tego niewielkiego statku Ethanowi aż coś zatrzepotało
w żołądku. Może się już niedługo na nim znajdzie.
Po wschodniej stronie osiedla wzniesiono gigantyczną ścianę ze zmarzłej ziemi i bloków lodu oraz śniegu, mającą
chronić przed wytrwale wiejącym od portu wiatrem. Zabudowania kapitanatu leżały niedaleko, po ich stronie przystani,
ruszyli więc wszyscy w stronę dwupiętrowego gmachu o kształcie litery L. We wnękach nad wolnym od śniegu głównym
wejściem świeciły dwa jarzące się znaki. Jeden z nich głosił: DĘTA MAŁPA – TRANKYKY ADMINISTRACJA. Pod nim
znajdowały się napisane kanciastym, lokalnym pismem słowa, które z grubsza można być przetłumaczyć jako MIEJSCE
OBCOZIEMCÓW Z NIEBA. Przez drzwi przepływał nieprzerwany strumień opatulonych ludzi, wśród nich pojawiał się
od czasu do czasu jakiś tran. Okna ze szkłotopu, tak grube, że można by ich używać na statkach gwiezdnych, pozwalały
mieszkańcom budynku wyglądać na zamarznięty świat. Ethan zajrzał przez nie do środka. W jakiś sposób chroniono je od
wewnątrz przed kondensacją pary.
– Co zrobimy teraz, Ethanie?
Głos Hunnara brzmiał niepewnie. Bez wątpienia rycerz zastanawiał się, czy ci dziwni ludzie zamieszkujący to
miejsce będą mieli w obrębie swoich budowli jakieś ścieżki lodowe, czy też będzie zmuszony iść dalej na piechotę.
– Musimy zarezerwować sobie miejsca na odlot z waszego świata. Z powrotem do domu.
– Do domu – powtórzył jak echo Hunnar. – Oczywiście.
W głosie rycerza dały się słyszeć sprzeczne emocje. Ethan na tyle rozumiał już język, że zauważał takie niuanse.
Hunnar wyrażał smutek z powodu ich zbliżającego się odlotu, a równocześnie dogłębną wdzięczność. A może po prostu
myślał o Elfie Kurdagh-Vlata, śpiącej na pokładzie
Slanderscree.
I znowu Ethan miał ochotę pocieszyć Hunnara, że jeśli chodzi o ich rywalizację o względy córki Landgrafa, to nie
ma się czym martwić, ale uznał, że zarezerwowane miejsce na odlot powinno Hunnara pocieszyć w dostatecznym stopniu.
W stronę wejścia prowadziła lodowa rampa dla użytku ludzi, obramowana po obu stronach gładkim metalem. Metal
był pożłobiony, żeby zwiększyć tarcie, chociaż chwilowo nie było na nim lodu. Drogę do środka zagradzały dwie pary
drzwi. Przez pierwsze przeszli bez większych kłopotów, pomimo gwałtownego wzrostu temperatury, ale kiedy minęli
drugie i weszli do wnętrza budynku, Sir Hunnar dosłownie zatoczył się, a markotny Suaxus niemal upadł. Tranowie lubili
w swoich pomieszczeniach utrzymywać ciepło, tak może z pięć stopni powyżej zera, ale temperatura panująca wewnątrz
budynku, ustawiona na wysokość optymalną dla ludzi, była dla nich zabójczo wysoka. W tym momencie Ethan zorientował
się, że w samym budynku nie było żadnych tranów. Ci, którzy wchodzili do środka, zatrzymywali się w strefie pomiędzy
4 / 99
ALAN DEAN FOSTER - MISJA DO MOULOKINU
dwoma parami drzwi, w niedużym westybulu z wieloma okienkami. To tam oddawali i odbierali pakunki, czy toczyli
rozmowy z ludźmi przy zainstalowanych w tym celu okienkach. Pomieszczenie było wystarczająco chłodne dla nich, a
znośne dla ludzi tu pracujących, a mimo to tranowie kończyli swoje interesy w pośpiechu i wypadali na zewnątrz, na
krzepiąco arktyczne powietrze.
– Za... twoim pozwoleniem, przyjacielu Ethanie, przyjacielu Skuo... – Hunnar chwiejnie się wyprostował. Nie
czekając na potwierdzenie Ethana, rycerz i jego dwaj towarzysze odwrócili się i potykając wyszli na zewnątrz. Przez
przezroczyste drzwi Ethan widział, jak Suaxus opada do pozycji siedzącej i chwyta się obiema rękami za głowę, a Hunnar i
Budjir, wciągający całe hausty lodowatego powietrza, zajmują się nim.
– Rozumiem, tu by dostali udaru cieplnego, jak nic. – September pospiesznie pozbywał się swoich futer z
hessavara.
Ethan nie miał tego problemu. Po prostu zsunął maskę, gogle i kaptur. Kombinezon automatycznie dostosował się
do cieplejszego powietrza wewnątrz budynku; materiał był rzecz jasna wrażliwy na ciepło.
Podeszli do kratki informacyjnej. Jakiś głos poinformował ich uprzejmie o nazwisku kapitana portu i lokalizacji
jego biura. Na mapie osadzonej przy okienku wyświetlona została trasa dojścia.
W biurze powitał ich mały człowieczek o oliwkowej cerze i mocno skręconych, czarnych włosach. Kiedy weszli,
uniósł nieco w górę brwi, poza tym nie wydawał się zbyt zaskoczony ich obecnością. Spoglądał najczęściej na Septembra,
co nie było niczym zaskakującym; Skua musiał się pochylić, żeby wejść do biura.
Znajdowali się na drugim piętrze budynku. Szerokie okna wychodziły na front i na tył, ukazując lądowiska i dachy
Asurdunu. Kontrast pomiędzy zmrożonym średniowieczem a opływową nowoczesnością powodował, że okna wyglądały
obco, sztuczne i nieprawdopodobne.
– Dzień dobry, panowie, dzień dobry. Carpen Xenaxis, kapitan portu. Doniósł nam jeden z naszych patroli, że jakiś
duży statek z ludźmi na pokładzie wchodzi do portu. – Przerwał, czekając na potwierdzenie.
– Tak, byliśmy na pokładzie. – Ethan przedstawił siebie i Septembra, a potem wdał się w pospieszne wyjaśnianie
ich obecności na Tran-ky-ky, nieudanego porwania du Kane’ów... w tym momencie kapitan mu przerwał.
– Chwileczkę, przepraszam. – Odwrócił się do trójwymiarowego ekranu, wbudowanego z boku w biurko, i
powiedział coś zwięźle i cicho do kogoś, kogo nie było widać. Potem z miłym uśmiechem odwrócił się do nich. –
Zakładano, że du Kane’owie zginęli podczas awarii szalupy ratunkowej, a wy mówicie mi, że nie była to żadna awaria.
Złożyłem właśnie raport, że są zdrowi i cali. Napływało wiele pytań o nich. Cały szereg osób zainteresuje się tą
wiadomością. – Nagle Xenaxis zaniepokoił się. – Ale są zdrowi i cali, prawda? – Ethan skinął głową.
– Sami porywacze nie żyją – dodał September. – Ja zabiłem jednego z nich własnymi rękami. Jeżeli jest jakaś
nagroda, chciałbym jej zażądać.
– Naturalnie. Ma pan do niej prawo. – Kapitan portu przekręcił następny wyłącznik, przygotował się do następnego
nagrania. – Jeżeli tylko poda mi pan nazwisko, świat, z którego pan pochodzi, adres domowy i kod finansowy, jestem
pewien, że...
– No cóż, właściwie to nie byłoby sprawiedliwe. To nie moja zasługa. – September wskazał gestem na swego
towarzysza. – To ten chłopak wszystkim dyrygował. Jemu należy przypisać zasługi.
Ethan zwrócił spłoszone spojrzenie na Septembra, otworzył usta, żeby skomentować jego wypowiedź, ale jako
doświadczony komiwojażer był specjalistą w odczytywaniu wyrazów twarzy. A w tej właśnie chwili na twarzy potężnego
mężczyzny malowało się całe mnóstwo wyrazów, które mógł interpretować.
Trzeba przyznać, że Ethan bezbłędnie rozszyfrował większość z nich.
– Jeżeli jest jakaś nagroda, to będę się o nią później martwił. – September odrobineczkę się odprężył. – Przede
wszystkim zależy nam, żeby się stąd jak najszybciej wydostać.
– Mogę to sobie wyobrazić. – Xenaxis nadał swojej wypowiedzi odpowiednio współczujący ton. – Mnie samemu
nieszczególnie odpowiada towarzystwo tych tubylców. Można z nimi robić interesy, ale stosunki towarzyskie są niemal
niemożliwe. Nie dość, że każda z ras przyzwyczajona jest do innej temperatury, to są oni z natury kłótliwi i agresywni. –
Ethan nic nie powiedział, zachowując obojętny wyraz twarzy.
– A więc lokalny handel jest dochodowy? – Głos Septembra brzmiał tak, jak gdyby jego pytanie oznaczało coś
więcej niż tylko uprzejmą wymianę zdań.
Xenaxis wzruszył ramionami.
– Moim naczelnym zadaniem, panowie, jest dbanie o to, żeby wydział handlowy tej placówki działał sprawnie.
Mamy tu w Dętej Małpie trzy magazyny, których zawartość często się zmienia. Oczywiście ja jestem tylko cywilnym
pracownikiem, na gołej pensji. – Ethanowi zdawało się, że w głosie kapitana słyszy nutę zazdrości. – Ale są takie kompanie
i indywidualni przedsiębiorcy, którzy bez wątpienia dobrze zarabiają na tym lodowatym pustkowiu.
– A czym handlują? – Xenaxisowi nie powinno to pytanie wydawać się podejrzane, pomyślał Ethan. Musiał je
zadać, w końcu to był jego fach.
– Tak, jak się można spodziewać.
Kapitan rozparł się w fotelu. Do Ethana doszedł cichy syk kompensatorów pozycji; wyglądało na to, że Xenaxis ma
kłopoty z plecami. Ale chyba zależało mu na tej rozmowie. Bez wątpienia w Dętej Małpie nieczęsto widywało się nowe
twarze. – Głównie towary luksusowe: dzieła sztuki, rzeźby, futra, klejnoty, rękodzieło, niekiedy rzeźby z kości słoniowej,
najwspanialsze jakie można by sobie wymarzyć. Tubylcy wyglądają na niezdarnych, ale zdolni są do wspaniałej pracy.
Ethan pomyślał o kle stavanzera i o tym, co mógłby z niego zrobić dobry lokalny artysta.
– Oczywiście wiecie, panowie, jak to jest – ciągnął dalej kapitan portu. – Kiedy cywilizacja robi się tak
nowoczesna, jak cywilizacja Wspólnoty, tanieje doskonała pod względem wykonania maszyneria i przyrządy potrzebne do
codziennego życia. Ludzie mają mnóstwo kredytów w nadmiarze, muszą coś z nimi zrobić. Wydają je więc na luksusy,
dzieła sztuki i inne nieistotne rzeczy. – Jego krzesło wróciło do pozycji pionowej, a ton stał się znów oficjalny. – Jeśli
chodzi o wasz odlot z planety, zakładam, że będą wam potrzebne miejsca na wahadłowcu dla was dwóch i dla du Kane’ów.
– I dla jeszcze jednej osoby, nauczyciela o nazwisku Williams – powiedział Ethan.
– Pięć. Powinno mi się to udać, biorąc pod uwagę te niezwykłe okoliczności. Nie znam kapitana, który by wam
odmówił miejsca. – Odwrócił się do swojego trójwymiarowego ekranu i zaczął naciskać guziki. – Jeżeli chcecie, żeby ktoś
dowiedział się, że przeżyliście, wyślę zawiadomienia, umieszczę je na arkuszu wychodzącej poczty. Pewnie obydwaj macie
5 / 99
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl