[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Roman Frister
Skradziona tożsamość
Elżbiecie, za to, że jest
Rozdział pierwszy
PLECAMI DO PRZYSZŁOŚCI
- Job twój u mat’ - zaklął. Splunął prosto na peron i roztarł ślinę podeszwą
wojskowego buta. Stał tak, umęczony żarem lejącym się z bezchmurnego nieba,
opadającym na ziemię niewidocznym całunem rozpalonego piekła. Wetknął w usta
niedopałek papierosa, zapach i smak machorki dawno się z niego ulotniły, i po raz nie
wiadomo który przeklął to zabite dechami austriackie miasteczko, w którym
niezidentyfikowani bliżej dowódcy sto sześćdziesiątej dywizji piechoty kazali mu być
panem sytuacji, niemożliwej do opanowania. Ulgę mogła przynieść jedynie flaszka na
przepłukanie gardła, aie cała okolica była sucha i bezwodna jak pustynia Kara-Kum,
na której się urodził dwadzieścia osiem lat temu. Osobiście przeczesał wszystkie
wyszynki i drogerie w promienia dziesięciu kilometrów, ale nie znalazł niczego, co
mogłoby poprawić jego zasrany nastrój.
Młody porucznik był mężczyzną o szerokich barach, wysokim i przystojnym;
rysy twarzy o wydatnych kościach policzkowych dodawały mu swoistego uroku.
Baretki, medale i ordery na bluzie munduru wyznaczały kamienic milowe długiej
drogi z jednego pola walki na drugie. Teraz, ponad rok po zakończonej wojnie
ojczyźnianej, gdy większość towarzyszy broni korzystała już z owoców zwycięstwa, on
tkwił nadal w tej gorącej jak ukrop dziurze, gdzie czas sączył się wolno niczym gęsta
oliwa. Pułkowy kwatermistrz przydzielił mu mieszkanie w jednym z tych drewnianych
domów, gdzie z okien wyglądały kolorowe pelargonie w doniczkach, a drzwi zdobiły
stylizowane litery austriackich ludowych porzekadeł. Miał do swojej dyspozycji dwa
skromnie urządzone lecz schludne pokoje, tyle tylko że pościel, pachnąca kiedyś
krochmalem i farbką do prania, dawno utraciła dziewiczą biel. Piętro niżej mieszkał
starszy sierżant łączności, odpowiedzialny, całkiem zresztą teoretycznie, za stacyjny
sprzęt sygnalizacji. Właściciele domu, para emerytów, wynieśli się na strych bez
protestu. Ich służalcze ukłony budziły w nim wstręt. Kobieta skłonna była sprzątać
mieszkanie w zamian za puszkę konserw lub paczkę papierosów, ale politruk zabronił
bratać się z miejscowymi. Porucznik nigdy nie zamienił z nią słowa. I tak nic by z tego
nie wyszło, bo znał tylko rosyjski, a Austriaczka niemiecki.
Na bocznicy, jakby równie znużony upałem, stał pociąg osobowy, wagony stare,
z osobnym wejściem do każdego przedziału. Stał tam od kilku dni i nikt nie wiedział,
kiedy ruszy dalej. Maszynista i palacz stracili cierpliwość i nie pytając nikogo, poszli
szukać rozrywki w miasteczku, dziesięć minut spacerkiem od stacji. Czas nie miał dla
nich znaczenia, całe życie spędzali na trakcjach, a w tę lipcową środę 1945 roku nie
wiedzieli nawet, czy mają jeszcze dom i rodzinę. Tylko pasażerom unieruchomionego
pociągu było spieszno. Wracali z hitlerowskich obozów koncentracyjnych i mieli do
nadrobienia kilka straconych lat.
Wczoraj i przedwczoraj próbowali przekupić porucznika skrzynką
amerykańskich konserw. Rosjanie ubóstwiali wszystko, co miało etykietki „Made in
USA". Porucznik nie pogardził darem, ale jeśli chodzi o rzecz samą, wzruszył
ramionami, tłumacząc, że sprawa przekracza jego kompetencje. Trzeba uzbroić się w
cierpliwość i czekać na podniesienie semafora. Kiedyś był tutaj ważny węzeł kolejowy,
ale bombowce państw sprzymierzonych dokonały solidnej roboty, ostały się tylko
jedne tory i tylko jeden pociąg mógł ruszać w drogę, na wschód lub zachód. Który
będzie pierwszy, to już naprawdę nie jego sprawa. Zresztą, nie byli wyjątkiem. Na
bocznicach czekały na sygnał także inne pociągi, wszystkie załadowane łupami
wojennymi, niemieckimi jeńcami i wojskiem. Wyzwoleni z obozów nie mieli prawa
pierwszeństwa.
Ze swojego miejsca w drugim wagonie za lokomotywą Izaak Liebman
wsłuchiwał się w głupawe chichoty miejscowych dziewczyn, flirtujących z francuskimi
robotnikami wracającymi z przymusowych robót u niemieckich bauerów. Twarze
mieii ogorzałe i nie byli tak wychudzeni jak jeńcy, bo u chłopa zawsze znalazła się
pajda chleba albo gorąca zupa. Brak znajomości języka nie stanowił widać
przeszkody, ale wesoły dziewczęcy szczebiot niemile zgrzytał w uchu Liebmana.
Jednym zdecydowanym ruchem zamknął okno w drzwiach przedziału. Teraz zaległa
cisza, za to upał i smród stały się nie do zniesienia.
Pociąg Francuzów, mieszanina wagonów towarowych i osobowych, stał
skierowany lokomotywą na zachód. Pociąg Liebmana miał ruszyć na wschód. Dziesięć
po drugiej Liebman, na wpół uduszony i spragniony, wyszedł do budynku stacyjnego,
aby napełnić manierkę świeżą wodą z kranu. Zakonotował tę godzinę, bo w tej samej
chwili powietrze przeciął długi gwizd lokomotywy pociągu z niemieckimi jeńcami.
Dawał znak, że podniesiono nareszcie ramię semafora, a Liebman odruchowo zerknął
na wiszący pod dachem głównego peronu zegar.
Ubikacja była pusta, tężał w niej smród uryny, potu i dymu tanich papierosów.
Gdy spojrzał w pełne żółtawych żyłek lustro, ujrzał nieco wyniszczoną twarz
trzydziestoletniego mężczyzny średniego wzrostu o trochę przygarbionych plecach,
sprawiających wrażenie, że dźwiga na nich cały ciężar świata. Usta miał wąskie, wargi
zaciśnięte, niezupełnie symetryczne, ale też nie krzywe. Ciemne oczy pozbawione były
tego blasku, który zdradza radość życia, a ledwo porastające głowę włosy
przypominały jeszcze maszynkę obozowego golibrody. Za jakiś czas, wiedział to na
pewno, znów będzie miał bujną, falistą czuprynę, która zawsze przyciągała kobiecy
wzrok.
Zamyślony nie zauważył, że ktoś jeszcze wszedł do toalety. Mocne pchnięcie
odsunęło go od umywalki. Już chciał powiedzieć, co myśli o takim zachowaniu, ale
ugryzł się w język. Ręka, która zakręciła kran, wyglądała jak zaciśnięta pięść
zawodowego boksera.
Obcy warknął zaczepnie:
- Lepiej possij trochę mleka z piersi matki.
Liebmana dławiła własna bezsilność, ale przecież nie po to przeżył obozy
koncentracyjne, aby oberwać po głowie od jakiegoś draba. Chwileczkę, przypomniał
sobie nagle, przecież widział już tego faceta o szerokich barach. To on wczoraj po
południu chodził od wagonu do wagonu i namawiał wszystkich, aby zrzucili się na pół
litra, w którym można by rozpuścić skamieniałe serce radzieckiego porucznika.
Liebman udawał, że drzemie i nie słyszy. W kartonowej walizce, w siatce nad głową,
zawinięta w kalesony i podkoszulki, spoczywała butelka prawdziwej szkockiej whisky.
Dostał ją od amerykańskiego urzędnika, który wystawiał mu dokument, jaki
otrzymywali wszyscy ocaleni z Mauthausen. Widocznie znajomość angielskiego
zrobiła na nim wrażenie, bo niby skąd taka łaskawość. Izaak Liebman nie tykał
alkoholu, ale doskonale znał jego cenę w handlu wymiennym i nie miał najmniejszej
ochoty oddać go za byle co. Przyspieszenie podróży na pewno nie było tego warte. Nie
miał się dokąd spieszyć. Rodzinny dom, w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie
istniał od dawna. Niemcy spalili go podczas likwidacji getta w Chełmie Lubelskim.
Zaś dom w pojęciu metaforycznym wciąż jeszcze stanowił wielką niewiadomą.
Więźniowie, których przywieziono do obozu pod koniec wojny, nie potrafili wyjaśnić,
czy rodzice zginęli w płomieniach, czy zostali zastrzeleni przez żołnierzy specjalnej
jednostki SS, przeczesującej miasteczko w poszukiwaniu uciekinierów. Mówili tylko,
że nie znalazł się nikt, kto by udzielił im schronienia, a byli nawet tacy, bez wahania
prowadzący hitlerowców do piwnic, w których ukrywali się Żydzi. Liebman słuchał i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]