[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Danuta Frey
Dama ze strusim piórem
CZĘŚĆ I
1
Mikołaj zobaczył ją pierwszy. Szła przez podwórko, ubrana w mocno dopasowaną połyskliwą sukien-
kę koloru lila. Na nogach miała buty na wysokim obcasie, na blond włosach toczek.
Zanim zdążyłam ją dokładniej obejrzeć, zniknęła w oficynie. Za chwilę usłyszeliśmy dzwonek.
— Pali się. czy co? — mruknął Mikołaj, człapiąc ku drzwiom na swojej protezie. Nieznajomym przed-
stawiał się jako inwalida wojenny. W rzeczywistości stracił nogę w wypadku.
Usłyszałam cienki, wysoki glos:
— Czy tutaj mieści się Zespół Porad Społeczno-Prawnych?
Weszła do pokoju, rozglądając się ciekawie. Zespół mieścił się w dawnym prywatnym mieszkaniu,
którego właściciele wyjechali za granicę. Z nadzieją, że tam zostaną już na stałe, wynieśliśmy meble na
strych i do piwnicy. W ich miejsce ustawiliśmy trzy biurka: moje jako kierowniczki zespołu. Mikołaja, któ-
remu powierzyłam sprawy, rzec można, organizacyjno-finansowe oraz Łukasza Chmielewskiego, naszego
radcy prawnego. Z boku stanął regał, wypełniony skoroszytami oraz dostojnymi dziełami prawniczymi do-
branymi w myśl zasady, że im tom grubszy, tym większy wzbudzi respekt klientów.
Obok. w dawnej jadalni, ulokowaliśmy maszynistkę. Jeżeli mam być już do końca szczera, wypada
dodać, że zespól nie był specjalnie oblegany przez klientów i gdyby nie prowadzona równolegle działalność
usługowa — pisanie podań —przypuszczalnie dawno byśmy splajtowali.
Na razie jednak mieliśmy zajęcie. Przed moim biurkiem stał fotel z wysokim oparciem. Jego czarne,
plastikowe pokrycie pamiętało jeszcze początki zespołu. Tu właśnie usadowiłam nowo przybyłą. Jednocze-
śnie skinęłam dyskretnie na Mikołaja, żeby wypisał kwit i zainkasował pieniądze. od czasu, kiedy paru
klientom udało się nas nabrać na poradę bez opłaty, wyznaję żelazną zasadę, że nic za darmo.
— Poproszę dowód osobisty — rzekłam. — Musimy rejestrować każdą poradę.
Sięgnęła do torebki, równie drogiej i w równie złym guście jak wszystko, co miała na sobie. Podała mi
dowód ze zdjęciem, na którym przypominała swoją młodsze siostrę.
Na imię miała Lidia. Nazwisko nosiła bardziej banalne: Fabisiak. Kiedy Mikołaj uporał się wreszcie ze
stroną finansową, rzekłam zachęcająco:
— S łucham...
— Chodzi o mojego męża — powiedziała, jednakże obiecujący początek pozostał na razie bez dalsze-
go ciągu. Komuś, kto stał w tej chwili za drzwiami, nie odejmując palca od dzwonka, nasz zespół pomylił
się najwidoczniej z Instytutem Głuchoniemych.
— Najmocniej przepraszam — rzekłam, przyoblekając twarz w standardowy uśmiech, którego na-
uczyłam się na użytek klientów od kapitalistycznych ekspedientek. Kipiąc wewnętrznie z wściekłości wy-
biegłam do przedpokoju, który służył jako poczekalnia dla klientów i zawołałam w kierunku drzwi:
— Kto tam?
— To ja, Ewa! Otwórz wreszcie tę swoją fortecę!
Kiedy mnie wyrzucano z redakcji w okresie weryfikacji dziennikarzy, nie pozostawało mi nic innego,
jak wymyślić zespół.
Ewie Hanke udało się zostać w zawodzie i nadal brylowała w żurnalistycznym światku. Mimo to nie
czułam do niej niechęci jak do wielu innych.
— Hej! — zawołała na powitanie. Z ciemnymi, artystycznie rozczochranymi włosami, w niezgrabnej
workowatej sukience o nieokreślonym burobrazowym kolorze, przypominała podstarzała hipiskę. Bezcere-
monialnie wepchnęła się do środka, cmokając mnie w policzek. Na szczęście nigdy się nic malowała, toteż
nie musiałam się martwić, że mi zostawi tłuste ślady szminki.
Syknęłam, żeby przynajmniej była cicho. Zniżając głos do szeptu, zapytała konspiracyjnie:
— Klient?
Mimo że z wykształcenia była historykiem sztuki, w redakcji parała się różnymi kryminałkami i pod-
rzucałam jej czasem ciekawsze przypadki, trafiające do zespołu. Myślę jednak, że prawdopodobnie bardziej
chodziło jej zwykle o obyczajową otoczkę niż o treść
— Klientka — ucięłam krótko, bez zagłębiania się w szczegóły.
— No to biegnij! — zezwoliła, chwytając mnie w tej samej chwili za rękę. — Słuchaj, może masz
gdzieś trochę kawy? — ziewnęła rozdzierająco. — Jestem piekielnie niewyspana! Łyczek kawy od razu
postawiłby mnie na nogi.
Skinęłam potakująco głową i pchnęłam drzwi do kuchni, odziedziczonej przez nas wraz z całym loka-
lem.
Puszka, w której trzymaliśmy kawę. wspomnienie po jakiejś dobroczynnej paczce z zagranic)', stała na
półce nad kuchenką.
— Musisz się sama obsłużyć. Chyba że chcesz Mikołaja do pomocy...
— Och nie, lepiej już nie! — wzdrygnęła się z udanym przerażeniem. Opadła na kuchenne krzesło,
wyjęła paczkę jugosłowiańskich papierosów. Zaciągnęła się chciwie, pospiesznie, jak zwykle nerwowo. —
Zaczekaj jeszcze moment! — zatrzymała mnie. — Coś ci pokażę.
Zawsze nosiła dużą skórzaną torbę na pasku, której rozmiary sugerowały, te mogła tam zmieścić pól
sklepu. Tym razem jednak nic szukała długo. Jej palce bezbłędnie wyłuskały z głębin torby coś małego, co
mieściło się na dłoni.
Odwinęła bibułkę i podała mi ów przedmiot ostrożnie, niczym lokaj wnoszący herbatę w chińskiej
porcelanie. Jej ciemne, duże oczy błyszczały podnieceniem.
Miałam przed sobą najprawdziwszą francuską miniaturę z XVIII wieku. Namalowana delikatnymi, pa-
stelowymi kreskami na owalu z kości słoniowej, przedstawiała młodą kobietę. Na twarzy okolonej rudymi
lokami, malował się wyraz zadumy. Ubrana w suknię o biufiastych rękawach i dużym kołnierzu, nosiła fan-
tazyjny niebieski kapelusz, z którego spadało puszyste strusie pióro.
Uznając, że się już napatrzyłam. Ewa odebrała mi miniaturę i ponownie ukryła ją w czeluściach torby.
Nie mogła się jednak powstrzymać od komentarza.
— No i co powiesz? — rzekła. — Robi wrażenie, prawda? Prawdziwe cacko. Pełne autentiko! — do-
dała z dumą. W jej stylu leżało wtrącanie od czasu do czasu powiedzonek z młodzieżowego slangu.
— Skąd to masz? — zapytałam. — Bo chyba nie z „Desy"?
Ani przez chwilę nie wierzyłam, żeby Ewę było stać na tego rodzaju zakup. W końcu znałam co nieco
jej życiowy standard.
— Tajemnica — odparła.
Może i nawet wyciągnęłabym z niej więcej, gdyby nie stukot protezy Mikołaja, który zabrzmiał nie-
spodziewanie tuż przy drzwiach kuchni. Domyśliłam się, że podsłuchiwał. Dyskrecja nigdy nie była jego
cnotą.
Nawet nie raczył zapukać. Bezceremonialnie wsunął głowę do kuchni. Na jego długiej, chudej twarzy
malował się wyraz zafrasowania, lecz w oczach widniała nieskrywana ciekawość. Gestem przyzywał mnie z
powrotem.
Z westchnieniem na myśl o stosie brudnych naczyń, które będą mnie oczekiwać w kuchni po wizycie
Ewy, wróciłam do pokoju, do swojej klientki.
— Przepraszam — rzekłam. — Wspomniała pani, zdaje się, o mężu...
— Podejrzewam, że ma kochankę — oznajmiła bez zająknienia.
Nie była to w końcu żadna rewelacja. Mało to mężczyzn, zwłaszcza po czterdziestce, odkrywa naraz
uroki życia z młodszą partnerką?
— Chodzi o to, żeby mu to udowodnić.
— O! — przechyliłam się przez biurko. trochę. zaciekawiona, bardziej rozbawiona. — I właśnie my
mielibyśmy to zrobić? Czy dobrze zrozumiałam?
— Jak najbardziej. Jestem przygotowana na wszelkie koszty...
Nie dojąc mi dojść do słowa, ciągnęła z przekonaniem dalej:
— To niejaka Mariola, striptizerka. Wyjęła z torebki przygotowane widać wcześniej zdjęcie.
Fotka, wykonana zapewne dla celów reklamowych, przedstawiała młodą, czarnowłosą osóbkę o dłu-
gich włosach i ładnej, choć pospolitej, wymalowanej twarzy. Miała na sobie jedynie błyszczące czarne slip-
ki naszywane cekinami i białe strusie pióra owinięte wokół szyi, Ich końce przykrywały piersi.
„Niezła — pomyślałam. — Zwłaszcza dla starszych panów. Jeżeli ustrzeli jelenio, z pewnością wycią-
gnie z niego kupę forsy". Nie wątpiłam, że to potrafi.
Zwróciłam zdjęcie i za chwilę otrzymałam złożony na pół arkusz papieru. Był to pozew o rozwód. Jan
Fabisiak występował do Sądu Rejonowego dla miasta stołecznego Warszawy o rozwiązanie związku mał-
żeńskiego, zawartego przezeń z Lidią Fabisiak, bez orzekania o winie. Dzieci nie było.
Założyłabym się o grube pieniądze, że w uzasadnieniu, zajmującym bite trzy strony maszynopisu, zo-
stały wyliczone wszystkie prawdziwe i domniemane wady mojej klientki, które w sposób absolutny wyklu-
czały dalsze wspólne pożycie. Tylko, u licha, po cóż ona przyszła z tym akurat do zespołu zamiast do jakie-
goś zręcznego adwokata, który w sposób przekonywający uzasadniłby sądowi bezpodstawność żądania
rozwodu?
Myliłam się. U adwokata już była.
— ... no i mecenas powiedział, że jeśli nie będzie wiarygodnych dowodów, że mąż mnie zdradza, to...
Za chwilę znałam już wszystkie szczegóły.
— Mój mąż jest jubilerem-złotnikiem, podobno jednym z najlepszych w Warszawie. Na moje ostatnie
imieniny kupił mi fiata uno za dolary. Pojechaliśmy też w zimie na wczasy do „Kasprowego'', a w czerwcu
wróciliśmy z Jugosławii...
Jeśli nawet w Polsce ostatnich lat tak wiele mówiło się o kryzysie, z całą pewnością nie wszyscy od-
czuwali go jednakowo. Niektórzy znali go jedynie z gazet.
— Wszystko układało się wspaniale — ciągnęła dalej — do czasu, gdy... — nie chciało jej to jakoś
przejść przez gardło — ... gdy w jakiejś knajpie poznał tę Mariolę.
Rzuciłam jeszcze raz okiem na pozew rozwodowy. Określenie: „bez orzekania o winie" było podkre-
ślone grubym, czerwonym flamastrem. Nietrudno przychodziło odgadnąć resztę. Wraz ze striptizerką Ma-
riolą w życie mojej klientki wtargnęło śmiertelne zagrożenie całej owej materialnej otoczki, w jakiej dotąd
tkwiła. W wypadku orzeczenia rozwodu, a już zwłaszcza rozwodu bez orzekania o winie bądź z winy obu
stron. Lidia Fabisiak nie miała właściwie szans na jakąkolwiek większą finansową rekompensatę w procesie
o podział majątku. Jej mąż z pewnością łatwo mógł udowodnić, że zgromadził wszystkie posiadane walory
sam i do niego też powinny one należeć.
Dotarła wreszcie do sedna sprawy.
— ... otóż mecenas powiedział, że jeśliby udało się przedstawić sądowi przekonywające dowody, że
mój mąż ma kochankę, wówczas mógłby tylko wystąpić o rozwód z własnej winy. A wtedy ja po prostu na
rozwód się nie zgodzę, więc i on go nie dostanie.
Odzyskała utraconą na moment pewność siebie. Myśl. że jakaś striptizerka zajmie jej dotychczasowe
miejsce u boku bogatego złotnika, musiała być dla niej rzeczywiście nic do zniesienia. Tylko czy o uczucia
tu chodziło — czy o pieniądze? Byłam skłonna się założyć, że chyba jednak o to drugie.
— A... o jakiego rodzaju dowody pani chodzi? — zagadnęłam.
Obrzuciła mnie wzrokiem pełnym niekłamanego zdziwienia.
— No... — zawahała się — ... na przykład zdjęcia. W jakiejś czułej pozie. Albo ... — wpadła na inny
pomysł — ... może udałoby się znaleźć kogoś, kto zeznałby w sądzie, że widywał ich razem?
Podniosłam się. Strata tak obiecującej klientki wydała mi się wielce niemiła. Nic mogłam jednak
uczynić nic innego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gama101.xlx.pl